Miły facet i jego proste problemy. "Kevin (Probably) Saves the World" – recenzja nowego serialu ABC
Mateusz Piesowicz
7 października 2017, 18:02
"Kevin (Probably) Saves the World" (Fot. ABC)
"Kevin (Probably) Saves the World" wyglądał na serial, za którym stoi jakiś pomysł. Problem w tym, że po pierwszym odcinku nadal nie wiadomo, na czym ma on dokładnie polegać.
"Kevin (Probably) Saves the World" wyglądał na serial, za którym stoi jakiś pomysł. Problem w tym, że po pierwszym odcinku nadal nie wiadomo, na czym ma on dokładnie polegać.
Gdy serial zaczyna od pytania o cel ludzkiego istnienia, a towarzyszą mu przy tym obrazki z różnych zakątków świata i podniosła muzyka, nie robi to najlepszego wrażenia. W powietrzu czuć raczej zapach banalnej filozofii dla mas, a ja w duchu już przygotowuję się na tonę taniego moralizatorstwa, które za chwilę będzie się mi wbijać do głowy młotkiem. Nowa produkcja ABC nie unika w stu procentach ani jednego, ani drugiego, a jej scenariusz zdecydowanie nie sięga szczytów telewizyjnej subtelności, ale że po takim wstępie nie zgrzytałem zębami przez cały odcinek? To już coś.
Gorzej, że nie udało się twórcom zainteresować mnie na tyle, bym jakoś szczególnie wyglądał dalszego ciągu. Co więcej, nie potrafili nawet konkretnie określić, o co im właściwie chodzi. No tak, jak mówi tytuł, prawdopodobnie o ratowanie świata. W porządku, przez chwilę było to nawet intrygujące, ale gdy oczekiwanie na więcej szczegółów rozrosło się do ponad 40 minut, to wydaje się, że coś jednak poszło nie tak. I potwierdzić powinien to również główny bohater, bo przez większość czasu wyglądał na równie pogubionego, co my.
Kevin (Jason Ritter), bo o nim rzecz jasna mowa, to życiowy wykolejeniec, który dopiero co przeżył nieudaną próbę samobójczą. Teraz stara się wrócić na
właściwą ścieżkę, wprowadzając się do swojej siostry, Amy (JoAnna Garcia Swisher) i jej nastoletniej córki, Reese (Chloe East). One też przeszły niedawno trudne chwile, więc mamy rozbitą rodzinkę w komplecie. Próby poskładania jej w całość nie będą jednak takie normalne, bo oto następuje clou programu – niedaleko ich domu na ziemię spada meteoryt, a wraz z nim w życiu Kevina pojawia się niejaka Yvette (Kimberly Hebert Gregory).
Ona sama określa się jako "Boża wojowniczka", ale może poprzestańmy na określeniu anioł, by zanadto nie komplikować spraw, twórcy i tak zrobili to za nas. Wiemy zatem, że Yvette przybyła na Ziemię z misją – ma przygotować Kevina do jego wielkiej roli. Oto bowiem nasz bohater został wybrany jedną z 36 osób z całego świata, które, ni mniej, ni więcej, mają za zadanie uratować ludzkość. Jak? Przed czym? Nie mam bladego pojęcia, a serialowi nie spieszy się z udzielaniem odpowiedzi. Wiadomo tylko tyle, że Kevin ma odnaleźć pozostałych wybrańców i… przytulić ich. Wierzcie mi, nie wymyślam tej historii na poczekaniu.
Przypuszczam, że jednak stoi za tym wszystkim jakiś bardziej przekonujący pomysł, ale na razie trudno się go dopatrzyć. Całkiem wyraźnie widać natomiast mniejszy cel przyświecający twórcom, a dotyczący tytułowego bohatera. Ten jest przecież kolejnym z licznego grona postaci, którym powierzono wielkie zadanie, choć na pierwszy rzut oka kompletnie się do tego nie nadają. Czeka nas więc oglądanie wewnętrznej przemiany Kevina. W zamierzeniu atrakcyjnej, bo podanej w niezwykłej otoczce.
