12 nietypowych seriali komediowych, które warto oglądać
Redakcja
18 października 2017, 21:43
"Drunk History - Pół litra historii" (Fot. Małgorzata Węgrzyn/Comedy Central)
Macie dość identycznych sitcomów z rodzinkami i grupami przyjaciół zasiadającymi na kanapach? Dziś polecamy dwunastkę, która jest inna, dziwna i nietypowa, na czele z "Drunk History – Pół litra historii" od Comedy Central.
Macie dość identycznych sitcomów z rodzinkami i grupami przyjaciół zasiadającymi na kanapach? Dziś polecamy dwunastkę, która jest inna, dziwna i nietypowa, na czele z "Drunk History – Pół litra historii" od Comedy Central.
"Drunk History – Pół litra historii"
Nowy polski serial Comedy Central, emitowany w czwartkowe wieczory o godz. 22:00, to definicja niekonwencjonalnej komedii. Oparty na szalonych skeczach format, który został wymyślony w USA przez ekipę Funny or Die, sprawdził się już w kilku różnych krajach. Teraz trafił do Polski i Polacy zrobili to naprawdę dobrze. Być może dlatego, że na czym jak na czym, ale na pijaństwie i historii to my się znamy!
Całą zabawa polega na tym, że upijamy znaną osobę, zapoznajemy ją z jakąś anegdotą historyczną, a następnie każemy jej to opowiadać przed kamerą, całkiem z głowy. Taki pijany celebryta, plączący się i popełniający masę zabawnych pomyłek, staje się narratorem opowieści, która następnie odtwarzana jest przez aktorów w odjechanej inscenizacji kostiumowej. Tyle że owi aktorzy nic nie mówią, a jedynie naśladują ruchami ust to, co im mówi narrator. Jeśli więc ten dostanie pijackiego ataku śmiechu, oni śmieją się razem z nim. Jeśli zacznie bełkotać, oni też to muszą odegrać. Jeśli przydarzy mu się jeszcze gorsza przygoda, nie mają wyjścia i też to grają.
"Drunk History – Pół litra historii" to rzecz świeża, absurdalna i zrobiona z jajem. To też dowód na to, że Polacy potrafią tworzyć fajne rzeczy i podchodzić do siebie z dystansem. W projekcie biorą udział zarówno popularni polscy aktorzy, jak i youtuberzy, dziennikarze, celebryci, o których czytacie na co dzień na Pudelku – wszystkich łączy to, że potrafią śmiać się z siebie i dobrze czują się w komediowym absurdzie.
W 2. odcinku, który zostanie pokazany przez Comedy Central 19 października o godz. 22:00, Sławomir Zapała opowie historię o tym, dlaczego tak naprawdę Kazimierz Wielki "wymurował" Polskę (powiedzmy, że była to pokuta za bujne życie erotyczne), Michał Zieliński będzie mówił o tym, jak Kuroń stał się legendą opozycji, z kolei Matylda Damięcka przedstawi historię pożycia Marysieńki i Sobieskiego. Zapraszamy i polecamy także naszych 10 powodów, dla których warto oglądać "Drunk History – Pół litra historii". [Marta Wawrzyn]
"The Good Place"
Jedyny w tym zestawieniu przedstawiciel amerykańskiej Wielkiej Czwórki, co absolutnie nie może dziwić. Tam królują wszak typowe sitcomy, a wybijające się wśród nich rodzynki zwykle przechodzą niezauważone. "The Good Place" udało się zerwać z tą regułą i bardzo dobrze – dzięki temu otrzymaliśmy najbardziej oryginalną i jedną z najlepszych komedii ostatnich lat.
Wyjątkowy jest już punkt wyjścia, bo główną bohaterkę, Eleanor (Kristen Bell), poznajemy… po śmierci. A dokładnie rzecz biorąc w momencie, gdy dowiaduje się, że dzięki swojemu nienagannemu życiu na Ziemi trafi do Dobrego Miejsca – krainy, w której czeka ją wieczne szczęście. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie fakt, że Eleanor nie jest osobą, za którą ją biorą, a jej nieuprawniona obecność w zaświatach szybko zaczyna przysparzać problemów.
