Serialowe hity i kity – nasze podsumowanie tygodnia
Redakcja
15 października 2017, 20:02
"Mindhunter" (Fot. Netflix)
Kolejny październikowy tydzień i jeszcze więcej hitów. Dziś doceniamy m.in. "The Deuce", "Halt and Catch Fire" i debiutującego "Mindhuntera". Znalazło się też miejsce dla dwóch kitów, prosto od CW.
Kolejny październikowy tydzień i jeszcze więcej hitów. Dziś doceniamy m.in. "The Deuce", "Halt and Catch Fire" i debiutującego "Mindhuntera". Znalazło się też miejsce dla dwóch kitów, prosto od CW.
HIT TYGODNIA: Różne twarze tych samych kobiet z "The Deuce"
W tym tygodniu w "The Deuce" Vincent Martino został burdelmamą (do spółki z Bobbym, który ewidentnie ma do tego większą smykałkę), ale głównymi bohaterkami były jednak kobiety. To, jak niejednoznaczne portrety prostytutek stworzył David Simon, najbardziej widać właśnie w odcinku "What Kind of Bad?", w którym brylują zwłaszcza Maggie Gyllenhaal jako Eileen/Candy i Dominique Fishback jako Donna/Darlene.
Ta druga dostała w zeszłym tygodniu od Abby bilet do domu, który mógłby być dla niej początkiem wielkiej zmiany w życiu. I co z nim zrobiła? Oczywiście, że nic dobrego, bo nie tylko wróciła, ale jeszcze przywiozła z prowincji koleżankę, ewidentnie niepasującą do tego miejsca (nie tylko dlatego, że nikt nie chciałby iść do łóżka z dziewczyną o imieniu Bernice). Koleżanka bardzo szybko zostaje sprzedana przez jednego alfonsa drugiemu w bardzo życiowej i jednocześnie depresyjnej scenie. Serial wali w nas jak obuchem koszmarną prawdą: tak oto wyglądają uroki życia na The Deuce, a jednak są dziewczyny, dla których to wciąż jest awans społeczny.
Kolejny nieszczęśliwy przypadek spotkał Eileen. Bohaterka grana przez niesamowitą Maggie Gyllenhaal została dosłownie zmasakrowana przez klienta, niedługo po tym jak facet, z którym miała szansę stworzyć sensowny związek, też ją potraktował jak prostytutkę. Kolejna jej kłótnia z Rodneyem, który wciąż uparcie oferuje jej swoje usługi, wybrzmiała wyjątkowo gorzko (choć, jak się okazuje, ona nie pierwszy raz została pobita) i doprowadziła do tego, że Eileen podjęła decyzję. Chce robić więcej filmów porno, bo to właśnie jest dla niej definicja lepszego życia, przynajmniej w tym momencie.
"What Kind of Bad?" to mocny, gorzki odcinek, pokazujący w brutalny sposób depresyjne życie, od którego nie ma ucieczki. To też dowód na to, że "The Deuce" już bardzo sprawnie ogarnia całą masę swoich bohaterów, ze swobodą przeskakując pomiędzy nimi i niejako mimochodem prezentując chociażby wątek barmana Paula czy znajdując czas na dywagacje o tym, kto uprawia najwięcej seksu: lesbijki, geje czy może heterycy. Serial HBO to mistrzostwo świata pod każdym względem. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: Długo oczekiwane spotkanie w "Outlanderze"
Przez pierwszych pięć odcinków 3. sezonu "Outlander" streszczał 20 lat z życia Jamiego i Claire, co raz było bardziej interesujące, a raz mniej. Jedno jest pewne: zarówno ci widzowie, którzy czytali książki, jak i ci, którzy ich kompletnie nie znają, czekali na ponowne spotkanie duetu, którego chemia niosła serial przez dwa sezony. I doczekaliśmy się!
Spotkanie co prawda nastąpiło dopiero w ostatnich minutach odcinka "Freedom and Whisky" i szybko zostało nam odebrane, ale i tak było absolutnie cudowne. Claire dzielnie przekroczyła kałużę w Edynburgu, trafiła prosto do pewnej bardzo ważnej drukarni, gdzie początkowo została wzięta za Geordiego, a potem… A potem najwyraźniej zrobiło się za dużo emocji.
