Śpiewając o niewolnictwie. "Black-ish" – recenzja premiery 4. sezonu
Piotr Wosik
6 października 2017, 12:31
"Black-ish" (Fot. ABC)
Jesienny sezon powrotów wita "Black-ish", jedną z najbardziej inteligentnych i świadomych społecznie komedii, która dosłownie i w przenośni wróciła właśnie do swoich korzeni. Spoilery!
Jesienny sezon powrotów wita "Black-ish", jedną z najbardziej inteligentnych i świadomych społecznie komedii, która dosłownie i w przenośni wróciła właśnie do swoich korzeni. Spoilery!
O otwarciu "Black-ish" sprzed roku oglądaliśmy rodzinną wycieczkę do Disneylandu. Premierowy odcinek przedstawił wówczas społeczny status Johnsonów i przy okazji posłużył za kryptoreklamę pracodawcy – stacja ABC podlega bowiem pod konglomerat Myszki Miki. Sezon 4 już na starcie wykonał zwrot o 180 stopni i skupił się na swoim rdzeniu, opowiadając historię zaangażowaną kulturowo i politycznie. Podejmując temat niewolnictwa, cofnął się także do korzeni czarnoskórej społeczności.
Wszystko zaczyna się od Krzysztofa Kolumba i roku 1492, kiedy odkrył Amerykę Północną i pokojowo przywitał się z tubylcami. Taką uproszczoną genezę przedstawia szkolny teatrzyk Jacka i Diane, co oczywiście nie podoba się Dre. A że bohater nie zwykł przegapiać okazji do zabrania głosu w ważnej sprawie, to zaczynają się kulturowe, polityczne i historyczne dywagacje. Prezentowane na poważnie, a jednocześnie zrozumiale, możliwie zabawnie i z morałem. To najlepsze oblicze serialu, który z tej okazji zmodyfikował nawet swoją czołówkę.
Dostosowany został również koncept odcinka. O swoim nieludzkim losie czarnoskórzy opowiadają przede wszystkim za pomocą muzyki. Kiedyś tworząc jazz, a bardziej współcześnie różnymi wersami rapu. "Black-ish" także podąża tą drogą, najważniejsze kwestie ubierając w nuty i przeobrażając się na chwilę w niemal klasyczny musical. Wdzięk, z jakim to robi, aż prosi się o owację na stojąco.
Pierwszy utwór wykonują najmłodsi członkowie rodziny. Prosta piosenka przedstawia nam Kolumba, jako mordercę Indian i pioniera niewolnictwa. Scenę zabójstwa odgrywają przebrane dzieci, za krew robi czerwona bibułka i całość nabiera niesamowicie gorzkiego wydźwięku. Zmusza do skonfrontowania własnych przekonań z niewygodnymi faktami.
Scenariusz jednoznacznie skazuje odkrywcę na potępienie, z czym dyskutować jest trudno, biorąc pod uwagę ludobójstwa i zgładzone cywilizacje. Z perspektywy historycznej i ówczesnych realiów, ocena jego postaci nie jest oczywiście taka prosta, ale serial spełnia swoje inicjalne zadanie i od razu skłania nas do myślenia.
Ożywione dyskusje pośród bohaterów to z kolei stały punkt serialu – najczęściej mają one miejsce w pracy Dre, kiedy ten wraz z kolegami zasiada przy konferencyjnym stole. Ów motyw zajmuje tym razem większą część odcinka i płynnie wprowadza nas w kolejne niuanse problemu świętowania Dnia Kolumba. Drugi muzyczny utwór to legendarny zespół The Roots (na co dzień możecie go kojarzyć jako kapelę Jimmy'ego Fallona), który wystąpił w animowanym segmencie z piosenką o niewolnictwie.
Te kilkadziesiąt sekund to coś wyjątkowego w skali telewizji, banalnie prostego, ale jak odważnego i edukacyjnego. Serial już wcześniej korzystał z kreskówkowych środków przekazu, ale tym razem stworzył zamknięte dzieło artystyczne. Melodia przewrotnie wpada w ucho, a w treści słyszymy drastyczne wręcz słowa o pochówku w nieoznakowanym grobie. Trudno wyobrazić sobie bardziej trafny i obrazowy sposób, w jaki ktokolwiek mógłby zwrócić uwagę widza na te zapomniane czarne karty historii.