Potem zaś dzieją się tak niezwykłe rzeczy, że nie sposób je wszystkie opisać, a ja nie chcę Wam psuć niespodzianki. Musicie wiedzieć tylko tyle, że "The Good Place" zdoła Was kilka razy porządnie zaskoczyć, udowadniając po drodze, że z komediowym formatem można wyczyniać prawdziwe cuda. To serial przemyślany w najdrobniejszych detalach, błyskotliwy, znakomicie napisany, bawiący się schematami i wywracający je do góry nogami.
A przy tym zabawny, urzekający wykonaniem i miejscami naprawdę poruszający, mimo swojego oderwania od rzeczywistości. W dodatku nadal pozostający tylko (i aż!) prostą rozrywką, w której zakochacie się od pierwszego wejrzenia. Wydaje się to wręcz niewiarygodne, ale zapewniam, że jest prawdziwe. [Mateusz Piesowicz]
"Crazy Ex-Girlfriend"
Nie tylko jedna z najdziwniejszych, ale też jedna z najlepszych komedii ostatnich lat. Mało kto docenia ją od razu, bo ten wielobarwny miks musicalu, słońca, bajgli, depresji i obsesji na punkcie faceta, za którym główna bohaterka wyjeżdża na drugi koniec kraju, choć nie widziała go od dekady, bywa nie tylko zaskakujący, ale też niezrozumiały. Na początku nie jest takie oczywiste, o co chodzi tytułowej szalonej byłej dziewczynie, Rebecce (Rachel Bloom, która jest też twórczynią serialu), i dlaczego padło akurat na Josha (Vincent Rodriguez III) i niezbyt ładne kalifornijskie miasteczko.
1. sezon "Crazy Ex-Girlfriend" bywa więc dziwny i odstraszający, ale przede wszystkim jest świeży, inteligentny, pomysłowy i zrobiony z pazurem. Główna bohaterka, która ewidentnie ma jakieś problemy z samą sobą – uśmierzane czasem psychotropami, a czasem ucieczkami w musicalowe sekwencje – szybko daje się polubić, a jej problemy stają się widzowi bliskie. Im dalej w las, tym więcej warstw tej dziewczyny jest odsłanianych i tym bardziej rozumiemy jej często niekonwencjonalne zachowania.
Jest więc w "Crazy Ex-Girlfriend" głębsza warstwa, której nie widać na pierwszy rzut oka. Jest też nutka feminizmu w przewrotnym wydaniu, są świetne kobiece przyjaźnie, niestandardowe romanse, dobrze napisany wątek z biseksualnymi bohaterami. A przede wszystkim jest świetna energia, końska dawka nietypowego humoru i występy musicalowe, z których wiele żyje na YouTube własnym życiem. [Marta Wawrzyn]
"Chewing Gum"
Wściekle kolorowa bomba energetyczna z Wielkiej Brytanii, którą można równie dobrze pochłonąć w całości w kilka chwil, co dać sobie spokój po paru minutach. "Chewing Gum" ma dość standardowy punkt wyjścia, bo opowiada o młodej dziewczynie, Tracey Gordon, wychowywanej przez ultrakatolicką matkę na osiedlu komunalnym w Londynie, która marzy o skosztowaniu innego życia, niż do tej pory. A pierwszym krokiem ku temu ma być utrata dziewictwa. Tyle wstępu, potem zaczyna się totalne szaleństwo.
"Chewing Gum" teoretycznie robi to samo, co wiele innych komedii, czyli przedstawia rzeczywistość w krzywym zwierciadle. W praktyce jednak tutejsza wizja to raczej doprowadzona do granic możliwości karykatura, której nazwanie absurdem nijak nie oddawałoby całej prawdy. Serial Michaeli Coel (która gra też główną rolę) to przejaskrawiony obraz znanego jej świata, a przy okazji kompletne wariactwo, monstrualna głupota i czysty komediowy odlot.