Ronald D. Moore i spółka sprytnie żonglują książkowym materiałem, znów uwodząc widzów tym, w czym zakochaliśmy się na samym początku. Jeżeli oglądaliście zapowiedź kolejnego odcinka i czytaliście, co mówią o nim producenci, to wiecie, że to dopiero początek niespodzianek. Jeden z najbardziej romantycznych momentów w historii całej sagi został przepisany na nowo, oczywiście przy zachowaniu tego, co było najważniejsze w oryginale. Jestem zachwycona, czekam na ciąg dalszy i z przyjemnością dam się znów uwieść "Outlanderowi". [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: Kryzys egzystencjalny Michaela w "The Good Place"
Współpraca czwórki bohaterów z Michaelem od początku wydawała się problematyczna – w końcu jak przekonać nieśmiertelnego demona (przepraszam za rasistowskie wyrażenie), by zaczął pojmować etykę na ludzki sposób? To proste, wystarczy pozwolić mu zrozumieć ulotną naturę egzystencji lub, jak to ujęła Eleanor, przedawkować filozofię.
"The Good Place" zaskakuje błyskotliwymi pomysłami niemal na każdym kroku, a te z "Existential Crisis" wypadły jeszcze o tyle lepiej, że w centrum akcji znów postawiono Michaela. Bohatera o tylu twarzach, że wydawałoby się, iż na kolejną już zwyczajnie nie ma miejsca. Nic z tych rzeczy. Ted Danson znów potwierdził, że jest absolutnym komediowym mistrzem, do swojego szerokiego repertuaru dorzucając tym razem Michaela tłumiącego uczucia i mieszającego kryzys wieku średniego z egzystencjalnym.
A to wszystko w towarzystwie niejakiej Jeanette (!), pośrodku imprezy, jakiej zaświaty jeszcze nie widziały. Patrząc na to i starając się ogarnąć każdy cudowny drobiazg, trudno było uwierzyć, że gdzieś tam znalazło się również miejsce na całkiem poważne potraktowanie sprawy zduszonych emocji, a nawet retrospekcje Eleanor z jej koszmarną matką. "The Good Place" może być wprost szaloną komedią, ale nigdy nie pozwala nam zapomnieć, że za swoimi absurdami skrywa prawdziwych ludzi (lub demony) i ich uczucia, których nie trzeba się doszukiwać pod mikroskopem. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: "Mindhunter" i kolejny weekend z Netfliksem
Jeśli ostatnio podchodziliście już bardziej sceptycznie do twórczości Davida Finchera, spieszę donieść, że tym razem znów mu się udało stworzyć znakomitą rzecz. Osadzony pod koniec lat 70. "Mindhunter" opowiada historię badań behawioralnych, które odmieniły kryminalistykę. Badania ruszyły w FBI w 1977 roku, a w serialowej wersji odpowiada za nie młody agent Holden Ford (Jonathan Groff) – trochę idealista, trochę entuzjasta, trochę buntownik przeciwko ustalonemu porządkowi. A przede wszystkim człowiek, który dostrzega to, czego nie widzą jego starsi szefowie: że w łapaniu psychopatów przydaje się znajomość psychologii, wiedza, jak ci ludzie myślą.
W owych czasach to rzeczywiście jest przełomowe myślenie, nikt więc na początku tych badań nie docenia, ale Ford, do spółki ze starszym i trochę bardziej cynicznym kolegą Billem Tenchem (Holt McCallany), i tak robi swoje. Panowie jeżdżą po więzieniach i prowadzą długie rozmowy z psychopatami, wszystko skrupulatnie notując. W 3. odcinku łączą już siły z dr Wendy Carr (Anna Torv) i rozpoczyna się nowy etap w ich badaniach.
Nie widziałam jeszcze całości, głównie z braku czasu, ale po zapoznaniu się z połową "Mindhuntera" mogę powiedzieć, że to bardzo dobra rzecz. Fincher, który osobiście wyreżyserował cztery z dziesięciu odcinków, nie stawia na tanie straszenie, tylko rzeczywiście zagłębia się w umysły seryjnych morderców. Rozmowy prowadzone w więzieniach są przerażająco wciągające, Jonathan Groff pasuje do swojej roli jak ulał, a do tego serial zachwyca pięknymi kadrami, typową dla Finchera chłodną elegancją czy też dobrze dobraną muzyką. A że panujący w nim mrok często przełamywany jest humorem, serial wciąga się zaskakująco łatwo, oczywiście cały czas mając poczucie, że zagłębiamy się w najbardziej koszmarne zakamarki ludzkiej psychiki. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: "Great News" i odcinek, na jaki czekaliśmy
"Great News" już w 1. sezonie miało potencjał, by stać się czymś rzeczywiście świetnym, ale dopiero kiedy na ekranie pojawiła się Tina Fey, serial zaczął spełniać oczekiwania. Zaś odcinek "Honeypot!", w którym w przewrotny sposób zaprezentowano delikatną tematykę molestowania seksualnego, jest zdecydowanie najlepszy w historii tego sitcomu.
