Serialowe hity i kity – nasze podsumowanie tygodnia
Redakcja
8 października 2017, 22:01
"The Deuce" (Fot. HBO)
Wyśmienite odcinki "The Deuce", "Halt and Catch Fire" i "Star Treka", kilka obiecujących premier, a do tego oczywiście parę kitów. Podsumowujemy pierwszy tydzień października w serialach.
Wyśmienite odcinki "The Deuce", "Halt and Catch Fire" i "Star Treka", kilka obiecujących premier, a do tego oczywiście parę kitów. Podsumowujemy pierwszy tydzień października w serialach.
HIT TYGODNIA: Larry David wrócił i nic się nie zmieniło – świetna premiera 9. sezonu "Pohamuj entuzjazm"
Sześć lat kazał nam czekać Larry David na nowe odcinki "Pohamuj entuzjazm" i z ulgą możemy stwierdzić, że było warto. Może to efekt tak długiej przerwy, a może dzisiejszej komediowej nijakości, ale powrót twórcy "Seinfelda" do telewizji sprawia wrażenie nawet lepszego, niż w rzeczywistości jest.
Nie kłamały hasła reklamowe tego sezonu, mówiące, że nic się nie zmieniło. Larry nadal jest tym samym zrzędliwym, sarkastycznym i mającym za nic ogólnie przyjęte reguły społeczne człowiekiem, co wcześniej i nadal obrywa za swój brak wyczucia. Czasem dosłownie, czasem bardziej symbolicznie, a czasem nawet z międzynarodowym rozmachem. Nauczka na przyszłość: jeśli kiedykolwiek traficie do programu Jimmy'ego Kimmela, nie wspominajcie o ajatollahu, tak na wszelki wypadek.
Poza tym mieliśmy jeszcze kwestię niewygodnej asystentki i pewnego zrujnowanego ślubu, wróciło mnóstwo starych znajomych, a całość znów była ostrą i celną satyrą zanurzoną w oparach absurdalnej rzeczywistości. Czy ten sezon będzie miał wiodący motyw i skupi się na powrocie Larry'ego do branży po latach posuchy, czy będzie tylko zbiorem niecodziennych sytuacji, w które wplątuje się główny bohater, na razie nie wiemy, ale jedno jest pewne: dobrze, że ten zrzęda znów jest z nami. Narzekanie w dobrym stylu przyda się nam nawet bardziej niż kiedyś. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: Skomplikowane kobiety w 4. odcinku "The Deuce"
Widziałam już cały sezon "The Deuce" i mogę Wam powiedzieć, że końcówka 4. odcinka, w której Candy otrzymuje aplauz na stojąco od alfonsów, barmanów i innych bywalców knajpy ze śniadaniami podawanymi przez cały dzień, jest jednym z moich ulubionych momentów. Rewelacyjne dialogi, idealna dawka mrocznego humoru, lekkość, swoboda, odrobina słodyczy i całe morze goryczy – wszystko, za co uwielbiam serial Davida Simona, spotkało się tu ze sobą w tym jednym momencie. Raz jeszcze przekonaliśmy się, jak prawdziwi są ci ludzie, jak żywa jest ta historia i ile barw ma ten niecodzienny ekosystem, który podglądamy.
A warto dodać, że "I See Money" to ogólnie jest odcinek znakomity, skupiający się w dużej mierze na kobiecych postaciach. Rewelacyjna była rozmowy o pracy w czasie okresu i reakcja alfonsów na to, co dziewczyny mówiły. Candy miała kilka wyjątkowo fatalnych dni, a kiedy dostała szansę, by stać się choć na chwilę Eileen u boku nieznajomego, który patrzył na nią inaczej niż jej klienci, okazało się, że to nie takie proste. W tej wersji Eileen wciąż było sporo Candy.
Abby zaczęła rozglądać się wokół siebie i dostrzegła nie tylko łobuzerski uśmiech Vincenta, ale też Darlene, dziewczynę, którą chciałaby zrozumieć i być może też jej pomóc. Sandra ruszyła dalej z dziennikarskim śledztwem i, dokładnie tak jak Abby, wciąż nie wygląda ona na osobę, która rozumie, o co w tym wszystkim chodzi. Dziewczęta pracujące na The Deuce to skomplikowane postacie, które nie zajęły się prostytucją bez powodu. Niektóre poznamy lepiej, inne gorzej, ale te historie zdaje się łączyć jedno – wrażenie, że to było w jakiś sposób nieuniknione.