Nie da się tego wszystkiego traktować śmiertelnie poważnie, bo "Chewing Gum" świadomie przekracza wszelkie granice (dobrego smaku również), ale paradoksalnie ma w sobie sporo szczerości. Seks, rasa, religia, status społeczny, płeć – wszystko miksuje się tu w szalonym tańcu często prostackich dowcipów, spod których wygląda jednak prosta dziewczyna i jej lęk przed życiem, do którego nikt jej nie przygotował. Tracey, choć dorosła, jest w gruncie rzeczy dzieckiem i jak dziecko postrzega otaczający ją świat. Można tę wizję z obrzydzeniem odrzucić, ale nie da się jej odmówić specyficznego uroku. [Mateusz Piesowicz]
"BoJack Horseman"
Najlepszy dramat pośród emitowanych obecnie komedii to netfliksowa kreskówka o człowieku-koniu. Tytułowy BoJack Horseman żyje w Los Angeles i jest upadłą gwiazdą typowego rodzinnego sitcomu z lat 90. Choć ciągle ktoś go zaczepia i pyta, czy jest tym koniem z "Horsin' Around", nie ma mowy ani o prawdziwej sławie, ani tym bardziej o spełnianiu aktorskich ambicji. Jest tylko powolne staczanie się w nieodłącznym towarzystwie alkoholu, narkotyków i bardzo wąskiej grupki przyjaciół, która zresztą ma własne problemy.
Szef Netfliksa, Reed Hastings, powtarza, że to jego ulubiony serial, bo nic tak dobrze nie opisuje mechanizmów działania branży rozrywkowej jak "BoJack". I to prawda, obraz Hollywoo (D ktoś ukradł) prezentowany w serialu jest brutalny, cyniczny i zapewne całkiem realistyczny, przynajmniej z punktu widzenia tej większości, która nie była w stanie się tam przebić. Fabryka Snów jeszcze nigdy nie była tak odstraszająca i depresyjna, jak w skromnej kreskówce Netfliksa.
Ale siła "BoJacka" nie polega tylko na tym, że odsłania kulisy świata, którego my i tak nie znamy z własnego doświadczenia. Netfliksowy serial mówi bardzo dużo o nas wszystkich – nas, którzy mieliśmy jakieś marzenia i z czasem przestaliśmy w nie wierzyć, bo przez lata tylko patrzyliśmy, jak one nie wytrzymują zderzenia z rzeczywistością. Życiowa frustracja to temat, który powraca w "BoJacku" w różnych formach. Niemal wszyscy bohaterowie są przybitymi życiem neurotykami, którzy a to spędzają za dużo czasu w pracy, a to imprezują jak szaleni, a to topią smutki w alkoholu.
A ponieważ obsada składa się z samych znakomitości – główne role grają Will Arnett, Alison Brie, Amy Sedaris, Aaron Paul i Paul F. Tompkins, a do tego co sezon jest mnóstwo znanych gości – "BoJack" jest serialem, którego dziś nie wypada nie znać. [Marta Wawrzyn]
"Fleabag"
Słodko-gorzkich komediodramatów o życiu i związkach było w ostatnim czasie całe mnóstwo i nawet najlepsze z nich zdążyły nam już nieco spowszednieć. "Fleabag" nadal jednak wyróżnia się na tyle, że nie sposób pominąć ją wśród najbardziej niekonwencjonalnych komedii. W końcu nie wszędzie główna bohaterka nawiązuje z widzami bezpośredni kontakt, bez przeszkód przełamując czwartą ścianę.
A na tym wyjątkowość "Fleabag", pozornie zwykłej historii o młodej kobiecie szukającej szczęścia w życiu, się nie kończy. Twórczyni i grająca tytułową rolę Phoebe Waller-Bridge dała nam serial, który potrafi świetnie rozśmieszyć, często ostro i sarkastycznie komentując rzeczywistość, ale jest także bardzo osobistą, wręcz intymną opowieścią. Taką, która potrafi doprowadzić do łez zarówno ze śmiechu, jak i z całkiem innego powodu.