Nie dość że napisano go rewelacyjnie, z wyczuciem i z tysiącem żartów na minutę, to jeszcze wypada docenić to, że Tina Fey dała radę nas oszukać. Kiedy Diana St. Tropez, grana przez Fey szefowa MMN, która właśnie dostała kolejny awans, zmuszała kolejnych swoich pracowników do upokarzających zachowań z wyraźnym seksualnym podtekstem, ja autentycznie wierzyłam, że oto patrzę na kobiecą wersję Harveya Weinsteina. Odcinek, w którym role kobiet i facetów się odwróciły, zawierał jednak genialny twist i przewrotny morał, wypowiedziany na koniec przez samą Dianę.
Zero łopatologii, zero złorzeczenia przeciwko wszystkim tym złym facetom, tylko czysta prawda zaprezentowana w niekonwencjonalny sposób. "Great News" zrobiło to świetnie (co przy okazji mi przypomina, że bracia Williamsowie w "Liar" robią to fatalnie, ale o tym pogadamy, kiedy przebrnę przez całość), lekko, z charakterem i z toną inteligentnego humoru. Warto było czekać na taki odcinek. A zupełnie na marginesie chciałabym jeszcze dodać, że teraz już zawsze będę pisać "Law & Order", a myśleć przy tym "Barristers & Decorum". [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: Żałoba i wielkie pakowanie w "Halt and Catch Fire"
Finał "Halt and Catch Fire" zapewne będziemy chwalić w przyszłym tygodniu (nie wyobrażam sobie, żeby mogli go zepsuć), a tymczasem wypada docenić odcinek przedostatni, "Goodwill". Godzinę wyśmienitej telewizji, w której znalazło się miejsce na wielkie pakowanie, pokazanie różnych oblicz żałoby, szaloną akcję kradzieży worka z ciuchami od organizacji dobroczynnej, a także gotowanie chili z cynamonem, zgodnie z pewnym niezwykłym przepisem. I wszystko było wyjątkowe, wszystko było po coś.
Śmierć Gordona, który bardzo często służył jako spoiwo całej grupy, sprawiła, że pozostała czwórka znów zbliżyła się do siebie, by podczas pakowania jego dobytku jakoś przezwyciężyć niezręczną ciszę i zacząć razem płakać, wspominać i przede wszystkim znów zacząć rozmawiać po ludzku. Zwłaszcza dla Donny i Cameron to był spory wysiłek, a jednak i one były w stanie w końcu odnaleźć z powrotem drogę do siebie nawzajem, przynajmniej na poziomie podstawowym.
Padło wiele ważnych słów i rzeczy, które niby cały czas wiedzieliśmy o bohaterach "Halt and Catch Fire", ale jakby nie do końca – na przykład że to samotni ludzie, którzy wciąż wracali do siebie, ale poza tym mieli trudności z nawiązywaniem przyjaźni i utrzymywaniem więzi na dłuższą metę. Moment, w którym Donna i Cameron przyznały to przed sobą, a następnie zaczęły otwarcie mówić o tym, czego chcą i czego nie chcą w życiu, to jedna z najlepszych rozmów w całym serialu.
A przecież takich magicznych, słodko-gorzkich chwil było całe mnóstwo: Bos podsuwający Joemu podstępem miskę z jedzeniem, szalony śmiech Joego i Haley w aucie po akcji z workiem, złamana Katie mówiąca Donnie, jak jej zazdrości tych wszystkich lat z Gordonem, Joanie i Haley przytulone do siebie i bliskie jak nigdy. Zdjęcia, płyty, jeszcze więcej zdjęć. I świetnie pasujące retrospekcje, pokazujące sceny z małżeńskiego życia Gordona i Donny. To było katharsis w najpiękniejszym możliwym wydaniu. Jaka szkoda, że serial, który tak nam się rozwinął, musi już się kończyć. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: Piklowy gambit, fatwa i randkowe kłopoty w "Pohamuj entuzjazm"
Larry David może nie mieć absolutnie niczego istotnego do powiedzenia, ale nie znajdziecie w telewizji nikogo innego, kto by te swoje błahostki potrafił sprzedać w tak zabawny sposób. Nieważne, czy chodzi o kwestię nabierania ciastek szczypcami, porady biznesowe dla prostytutki, czy próbę pozbycia się ciążącej nad tobą fatwy. "Pohamuj entuzjazm" zgrabnie przechodzi od jednego tematu do drugiego, łącząc je ze sobą w zaskakujący sposób i układając z nich jedyną w swoim rodzaju, niedorzeczną mozaikę.