Zanim zdążymy jednak zsynchronizować emocjonalny odbiór z intelektualnym namysłem, serial już rusza z kolejnym numerem. Musicalową sekwencją żywcem zdjętą z teatralnej sceny, która zwraca naszą uwagę na przemilczaną pracę niewolników, na budynki i monumenty wzniesione rękami czarnoskórych. Poza refleksją, której unikają raczej historyczne podręczniki, to świetna okazja, żeby po raz kolejny docenić utalentowaną obsadę.
Anthony Anderson, Tracee Ellis Ross, Laurence Fishburne, Jenifer Lewis, Marcus Scribner, Yara Shahidi, Marsai Martin i Miles Brown pokazują zaskakujące zdolności muzyczne i taneczne. Ich głosy są być może studyjnie podkręcone, ale razem sprawiają fantastyczne wrażenie. Na końcowy efekt i emocje składają się także słowa piosenki, rytmiczna melodia, gra świateł i absolutnie kapitalna choreografia tańca i ruchów.
W myśl muzycznego kontekstu odcinka, gościnny występ zaliczył też piosenkarz Aloe Blacc. Dostał swoje trzy zwrotki do odegrania, tonował zapędy Dre i przedstawiał nam istotne ciekawostki. Według wyliczeń ekonomistów praca niewolników, o której śpiewają chwilę wcześniej bohaterowie, obliczana jest na oszałamiające 300 miliardów dolarów. To kolejna myśl, która ma w nas uderzyć i rezonować. Poza tym dowiedzieć możemy się jeszcze, że sam Kolumb nigdy nie postawił nogi w Ameryce, a Kongres Stanów Zjednoczonych, choć formalnie przeprosił za niewolnictwo w 2009 roku, to zastrzegł jednocześnie, że nie może to być podstawa dalszych roszczeń.
Ta ostatnia informacja to słodkogorzka klamra zamykająca odcinek. Wcześniej mogliśmy jednak obejrzeć i posłuchać jeszcze jednego utworu. Utrzymanego w tej samej stylistyce a opowiadającego o znaczeniu wolności – o zderzeniu jej idealistycznej teorii z bolesną praktyką. Bohaterowie punktowali kolejne progi społecznych nierówności. Zagospodarowanie 40 arów ziemi, zakup domu na przedmieściach, udział w demokracji, a w końcu prezydenturę.
Jak celebrować więc Juneteenth, zakończenie niewolnictwa, jeśli wciąż nie wszyscy czują się naprawdę wolni? Zanim scenariusz udzieli odpowiedzi i znajdzie zwyczajowy morał, zwraca jeszcze uwagę na problematyczność odbioru takiego święta, zahacza o standardy mowy i wyglądu, do których równać muszą czarnoskórzy. To wszystko interesujące, drażliwe i warte głębszego przedyskutowania kwestie "wybielania" czarności. Jednocześnie przychodzi też już pora wyciszenia.
Serial nie popadł w patos, pozostał rozrywkowy i znalazł miejsce na fantastyczny i przewrotny humor. Taki jak gafa nauczycielki o 30 procentach "kolorowych" dzieci w przedstawieniu albo przywołanie piramid i ukłon w stronę Hebrajczyków. Jak Charlie (Deon Cole) tradycyjnie oderwany od rzeczywistości, dylemat prezentowania upominków i możliwość świntuszenia z blondynką. Jak pomylenie Aloe Blacca z Pharrellem Williamsem i komiczna reakcja Josha. Te wszystkie pomysły wpasowały się w ton odcinka i rozładowywały atmosferę.
Na koniec jest już całkiem spokojnie. Wyważona odpowiedź i najważniejsze przesłanie to konieczność zostawienia pewnych spraw za sobą. Zostawienia przeszłości i nie popadania w skrajność. Andre stanowczo oponuje, ale znajduje swoją rację w podtrzymaniu pamięci i rodzinnej tradycji. W końcu trzeba przecież odpuścić i zwrócić się ku przyszłości. Nadzieję niesie nowe pokolenie, które rówieśników rozróżnia po kolorze tornistra, a wojującego na przedstawieniu taty już nie chce.