Bardziej niż komedia pasuje zatem do "Fleabag" określenie tragifarsa, ale przede wszystkim jest brytyjski serial emocjonalną petardą, która długo nie da o sobie zapomnieć. Bawi, zadziwia pomysłowością i całymi pokładami ironii, ale pozostawia też gorzki posmak i poczucie bolesnej pustki, przy której śmiech więźnie w gardle, choć jeszcze przed momentem nie dało się od niego powstrzymać. [Mateusz Piesowicz]
"Rick i Morty"
Jedna z naszych ulubionych kreskówek i przy okazji też jedna z najlepszych, najmocniejszych, najdziwniejszych serialowych komedii ostatnich lat. Serial, o którym Robert Kirkman, twórca "The Walking Dead", niedawno powiedział: "to najlepsza rzecz, jaka teraz jest robiona". I choć oglądamy i cenimy wiele różnych tytułów, to są takie momenty, kiedy w stu procentach się z tym zgadzamy.
"Rick i Morty" szalony już ma sam koncept: to parodia takich produkcji jak "Powrót do przyszłości" czy "Doktor Who", zrobiona z jajem, bez cenzury i w taki sposób, że dzieci powinny trzymać się od tego z daleka. W centrum całej historii mamy dziadka, Ricka, i jego 14-letniego wnuka, Morty'ego, tyle że pozamienianych rolami. Panowie podróżują razem przez wszechświat, który potrafi być dużo bardziej mroczny i okrutny niż chociażby w "Doktorze Who". Dziadek jest alkoholikiem, nieokrzesanym palantem, a czasem wręcz totalnym draniem, któremu zdarza się gdzieś zgubić wnuka albo wręcz rzucić kosmitom na pożarcie. Ten zaś cierpliwie wysłuchuje, jakim to jest idiotą, i tak czy siak idzie za dziadkiem na koniec wszechświata.
Toksyczna relacja Ricka i Morty'ego, rozkwitająca pośród odjechanych i mrocznych jak diabli przygód to serce i dusza serialu. A oprócz nich mamy jeszcze całą dysfunkcyjną rodzinę, która jest świetną satyrą na typowych Amerykanów z przedmieścia, dużo akcji, całą masę motywów science fiction zapodanych w niekonwencjonalny sposób i mnóstwo przeróżnych odniesień popkulturowych. Serial jest wspólnym dziełem Dana Harmona i Justina Roilanda – ten drugi podkłada głos obu głównym postaciom, zaś ten pierwszy to twórca znakomitego "Community". Co w sumie wystarcza za wszelkie rekomendacje. [Marta Wawrzyn]
"Ash vs Evil Dead"
Definicja niekonwencjonalnej komedii, bo "Ash kontra martwe zło" miesza szalony humor z najprawdziwszą krwawą jatką. Trudno jednak, by było inaczej, gdy mowa o serialowej kontynuacji słynnej serii horrorów klasy B sprzed lat. Kontynuacji utrzymanej oczywiście w znanym z oryginału groteskowym tonie, który sprawia, że nie sposób traktować tę historię poważnie, ale jak najbardziej można się przy niej świetnie bawić.
A największa w tym zasługa Bruce'a Campbella, który po 23 latach wrócił do swojej legendarnej roli i ponownie wcielił się w Asha Williamsa – sympatycznego idiotę, na którego barkach spoczywa los całego świata. Oczywiście zaraz po tym, jak sam przypadkowo skazał go na zagładę, doprowadzając do kolejnej inwazji armii demonów na Ziemię. Chcąc nie chcąc, musi więc Ash jeszcze raz uzbroić się w strzelbę i piłę mechaniczną, by w towarzystwie przyjaciół powstrzymać piekielne hordy.