Nie boi się przy tym przekraczania żadnych granic (także dobrego smaku), śmiało kpiąc sobie ze wszystkiego i wszystkich. Wyjść od słoika z piklami, zahaczyć o średnio rozgarniętego ochroniarza ścigającego wszystkie panie do towarzystwa, niezależnie od wiary i jeszcze wmieszać w to irańskiego konsula? Dla Larry'ego Davida to znacznie mniejszy problem, niż przekonać Mary Steenburgen do wyjścia na randkę, choć najwyraźniej jego sobowtórowi już się udało.
A jakby wszystkiego było mało, jeszcze ten parszywy Ted Danson musi być porządnym facetem i nie może randkować z twoją byłą normalnie, za twoimi plecami! Ech, życie. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: "Jane the Virgin" rozpoczyna 4. sezon z przytupem
Po milionie twistów, rozstań, powrotów, tajemnic, cudem odnalezionych członków rodziny i innych rzeczy, których pewnie już nie pamiętam, "Jane the Virgin" nie wydaje się tak świeża jak kiedyś. I nic się z tym nie da zrobić, po prostu wszystko już było i to co najmniej razy dziesięć. A jednak premiera 4. sezonu wypada całkiem nieźle, choć nie przewraca naszego świata do góry nogami i nie prezentuje niczego nowego czy tym bardziej przełomowego.
To wciąż zabawa tymi samymi zabawkami i zarazem ciąg dalszy podążania w kierunku Jane i Rafaela żyjących długo i szczęśliwie. Tyle że jeszcze nie teraz. Teraz coś, co mogło być seksowną sceną prysznicową, jak w "Riverdale", przemienia się w absurdalną komedię pomyłek, a chwilę potem widzimy jak Jane i Rafael na siebie dosłownie wrzeszczą. Tymczasem jej dawny chłopak, Adam (Tyler Posey), wrócił po latach i wygląda niemal na chodzący ideał.
No właśnie, Adam. O jego istnieniu dowiedzieliśmy się dopiero niedawno – my i prawdopodobnie scenarzyści też, w końcu z czegoś trzeba utkać kolejny sezon. Wiadomo, że ten chłopak nie zostanie z nami na zawsze, ale trzeba przyznać, że on tu pasuje. Nie dość że ma własną narratorkę (wszystkie momenty, kiedy ona i "nasz" narrator" kolidują ze sobą, to cudeńko) i podobnie jak Jane wierzy w wielkie miłości i romantyczne gesty, to jeszcze aktorsko jest nieźle. Tyler Posey zaskakująco dobrze wpasował się w specyficzny klimat "Jane the Virgin", co oznacza, że kolejny wielokąt miłosny powinien nas bawić. No a poza tym zawsze mamy jeszcze Rogelia… [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: A w "Crazy Ex-Girlfriend" rządzi girl power
Od historii, w której zdesperowana, nieszczęśliwa dziewczyna uganiała się za niewartym jej facetem, przeszliśmy w "Crazy Ex-Girlfriend" do czwórki kobiet, celebrujących to, że mają siłę. I nic na tym serialowym świecie nie mogłoby mnie cieszyć bardziej. Zwłaszcza że w grę wchodzą jeszcze tapirowane włosy, wściekle kolorowe kostiumy i disco.
Otwierający 3. sezon odcinek był pomysłowy, zabawny i potrafił zarówno pójść na komediową całość, jak i przystopować, zadumać się i rzucić swojej bohaterce prawdę między oczy. Oczywiście, to wciąż "Crazy Ex-Girlfriend" i Rebecca Bunch – zanim przeszliśmy do girl power w wersji disco, mieliśmy najazd na supermarket w szlafroku porzuconej panny młodej, dwa wyjątkowo idiotyczne pomysły na zemstę, sobowtóra Josha mówiącego z akcentem lorda z "Downton Abbey" i parę innych szaleństw.