W połowie 1. sezonu "The Deuce" bardzo dobrze wie, czym chce być, a także jakie historie i z czyjej perspektywy chce opowiadać. Aż żal, że przed nami jeszcze tylko cztery odcinki, bo to jeden z tych światów, w których można by spędzić wiele godzin i ani trochę się nie znudzić. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: Emocjonalna bomba z 7. odcinka "Halt and Catch Fire"
UWAGA NA GIGANTYCZNY SPOILER!
Historia piątki ludzi, którzy przez ponad dekadę ciągle na siebie wpadali i próbowali zbudować "następną wielką rzecz", zbliża się już do końca. Cały ten sezon jest bardzo finałowy, w tym sensie, że nadchodzącą konkluzję po prostu widać. A cóż może być lepszym zwiastunem końca niż śmierć jednej z postaci, które były z nami od początku?
Nietrudno było przewidzieć, że Gordona spotka w tym sezonie coś złego. Jego życie zaczęło wyglądać na zbyt szczęśliwe i poukładane, a jednocześnie cały czas nad nim wisiała śmiertelna choroba. Krach musiał nastąpić, a jego zapowiedzią była chociażby ta scena, w której zobaczyliśmy go jak wrzuca do kominka skrupulatnie prowadzone dzienniki. Odcinek "Who Needs a Guy" zrobiony jest trochę w takim stylu, w jakim śmierci swoich bohaterów miały zwyczaj zwiastować takie produkcje jak "Mad Men" albo "Six Feet Under". Gordon, energiczny jak nigdy, udowadniał na różnych frontach, jaki jest niezastąpiony, a tymczasem w rozmowach innych bohaterów ciągle powracał motyw śmierci (np. samobójstwo Kurta Cobaina). Klasyczna zagrywka, którą skądś znamy.
Co nie znaczy, że to nie zadziałało. Spodziewałam się tej śmierci, a i tak mam wrażenie, że w sezonie, w którym wszyscy wydają się dramatycznie osamotnieni, "Halt and Catch Fire" postanowiło nas jeszcze bardziej dobić. Czekam z niecierpliwością na finał, po cichu licząc na to, że tragedia z 7. odcinka jednak zbliży do siebie samotne atomy, w jakie przemienili się bohaterowie serialu. Innymi słowy, nie liczę na "i żyli długo i szczęśliwie", ale na jakiś re-launch na koniec, owszem, liczę. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: Duet do zadań specjalnych w "Ghosted"
Przed premierą "Ghosted" wyglądało na coś, co może zostać naszą ulubioną nową komedią. Klimat "Z Archiwum X" na wesoło, para sympatycznych bohaterów, garść może nie najbardziej wyszukanych, ale przyzwoitych dowcipów – raczej niewiele można tu było zepsuć.
Póki co trudno jednak stwierdzić, czy twórcy "Ghosted" temu zadaniu podołali, bo pilot ich serialu jest… bardzo typowym pilotem. Szybka introdukcja bohaterów, błyskawiczne wprowadzenie do prostej jak konstrukcja cepa historii i już możemy wyruszać z Maxem i Leroyem na pierwszą misję. Poprawnie, na kilka uśmiechów i na razie to wszystko. Co w takim razie robi ten tytuł w hitach?
To już zasługa Adama Scotta i Craiga Robinsona, czyli duetu, którego oglądanie nawet w najbardziej banalnej komedyjce sprawia ogromną przyjemność. Panowie mają taką chemię, że mogliby na swoich barkach udźwignąć prawdopodobnie każdą fabułę, a w klimatach około sci-fi czują się jak ryby w wodzie. Scott urodził się do roli naiwnego nerda, z kolei Robinson idealnie pasuje na jego sceptycznego towarzysza, dzięki czemu ich ledwo zarysowana relacja już teraz wnosi do serialu sporo życia i szczyptę emocji. Jeśli dostaną jeszcze wsparcie ze strony bardziej wyszukanego scenariusza, to "Ghosted" naprawdę może się udać – na razie ma od nas hit na zachętę. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: Drugi start "Star Trek: Discovery"
Twórcy nowego "Star Treka" wybrali nietypową, chociaż nie tak rzadko spotykaną metodę "podwójnego startu" swojego serialu. I po pierwszych dwóch odcinakach dostajemy niejako nowy pilot, z nowym okrętem, nową załogą i nową fabułą. I sprawy mają się od razu jeszcze lepiej. Bo tym razem zawartość "Treka" w "Discovery" jest bardzo duża. Tym razem dużo lepiej widać, że serial w twórczy i niezwykle wciągający sposób rzeczywiście rozwija sprawdzoną formułę, wprowadzając do niej nowe elementy. To połączenie działa po prostu znakomicie, zwłaszcza gdy dodamy do niego świetną warstwę wizualną.