Fabuła jest oczywiście tylko pretekstem do zmasakrowania całej masy potworów i okazją, by Bruce Campbell rzucał przy tym świetnymi one-linerami. Krew (a czasem inne płyny ustrojowe) tryska zatem radośnie z ekranu w hurtowych ilościach; kończyny i wnętrzności fruwają z lewa na prawo, a to wszystko w atmosferze kiczu i praktycznych efektów specjalnych przywołujących klimat tandetnych horrorów z lat 80. Zabawa to zdecydowanie nie dla każdego, ale amatorzy opowiedzianej z przymrużeniem oka, pozbawionej sensu i niezwykle brutalnej ekranowej masakry lepszej propozycji dla siebie nie znajdą. [Mateusz Piesowicz]
"Santa Clarita Diet"
Amerykańskie przedmieście zupełnie jak z "Desperate Housewives", małżeństwo agentów nieruchomości z nastoletnią córką, wszystko nudne, ładne i poukładane – z jednym małym "ale". Kiedy Sheila (Drew Barrymore) orientuje się, że właśnie w jakiś tajemniczy sposób przemieniła się w zombie, i zaczyna spożywać ludzkie mięso, dla niej i jej męża Joela (Timothy Olyphant) zaczyna się zupełnie nowy rozdział w banalnym do tej pory życiu.
"Santa Clarita Diet" nie jest serialem wybitnym, ale jest całkiem przyjemną, łatwą do pochłonięcia w dwa wieczory ciekawostką, łączącą w sobie urok satyry na idealne życie na przedmieściu i horroru klasy B. Zderzenie jednego z drugim potrafi czynić cuda, nawet jeśli humor najczęściej jest niewyszukany i mało subtelny. Najbardziej najbardziej wyświechtane tematy, jak kryzys małżeński dwójki ludzi, która jest już trochę sobą znudzona, nabierają smaku, kiedy dorzuci się do miksu czającą się w sypialni owych małżonków apokalipsę zombie.
Netfliksowa komedia jest wdzięczna, bezpretensjonalna i działa przede wszystkim dlatego, że nie udaje niczego więcej. A że obsada wygląda, jakby miała na planie niezłą radochę, udziela się to także widzowi. Nie oczekujcie dzieła wybitnego, a powinniście się dobrze bawić. Jeśli tylko kupujecie takie klimaty. [Marta Wawrzyn]
"Comrade Detective"
Odratowany z zapomnienia klejnot rumuńskiej propagandowej telewizji z lat 80. przypominający o wielkości komunistycznego ustroju i bezlitośnie obnażający mroczne strony kapitalizmu. Zaraz, co? Całkiem możliwe, że takie właśnie pytanie będzie Wam towarzyszyć przynajmniej na początku seansu "Comrade Detective" – serialu, który ponoć wyłonił się z najgłupszego pomysłu, na jaki wpadli jego twórcy.
Brzmi to bardzo prawdopodobnie, bo produkcja Amazona rzeczywiście wygląda na kompletnie absurdalną. Wprowadzają nas w nią Channing Tatum i Jon Ronson, którzy opisują serial jako odzyskany po latach rumuński kryminał służący za narzędzie komunistycznej propagandy. Jego bohaterowie to para detektywów z Bukaresztu, którzy tropiąc mordercę kryjącego się za maską Ronalda Reagana, odkrywają spisek mający uczynić Rumunię kapitalistycznym krajem i postanawiają go za wszelką cenę udaremnić.
Twórcy zadbali o otoczkę, bo serial rzeczywiście nakręcono w Rumunii, a nawet zagrali w nim tamtejsi aktorzy, których zdubbingowali Amerykanie (m.in. wspomniany Tatum, a także Joseph Gordon-Levitt i Nick Offerman). Wszystko jest oczywiście stuprocentową kpiną wyśmiewającą zarówno propagandowe produkcje, jak i amerykańskie kino akcji z lat 80., ale podaną w tak uroczo przerysowany sposób, że łatwo wybaczyć serialowi dowcipy szyte grubymi nićmi lub pewną powtarzalność. Trudno było uwierzyć, by z tak idiotycznego pomysłu mogło się narodzić coś sensownego, ale jakimś cudem w przypadku "Comrade Detective" naprawdę się udało. [Mateusz Piesowicz]
"GLOW"
Jedno z najprzyjemniejszych serialowych zaskoczeń tego roku to nowy serial ekipy "Orange Is the New Black", oczywiście w kobiecej obsadzie. Jenji Kohan i spółka tym razem zabierają nas w podróż do lat 80., za kulisy absurdalnego programu o kobiecym wrestlingu, w którym panie tylko udawały, że walczą. W rzeczywistości odgrywały kiczowate przedstawienie, w której najokropniejsze stereotypy współgrały idealnie z brokatowo-neonową oprawą.