Mam nadzieję, że w nowym sezonie "Crazy Ex-Girlfriend" Rebecca zacznie już całkiem serio odzyskiwać siłę i kontrolę nad samą sobą. A gdyby potrzebowała mężczyzny u boku, zdaje się, że jest taki, który by wiele dla niej zrobił – i to też jest nie najgorsza perspektywa na przyszłość. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: "Mr. Robot" dojrzał i zagęszcza intrygę
Na początek 3. sezonu Sam Esmail zafundował nam zaskakującą jak na swoje standardy grę w otwarte karty. Mamy starcie między Elliotem a jego złowrogim alter ego, mamy sporo postaci jakoś w tę rozgrywkę zamieszanych (a nawet grających na dwa fronty, jak Angela), mamy wreszcie bardzo jasne postawienie sprawy odnośnie świadomości bohatera, co do konsekwencji rewolucji, jaką sam zapoczątkował.
I choć nadal może się za tym wszystkim kryć jakaś piramidalna intryga, w którą brniemy dobrowolnie, będąc prowadzonymi przez scenariusz za rękę, na razie nie ma powodów, by tak myśleć. Są za to takie, by pochwalić premierę nowej odsłony serialu, który zdaje się przyznawać do popełnionych wcześniej błędów. Może nie w aż tak błyskotliwy sposób, jak to dawniej bywało, ale bez dwóch zdań wyróżniając się w telewizyjnym krajobrazie.
Bo "Mr. Robot" nadal zachwyca wykonaniem, mieszając twardo stąpający po ziemi korporacyjny thriller z nutą społecznego zaangażowania i podlewając wszystko sosem niesamowitości. Niektóre sceny z premierowego odcinka wyglądały, jakby pożyczono je z nowego "Blade Runnera", a dodając do tego gromadę świetnie napisanych i zagranych postaci (z kapitalnym nabytkiem w osobie Bobby'ego Cannavale), otrzymujemy serial, obok którego nie wypada przejść obojętnie. Dojrzalszy i może bardziej pewny siebie niż poprzednio, a czy lepszy? O tym dopiero się przekonamy, ale punkt wyjścia mamy naprawdę niezły. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: "Better Things" tym razem skupia się na Phil
"Better Things" w tym sezonie to jeden doskonały odcinek za drugim. W najnowszym zobaczyliśmy świat z perspektywy Phil, najstarszej z rodu kobiet o męskich imionach. Matka Sam do tej pory miała zwyczaj pojawiać się na chwilę, mówić coś wrednego na temat córki i znikać. I tak zaczyna się też ten odcinek – podczas gry z koleżankami bohaterka grana przez Celię Imrie bezczelnie obgaduje Sam, przedrzeźnia ją i miesza z błotem wszystko, co ta kiedykolwiek zrobiła w życiu.
A potem wszystko zmienia się o 180 stopni. Przerażająco bezlitosna kobieta zamienia się w bezbronne dziecko. Po trudnej do wytłumaczenia próbie kradzieży opuszcza pracę, która była jedną z niewielu rzeczy, dających jej radość w życiu. Jak mówi, nie jest już sobą i czasem na koniec dnia nie pamięta, co się wydarzyło, zaś my za chwilę dostajemy bolesne potwierdzenie tych słów. W życiu Sam zaczyna się ten trudny okres, kiedy będzie musiała opiekować się na pełny etat nie tylko córkami, ale i matką.
A droga do tej konkluzji była długa i wyboista. Zachowanie Phil to w praktyce wołanie o pomoc, z początku bardzo dla niej trudne do przełknięcia. Z czasem jednak ta kobieta, która czuje, że traci poczucie własnej godności, zdobywa się na słowa i gesty, jakich jeszcze u niej nie widzieliśmy, zaś jej córka, także po długiej wewnętrznej walce, podejmuje jedyną możliwą w takich okolicznościach decyzję. A wszystko to razem składa się na kolejny piękny odcinek "Better Things", który z pewnością zapamiętamy na dłużej. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: Znów jest z nami "Riverdale" – nasz ukochany młodzieżowy cukiereczek
O tym, dlaczego cieszy nas powrót "Riverdale", wszystko napisał już Piotrek, więc pozwolicie, że powtórzę: to jeden z tych seriali, których wady widzimy, a które i tak sprawiają nam autentyczną frajdę. "Riverdale" ma styl, charakter i mnóstwo bezpretensjonalnego uroku, a do tego potrafi wciągać i sprawiać, że przejmujemy się losami bohaterów.