Tu jednak pojawia się podstawowy problem – bo czy w tej historii naprawdę jest coś wyjątkowego? Wysłanniczka Niebios wskazująca błędy w postępowaniu bohatera wygląda na pójście na łatwiznę. Wystarczy, że jakiś popełni, a już zostanie storpedowany znaczącym spojrzeniem, czy czymś bardziej dosadnym. Pewnie, nauka jest konieczna i stanowi jeden z fundamentów serialu, ale nie mogę się oprzeć wrażeniu, że twórcom zabrakło kreatywności. Spójrzcie choćby na "The Good Place", gdzie przecież podstawowe założenie (bohaterka musi nauczyć się bycia dobrym człowiekiem) jest bardzo podobne. Ale jego rozwinięcie stawia te tytuły na zupełnie innych półkach. "Kevin (Probably) Saves the World" na starcie wypada znacznie mniej pomysłowo i wciągająco, wyróżniając się tylko tym, że otwarcie zanurza się w religijnym sosie.
Ten z kolei nie jest najgorszym pomysłem, zwłaszcza że twórcy prezentują podejście do wiary w wersji soft, czyli nienachalnie, ciepło i sympatycznie. Tak samo można w gruncie rzeczy określić tego pilota, który stara się sprawić, byśmy poczuli się równie dobrze, jak bohater, po raz pierwszy od dawna zaznający bardzo naturalnego szczęścia. I czasem się to udaje, jak w scenie z głuchoniemym na lotnisku, czy podczas oglądania świata z nowej perspektywy.
Niestety, takich momentów jest mało, bo większość czasu zajmuje prowadzenie fabuły, która nie zmierza do niczego konkretnego, po drodze serwując nam porcję obowiązkowych banałów i zwyczajnych głupot. Bo jak inaczej nazwać fakt, że siostra Kevina akurat zajmuje się badaniem spadających na Ziemię meteorytów? Nie wiem, może twórcy bardzo, ale to bardzo chcieli mieć w premierowym odcinku lądujący przed domem helikopter? Innego sensu we wprowadzeniu tego wątku nie widzę.
Więcej jest go oczywiście w relacjach bohatera ze swoimi bliskimi, ale tu z kolei wpadamy w podnoszące na duchu klisze, które sprowadzają trudne sprawy do kilku gładkich zdań i najprostszych rozwiązań. Nie żebym miał coś przeciwko nim ("This Is Us" jest najlepszym przykładem na to, że można je przedstawić w dobrym stylu), ale czemu tak się z tym spieszymy? Weźmy Reese, której poważną traumę rozwiązaliśmy wręcz błyskawicznie, do tego w dość ckliwy i skrajnie niewiarygodny sposób oparty na schematach tendencyjnego prezentowania nastolatków na małym ekranie.
Jednocześnie bardzo to kontrastowało z obrazem Kevina, który próbują nam sprzedać twórcy. Pamiętacie jeszcze, że to niedoszły samobójca, a wcześniej ponoć typ, którego trudno było darzyć szczególną sympatią? Oglądając odcinek, łatwo o tym zapomnieć, bo prezentowana nam wizja bohatera kompletnie się z tym opisem mija. Kevin nie wygląda na faceta, który wychodzi z poważnej depresji, a ludzie wokół niego wcale go tak nie traktują. Tak samo nie sprawia wrażenia szczególnie złego człowieka – ot, trochę egocentryk, popełnił w przeszłości kilka błędów, może za bardzo przywiązuje się do materialnych spraw. Jak dla mnie to opis dosłownie każdego człowieka na świecie. Czemu więc wyróżniać właśnie Kevina?
Serial nie udziela nam na to satysfakcjonującej odpowiedzi, a że Jason Ritter to aktor, który ma przyklejone do twarzy oblicze smutnego szczeniaczka, tym trudniej uwierzyć nam w to, że jego bohater musi przechodzić jakąś wyjątkową przemianę. To raczej tylko trochę pogubiony człowiek, potrzebujący kilku wskazówek, nic więcej. Pewnie, można powiedzieć, że to właśnie założenie serialu – uczynić z prostego faceta kogoś specjalnego i dostrzegając w nim wartość, zauważyć to samo w całej, niepozornej gromadzie szarych ludzi. Słuszne i godne pochwały, ale jednak na ekranie wypadałoby to obudować czymś jeszcze.
Możliwe, że w dalszej części sezonu z "Kevin (Probably) Saves the World" (wspominałem już, że to koszmarny tytuł?) wyłoni się coś więcej, może nawet twórcy szykują nam jakiś fabularny twist. Na razie jednak serial ABC jest niczym innym, jak tylko niewyróżniającym się szczególnie komediodramatem, w którym komedia jest zanadto slapstickowa (i oparta przede wszystkim na szalenie śmiesznym fakcie, że Yvette widzi tylko Kevin), a dramat zbyt płytki, by brać to wszystko na poważnie. A stąd już tylko krok do pytania, czy aby na pewno stoi za tą historią jakiś większy cel?