Taki program był emitowany w USA naprawdę i nawet jeśli wydaje nam się dziś szczytem bezguścia, warto przyjrzeć się "GLOW", by odnaleźć tam kolejną warstwę i jeszcze jedną, i jeszcze… W tandetnej, ale i bardzo klimatycznej oprawie sprzedano nam bowiem feministyczną w duchu opowieść o kobietach, które pokazały, że mają siłę. To historia walki ze stereotypami i z odrzuceniem; historia odzyskiwania poczucia własnej wartości i elementarnej wiary w siebie.
Serial wygląda i brzmi fantastycznie, ma coś do powiedzenia, a do tego jeszcze posiada świetną kobiecą obsadę z Alison Brie i Betty Gilpin na czele. Warto oglądać, choćby dlatego że czegoś takiego na pewno jeszcze nie widzieliście. [Marta Wawrzyn]
"Lady Dynamite"
Depresja to bez wątpienia straszna sprawa, nikt jednak nie powiedział, że nie da się o niej opowiadać w kompletnie odjechany sposób. Pewnie dlatego, że nikomu do głowy nie przyszło, by wymieszać problemy psychiczne z surrealistyczną rzeczywistością. Dla Marii Bamford, stand-uperki i aktorki, która gra tu pewną wersję samej siebie, takie podejście nie stanowi jednak żadnego problemu, czemu dała wyraz w prawdopodobnie najdziwniejszym serialu ostatnich lat.
"Lady Dynamite" teoretycznie ogrywa dobrze znany schemat – w końcu komików, którzy przedstawiali na ekranie fabularyzowane wersje swoich życiorysów było już mnóstwo. A jednak serial Netfliksa wyróżnia się na ich tle, bo do swojej bohaterki podchodzi w absolutnie unikalny sposób. Tutejsza Maria Bamford to ktoś pomiędzy prawdziwą osobą, a scenicznymi wcieleniami aktorki. Kobieta, która wygląda jakby urwała się z szalonej fantazji, a jednocześnie jest zatopiona w różnego rodzaju lękach i depresji (o których zresztą Maria Bamford mówi całkiem otwarcie).
Nie brzmi to jak charakterystyka osoby w pełni zdrowia psychicznego i rzeczywiście, stabilność emocjonalna to ostatnie, o co można podejrzewać serialową Marię. Znacznie bardziej pasuje do niej określenie "rozchwiana osobowość", która w niezwykły sposób przekłada się na "Lady Dynamite". Ta jest bowiem opowieścią o próbującej poskładać swoje życie w całość kobiecie, ale choć brzmi standardowo, ani przez moment nie podąża utartymi ścieżkami. Zamiast tego funduje nam zwariowaną wycieczkę przez różne linie czasowe, metatekstowe odniesienia, skecze, reklamy, bezpośrednie zwracanie się do widza i dosłownie wszystko, o czym tylko pomyślicie.
Początkowo wygląda to jak totalny chaos, ale zaręczam, że w tym szaleństwie jest metoda. Jest także życie i emocje, bo w pędzącym na złamanie karku w sobie tylko znanym kierunku serialu pełno poruszających momentów zbliżających nas do niezwykłej bohaterki. Nie jest łatwo wsiąknąć w ten absurdalny świat, ale jeśli dacie mu szansę, to szybko stwierdzicie, że normalność jest zwyczajnie nudna. [Mateusz Piesowicz]