Chyba wszyscy drżeliśmy, czekając, co dalej z Fredem, smuciliśmy się razem z płaczącym Archiem, kibicowaliśmy jemu i Veronice (choć niekoniecznie może pod prysznicem), żeby razem przez to przeszli, i zadawaliśmy sobie pytanie, kto i czemu to zrobił oraz co może mieć wspólnego z całą sprawą powrót Hirama Lodge'a. A i okrutna Cheryl niewątpliwie miała swój urok, zwłaszcza iż wiemy już, że to nie jest ani chodzące zło, ani tym bardziej jednowymiarowa postać.
22 odcinki "Riverdale", z nowymi tajemnicami, perypetiami miłosnymi i powrotami zaginionych członków rodziny, brzmią jak przepis na idealne guilty pleasure na ten sezon. Zwłaszcza że na serial, o którym będzie mowa na kolejnej stronie, raczej nie mamy co liczyć. [Marta Wawrzyn]
KIT TYGODNIA: CW zamieniło "Dynastię" w plastikowy koszmarek
Porównanie "Riverdale" i nowej "Dynastii" wypada niekorzystnie dla tej drugiej pod każdym względem. To pierwsze jest piękne i stylowe, to drugie wygląda jak kolejny serial Ilony Łepkowskiej, tylko dziejący się pod gigantycznymi żyrandolami i pośród morza sztucznego kwiecia. To pierwsze ma bohaterów, którzy, przy całym swoim przerysowaniu, są ludźmi z krwi i kości i z którymi chce się spędzać czas, to drugie to jeden wielki plastik, nijakość i brak charyzmy. To pierwsze umie zgrabnie bawić się motywami rodem z opery mydlanej, to drugie nie ma do siebie za grosz dystansu, a i fantazji też jakby brakuje.
Krótko mówiąc, Josh Schwartz i Stephanie Savage, czyli duet stojący za "Plotkarą", zepsuli, co się tylko dało. Nowa "Dynastia" nie ma w sobie życia, energii ani niczego, co pozwoliłoby ją traktować jak nasze kolejne guilty pleasure. To po prostu bezbrzeżna nuda, wypełniona oczywistymi intrygami, głupimi kłamstwami i absurdalnymi powiązaniami między bohaterami zaserwowanymi ze śmiertelną powagą.
Z obsady daje radę tylko Elizabeth Gillies jako młoda, ambitna i bezlitosna Fallon Carrington, córka Blake'a, ale jako że otaczają ją same papierowe figury, raczej nie będzie miała szansy rozwinąć skrzydeł. Zwłaszcza że walka z fatalnie napisanym scenariuszem nie skończyła się dobrze jeszcze dla żadnego aktora. [Marta Wawrzyn]
KIT TYGODNIA: "Valor", czyli militarna opera mydlana
Ma swój serial militarny NBC ("The Brave"), ma CBS ("SEAL Team"), a teraz przyszła pora na CW. Tak, to CW od komiksowych superbohaterów i innych kolorowych produkcji, do których na pierwszy rzut oka wojenny procedural pasował jak pięść do oka. No i rzeczywiście, to nie mogło przejść, więc "Valor" proceduralem nie jest. Jest czymś znacznie gorszym.
Mianowicie przybraną w militarną otoczkę operą mydlaną, w której mamy parę pilotów helikoptera z elitarnej jednostki (Christina Ochoa i Matt Barr); misję, która poszła źle; oraz kryjącą się za tym większą intrygę. Ale to tak tylko na boku, bo znacznie ważniejsze w "Valor" jest kto z kim sypia i na kogo miałby ochotę, co upodabnia amerykańską bazę wojskową do obozu dla nastolatków. Hormony buzują, mundury wyglądają bardzo seksownie, a wojenne traumy nawet bardziej – obozowe życie w pełni!
Trudno podchodzić do "Valor" poważnie, bo to serial, który nieustannie wywołuje niezamierzoną śmieszność. Nawet wtedy, gdy stara się być po prostu schematyczną historyjką łączącą osobiste życie żołnierzy z ich pracą, uderzać w patetyczne tony czy nadać swojej fabule jakiegokolwiek znaczenia. Charakterystyka bohaterów sprowadza się tu właściwie do tego, że są piękni i mają jakieś tam problemy, ale to nic, czego nie dałoby się przykryć warstwą makijażu. A w niej można już ruszać na kolejną misję, a jak nie, to chociaż wyrwać swojego przełożonego. [Mateusz Piesowicz]