Najwyższy czas. "Episodes" – recenzja finału serialu
Nikodem Pankowiak
11 października 2017, 18:02
"Odcinki" (Fot. Showtime)
Zapomnieni przez widzów i własną stację, gdzieś pomiędzy jednym a drugim nowym projektem Matta LeBlanca, powrócili do nas bohaterowie "Episodes". Tylko po to, by zaraz się z nami pożegnać, tym razem już na zawsze. Spoilery.
Zapomnieni przez widzów i własną stację, gdzieś pomiędzy jednym a drugim nowym projektem Matta LeBlanca, powrócili do nas bohaterowie "Episodes". Tylko po to, by zaraz się z nami pożegnać, tym razem już na zawsze. Spoilery.
Tak naprawdę "Episodes" było już nikomu niepotrzebne – oglądalność od dawna nie dopisywała (co ciekawe, ten sezon w telewizji miał wyniki na poziomie nowego "Twin Peaks"), na serial nie zwracali już uwagi nawet krytycy, a emisja kolejnych odcinków po 29-miesięcznej przerwie, praktycznie bez żadnej promocji, wygląda na działanie w stylu: "Dobra, upchnijmy gdzieś te ostatnie odcinki i miejmy to z głowy". Przygotowując serial w takiej atmosferze i wiedząc, że tak naprawdę nikt już na niego nie czeka, twórcy mieli przed sobą bardzo trudne zadanie. Po finale można powiedzieć, że pomimo kilku potknięć, wyszli z niego z tarczą. To wciąż stare dobre "Episodes".
Ale z drugiej strony to także największa wada tego sezonu. Finał 4. sezonu oglądaliśmy w marcu 2015 roku – w telewizji to cała epoka. Rewolucja pędzi jak szalona i nie ominęła także seriali komediowych, natomiast produkcja telewizji Showtime stanęła w miejscu. A wiadomo, że jak ktoś nie stoi w miejscu, to się cofa. Ba, mam wręcz wrażenie, że twórcy sami, świadomie bądź nie, zrobili mały krok do tyłu, a jedna ze scen z finału tylko mnie w tym przekonaniu utwierdziła. No bo kurcze, naprawdę trzeba było przez tyle czasu powtarzać żart z wymiotującą Carol? W tym momencie "Episodes" niebezpiecznie zbliżyło się do najgorszych standardów telewizji ogólnodostępnej. Fuj.
Zresztą, do samego finału można mieć jeszcze jedno zastrzeżenie – wydarzenia biegną we wręcz zatrważającym tempie. Do tej pory mogliśmy raczej zobaczyć, że praca w amerykańskiej telewizji to orka na ugorze, a przyzwyczajeni do brytyjskich standardów Sean i Beverly niemal cały czas znajdowali się po uszy w bagnie, z którego za nic w świecie nie mogli się wydostać, mimo usilnych prób. I gdy w przedostatnim odcinku okazało się, że Matt zostawił ich na lodzie, wydawać by się mogło, że to wreszcie przeleje czarę goryczy i ci sympatyczni Brytyjczycy powrócą tam, gdzie ich miejsce – do deszczowego Londynu.
Nic z tych rzeczy – kolejne niepowodzenie również ich nie złamało i szybko zaczęli pisać nowy scenariusz. Od rozpoczęcia prac do premierowego pokazu minęło jakieś pięć minut. Szybko. Może trochę za szybko? Sam pomysł na metafinał uważam za całkiem udany, choć oczywiście nie jest to nic nowego, robiło tak już nawet "Dwóch i pół". Ostatecznie jednak całkiem sympatycznie było zobaczyć na ekranie czołówkę nowego serialu Seana i Beverly – identyczną, jak czołówka "Episodes", z tym że w napisach Stephena Mangana zastąpił Kenneth Branagh, a Tamsin Greig Emma Thompson.
Sam serial zapewne dotyczyć ma ich pobytu w Hollywood i pokręconej relacji, jaka łączyła ich z Mattem – ta w finale przybrała nieoczekiwany zwrot. Choć przez wszystkie odcinki to oni próbowali dawać Mattowi dobre rady i być jego kompasem moralnym (z marnym skutkiem), tym razem role się odwróciły. Matt rzucił im prawdą prosto w oczy. Scena, w której merytorycznie wytyka im błędy w stworzonym przez nich scenariuszu, jest chyba najlepszym momentem całego finału. Świetnie było obserwować dwoje Brytyjczyków w pełnym szoku – spowodowanym zapewne nie tylko faktem, że zorientowali się, iż źle to napisali. Tak, jak my, byli zapewne zdziwieni, że Matt tak szczerze i dobitnie potrafi przekazać swoją opinię. Oczywiście na końcu to on przybiega skruszony błagać o występ w serialu, który odmieni jego dogorywającą karierę, ale miło było choć przez moment obserwować odwrócone role w tej relacji.
Żeby tylko jeszcze doczepić się czegoś na koniec, przyznam, że nie do końca spodobał mi się pomysł, by wszystkich bohaterów koniecznie obdarzyć happy endem. Przecież "Episodes" od zawsze było serialem zabawnym, ale jednak dość gorzkim w swojej wymowie. Rozumiem jeszcze, że scenarzyści chcieli na koniec dać Carol trochę wytchnienia po przeczołgiwaniu jej od samego początku serialu, ale jej powrót do Helen wygląda na bardzo naciągany, jakby twórcy poszli po linii najmniejszego oporu.
Poza tym od pilota serialu udowadniano nam raz za razem, że Sean i Beverly nie należą do Hollywood i ich miejsce jest gdzie indziej. Tymczasem na koniec zafundowano im wielką karierę w Stanach, choć ich poprzednie projekty kończyły się porażką? Jakoś mi to nie pasuje. O absurdalnym połączeniu Morning i Merca, mimo jego wszystkich kłamstw, nawet nie wspomnę.
Mimo wszystko będę za "Episodes" tęsknił. Prawdopodobnie nigdy już do tego serialu nie wrócę, ale wspominać mogę go wyłącznie miło. Co prawda o jego zakończeniu zdecydowali tak naprawdę widzowie za pomocą pilotów, ale cieszy, że doszło do niego jeszcze zanim twórcom zupełnie skończyły się pomysły. To był najwyższy czas, aby zakończyć opowieść, zanim sami mielibyśmy jej dość. I choć może sukces w Hollywood niezbyt pasuje do Seana i Beverly, to w pełni zasłużyli oni na to, by go odnieść.