Sam główny wątek tego odcinka – etyk badań naukowych w celach wojennych i zderzenie etosu naukowca z potrzebami zwycięstwa za wszelka cenę – to jeden z typowych trekowych konfliktów. Ale pokazany jest w nowy sposób. I to nie tylko dlatego, że jeden z fragmentów odcinka przypomina niektóre sekwencje z "Obcego".
Mamy nową załogę (chociaż z jedną znajomą twarzą), w której też widać trekowe archetypy, jednak pokazane w zaskakująco świeży sposób. Kapitan Gabriel Lorca (Jason Isaacs) ma w sobie coś z Bena Sisko, chociaż jego sekrety są dużo bardziej mroczne. I tak dalej. To wszystko sprawia, że oczekiwanie na nowy odcinek naprawdę zaczyna się już dłużyć. [Michał Kolanko]
HIT TYGODNIA: Kristen Wiig i Jack Black w "The Last Man on Earth"
Komedia stacji Fox i Willa Forte otworzyła 4. sezon bardzo dobrym odcinkiem. Atutów było sporo, od samego zamysłu morskiej podróży, przez świetne wykonanie, aż po zwyczajowy humor podszyty depresyjnymi akcentami (m.in. obawy Carol przed porodem na jachcie). W porównaniu z typowym dla produkcji poziomem, tym razem było jednak o wiele weselej. Przede wszystkim za sprawą Kristen Wiig, która (zapewne niestety tymczasowo) dołączyła do obsady i wprowadziła w grupie nową dynamikę.
Wiig to fantastyczna komediowa aktorka, jedna z czołowych filmowych przedstawicielek gatunku. Na małym ekranie pojawiła się też niedawno w "Wet Hot American Summer: 10 lat później", gdzie rozbrajała nas swoim recitalem. W "The Last Man on Earth" bryluje jako nowobogacka dama, która nie poddaje się apokalipsie i próbuje żyć po staremu. Najlepiej wskoczyć więc w eleganckie bikini, z paczki chipsów zrobić sreberko i zażyć trochę słońca. Jest zaraźliwie wręcz beztroska i sympatyczna, a tym razem bawiła szczególnie jej chemia z Tandym i rywalizacja z Carol.
W "M.U.B.A.R." pojawił się także nie kto inny jak Jack Bl… I już go nie było. Jack Black zanotował cameo podobne do Willa Farrella i wypadło to absolutnie świetnie. Nie miał do zagrania nawet jednej pełnej linii dialogowej i to zawsze odświeżające zobaczyć znanego aktora z ogromnym dystansem do siebie. Will Forte ma znajomości i nie waha się ich wykorzystać. Jeśli lubicie takie epizody, to ucieszycie się też z "The Orville", gdzie Seth McFarlane zaprosił ostatnio Liama Neesona i Charlize Theron. [Piotr Wosik]
HIT TYGODNIA: Rap i polityka – zachęcająca premiera "The Mayor"
Raper zostaje burmistrzem w małym, kalifornijskim miasteczku – nie brzmi to jak historia z wielkim potencjałem, ani tym bardziej fabuła komedii, którą mielibyśmy się na dłużej zainteresować. "The Mayor" okazał się jednak premierą zaskakująco przyjemną i choć nadal może skończyć, jak większość nowych sitcomów, mam nadzieję, że jego przypadek będzie wyjątkiem.
A to dlatego, że w opowieści o Courtneyu Rose'ie (Brandon Micheal Hall) widać, może naiwną, ale szczerą wiarę w tego bohatera i jego dobre intencje. O te natomiast trudno go było podejrzewać, gdy startował w lokalnych wyborach, by wypromować w ten sposób swój album. Całkiem niespodziewanie (i szybko, bo to kolejny pilot, w którym wprowadzenie odbywa się w błyskawicznym tempie) Courtney te wybory wygrał, a teraz musi się zmierzyć z rzeczywistością, w której dowcip okazał się prawdą.
Głupie, prawda? Jak najbardziej, ale im dłużej trwał odcinek, tym bardziej przekonywałem się, że twórcy niekoniecznie chcą tu wszystko sprowadzać do żartu. Owszem, nadal rządzi prosty humor, ale poza nim jest też w tej historii większe przesłanie i sporo aluzji do prawdziwego świata. "The Mayor" to wizja mocno idealistyczna i oczywiście przerysowana, ale nie można odmówić jej twórcom dobrych intencji. Dodajmy jeszcze do tego niezłe dialogi i dających się lubić bohaterów, a otrzymamy całkiem sensowną premierę, z której może urodzić się coś więcej. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: "Episodes" raz jeszcze nas dobija w przedostatnim odcinku
"Episodes" to jeden z tych seriali, które dosłownie w każdym odcinku cynicznie i bezlitośnie obnażają prawdę o hollywoodzkim światku i brudnych kulisach telewizji. Ale chyba nie tylko ja pomyślałam, że skoro Sean i Bev wpadli na świetny pomysł, jak zamienić życie Matta w porządny serialowy dramat, a on zgodził się w nim zagrać, to może jednak jest cień szansy na happy end. Wierzyłam w to przez cały odcinek – kiedy trwała wojna o to, kto będzie tytułowany twórcą, kiedy Matt wyjaśniał, jak jego nazwisko potrafi sprzedać różne rzeczy, nawet kamizelki jak z polskiego wesela, i kiedy pod koniec telefon bardzo długo nie dzwonił.
Nie spodziewałam się aż tak celnego ciosu, kiedy telefon już zadzwonił – i pozostaje mi tylko powiedzieć: brawo, twórcy "Episodes"! Znów to zrobiliście. Znów udowodniliście, że nigdy nie jest tak źle, aby nie mogło być jeszcze gorzej. Para Brytyjczyków oberwała raz jeszcze między oczy, Matt do końca pozostał sobą, a całą prawdę o tym biznesie najlepiej podsumowała Carol, kiedy krótko i brutalnie wyjaśniła Beverly, że przebicie się w tej branży to jak wygranie na loterii.
Zobaczyliśmy więc tuż przed finałem całą masę gorzkich konkluzji, które oczywiście nie powstrzymają kolejnych brytyjskich scenarzystów (ani aktorów) przed próbowaniem szczęścia w Fabryce Snów. Telewizja to obsesja, uzależnienie, które nie zrobiło dobrze nikomu z bohaterów "Episodes" – poczynając od Matta i duetu Brytyjczyków, a kończąc na pracownikach i szefach stacji – a jednak nikt z nich nie potrafi bez tego żyć. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: Rick vs Prezydent i inne atrakcje – szalony finał 3. sezonu "Rick i Morty"
To był szalony, mroczny sezon i nie inny był jego finał. Zaczęło się pozornie zwyczajnie, ale błyskawiczna eskalacja w konflikt Ricka z Prezydentem była czymś fantastycznym. Potyczki słowne były świetne, a do tego doszły znakomite (i zabawne) starcia. Ilość uzbrojenia, jakie Prezydent zgromadził na okazję walki z Rickiem, była imponująca, a rozstrzygnięcie zaskakujące, bo faktycznie nikt nie wygrał, skoro Morty wycofał się z chęci zrobienia sobie selfie z Prezydentem.
W tle tej widowiskowej walki odgrywały się nie mniej ważne rzeczy między Beth a Jerrym. Niepewna swojej realności Beth musiała odwołać się do prostolinijnej głupoty swojego męża i, jak bardzo by nie niepokoiło nas ponowne zejście Smithów (niepokój wynika stąd, że ich rozstanie dobrze posłużyło wszystkim postaciom w serialu), efekt był zabawny.
Najgorsze jest to, że teraz trzeba będzie znów długo czekać na kolejny sezon. Ale cóż, miejmy nadzieję, że nie wyrośnie nam broda świętego Mikołaja… [Andrzej Mandel]
HIT TYGODNIA: "Black-ish" jako musical o niewolnictwie
Komedia z morałem na koniec to niemalże archaizm. Niemalże, bo istnieje "Black-ish" – unikalne połączenie tradycji sitcomów z nowoczesnością obcą nawet kinu, które to wciąż boryka się z właściwym pojmowaniem poprawności politycznej. W otwartej telewizji również nie ma drugiej takiej pozycji, która z prawdziwą lekkością i humorem mówiłaby o trudnych tematach rasowych. Najlepszy dowód to premiera 4. sezonu, która właśnie przybliżyła nam Juneteenth, święto zakończenia niewolnictwa.
Jak celebrować tragedię, o której większość nie chce pamiętać? Jakie ma ona znaczenie dla czarnoskórej społeczności i jak o niej rozmawiać? Jak odbierać osobę Krzysztofa Kolumba i jego Dzień? To trudne pytania, z którymi tym razem mierzy się serial. Aby natomiast uniknąć perorowania i moralizatorstwa, wykorzystał do tego idealnie kontrastowe środki przekazu. Szkolne przedstawienie z dziećmi odgrywającymi scenę zabójstwa, krótką animację o końcu niewolnictwa z The Roots w roli głównej oraz musical, w którym popis dała cała obsada. Ręce same składały się do oklasków.
Zamiast odrzucać patosem i protekcjonalnością, całość bawi i skłania do refleksji. Twórcy sprawnie przemycają wartości edukacyjne (m.in. ciekawostki o Kolumbie oraz ekonomicznym i urbanistycznym wkładzie pracy niewolników) i zajmują na koniec zdroworozsądkowe stanowisko o zostawieniu przeszłości tam gdzie jej miejsce. To seans, który nie tylko poprawi Wam nastrój, ale sprawi także, że poczujecie się nieco mądrzejsi i bardziej świadomi. Rozrywka najwyższej próby. [Piotr Wosik]
KIT TYGODNIA: Naiwne i nijakie "Wisdom of the Crowd"
Pomysł był ryzykowny, ale z potencjałem – wzorowany na gotowcu (izraelskim serialu pod tym samym tytułem), więc zadanie nieco ułatwione. Miliarder z Doliny Krzemowej opracowuje społeczną aplikację do rozwiązywania przestępstw i za pomocą zbiorowej wiedzy użytkowników próbuje rozwikłać sprawę morderstwa swojej córki. Można było rozwinąć ten koncept na wiele sposobów, a może nawet zrealizować coś bardziej serio.
Nic z tego. "Wisdom of the Crowd" ślizga się po powierzchni i jedynie sygnalizuje moralne dylematy. Zamiast uszczegółowiać, woli upraszczać. Bo przecież każdy chce być częścią czegoś większego od siebie. Szczególnie naiwne jest walne ruszenie przypadkowych ludzi na stacji kolejowej. Wszyscy tacy zaangażowani w pojmanie przestępcy. To mógłby być nawet komentarz ku pokrzepieniu serc, ale całość jest niestety bezosobowa. Wybitnie nijaka.
Jeremy Piven to praktycznie jedyny jasny punkt serialu. Nie w każdej scenie się sprawdza ("jestem mądry, więc dramatycznie ściągnę okulary"), ale przynajmniej da się lubić. I zapamiętać. Reszta obsady i sama fabuła ani bowiem grzeje, ani ziębi. Pilotowy odcinek najgorszy co prawda nie był, ale zapomina się o nim tuż po obejrzeniu. Realizacyjnie także razi bylejakość 'a la CBS. W najlepszej wersji to procedural z krótką datą ważności. Do kosza z nim. [Piotr Wosik]
KIT TYGODNIA: "9JKL", czyli prawdopodobnie najgorszy pilot roku
To prawdziwa sztuka, w zalewie koszmarnych sitcomów zrobić potworka tak okropnego, że aż zapamiętamy na jakiś czas jego tytuł. "9JKL" to nowy serial CBS, oparty na osobistych doświadczeniach Marka Feuersteina, który gra tutaj fabularyzowaną wersję samego siebie – Josha Robertsa, aktora, wracającego do domu, do Nowego Jorku, po tym jak skasowano jego serial w Los Angeles, a do tego rzuciła go żona.
Spłukany i bezrobotny, ląduje w mieszkaniu pomiędzy rodzicami (Elliott Gould i Linda Lavin) i bratem oraz jego rodziną. W mig staje się jasne, o co będzie chodziło w serialu: członkowie rodziny będą ciągle uprzykrzać życie głównemu bohaterowi na tysiąc różnych sposób, ten będzie się irytował, a na koniec i tak zawsze dochodził do wniosku, że w sumie oni wszyscy jednak są raczej kochani niż upierdliwi.
Totalna wtórność nie jest jednak najgorszym, co ma do zaoferowania "9JKL". Najgorszy jest poziom żartów, które zahaczają a to o sferę seksualną, a to o te wszystkie rzeczy, które robimy w łazience, kiedy nikt nie patrzy. Upodobanie do tego typu humoru to znak firmowy sitcomów CBS, tym razem jednak udało się przekroczyć wszelkie granice. Brawa dla Marka Feuersteina, gorzej naprawdę być już nie mogło. [Marta Wawrzyn]