Serialowe hity i kity – nasze podsumowanie tygodnia
Redakcja
22 października 2017, 22:01
"Halt and Catch Fire" (Fot. AMC)
Ten tydzień należał do wspaniałego finału "Halt and Catch Fire". Poza tym doceniamy powrót "Watahy", halloweenowe "Brooklyn 9-9", poruszające i przewrotne "Better Things", świetne jak zawsze "The Deuce" i nie tylko.
Ten tydzień należał do wspaniałego finału "Halt and Catch Fire". Poza tym doceniamy powrót "Watahy", halloweenowe "Brooklyn 9-9", poruszające i przewrotne "Better Things", świetne jak zawsze "The Deuce" i nie tylko.
HIT TYGODNIA: "Halt and Catch Fire" i definicja finału idealnego
Finał "Halt and Catch Fire" był wszystkim. Idealnym zakończeniem i podsumowaniem historii, której bohaterowie przez dekadę zaliczali wzloty i upadki, krążyli w kółko, powtarzając te same błędy, i za nic nie byli w stanie zrezygnować z tego, co nie zawsze przynosiło im szczęście. Refleksją na temat życia jako cyklu, z którego nie potrafimy się wyrwać, nieważne, jak bardzo dojrzewamy i mądrzejemy z czasem. Spełnieniem części fanowskich marzeń i gorzkim zawodem na innych frontach. Solidną dawką brutalnej prawdy i dowodem na to, że przynajmniej niektóre sny stają się rzeczywistością.
To, jak bardzo przywiązałam się do tych bohaterów, jak mocno kibicowałam Donnie i Cameron (najlepsza historia miłosna świata, tyle że nie chodzi w niej o miłość, w każdym razie nie tę romantyczną) i jak bardzo zawiedli mnie Cameron i Joe (choć spodziewałam się tego), jest wręcz nie do opisania. Bardzo rzadko seriale są dla mnie przeżyciem emocjonalnym – w tym przypadku dokładnie tak było.
W historiach opowiadanych w "Halt and Catch Fire" widzę siebie i swoje koleżanki, kierujące zespołami złożonymi z facetów i walczące ze swoimi małymi firmami w nie zawsze sprzyjającym środowisku. Cieszę się, że twórcy serialu, który nigdy nie podkreślał słowami swojego feministycznego zacięcia, w finale odnieśli się do tego wprost. Cieszę się, że z tak ożywczą normalnością potraktowano kwestię orientacji seksualnej Haley. Cieszę się z miliona rzeczy mniejszych i większych, bo praktycznie wszystko w tym prawie 100-minutowym finale sprawiło mi frajdę na jakimś poziomie.
"Halt and Catch Fire" dołącza do wąskiego grona moich najlepszych serialowych doświadczeń i zarazem tych seriali, które oglądam w kółko, kiedy wszystko inne mnie zawodzi. Lepszego finału być nie mogło, a ewolucja tego serialu na przestrzeni czterech sezonów to namacalny dowód na to, że można dokonać cudów, jeśli tylko ma się pomysł na siebie i potrafi się wyciągać wnioski z własnych błędów. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: "The Deuce" zabiera nas za kulisy rozkwitającej branży
Pamiętacie jeszcze, że "The Deuce" miało być serialem o początkach nowoczesnego przemysłu pornograficznego? Na tyle zatopiliśmy się w morzu atrakcji, jakie fundują nam co tydzień David Simon i George Pelecanos, że można było o tym na chwilę zapomnieć, ale tym razem twórcy przyszli z pomocą i zabrali nas w sam środek rozwijającego się biznesu.
A właściwie to za jego kulisy, byśmy zobaczyli, że kręcenie filmu dla dorosłych to nie taka prosta sprawa. Przeszkodą mogą być na przykład aktorzy zbyt mocno wczuwający się w rolę (idealnie pasują do tej sytuacji słowa Abby: "Gdyby seks nie był taki fajny, byłby absurdalny"), alfonsi niezadowoleni z "pożyczania" swoich dziewczyn bez zgody, a wreszcie społeczna obyczajowość chroniona przez twardą rękę wymiaru sprawiedliwości. No, akurat ten ostatni punkt daje się coraz łatwiej obejść, co zwiastuje nowe, lepsze czasy dla wielu bezpośrednio zaangażowanych w sprawę. Na czele z Eileen, której ambicje wykraczają daleko poza jeden film na miesiąc.
A na niej, robiącej karierę (póki co) przed kamerą, seksbiznes się przecież nie kończy. Najlepiej przekonują się o tym bracia Martino, których dopiero co otwarty przybytek szybko zyskuje na znaczeniu przy sporym wsparciu ze strony lokalnych władz. Świat w "The Deuce" wydaje się ogromny, złożony i skomplikowany, ale gdy przychodzi co do czego, jego subtelne połączenia stają się widoczne jak na dłoni. Teraz, gdy Nowy Jork powoli staje się miejscem, w którym nic już nie jest świństwem, będzie to jeszcze wyraźniejsze. W końcu błyskotliwi geniusze stojący za pomysłami typu "masturbatorium" są tu na każdym kroku. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: Domowy "pogrzeb" Sam w "Better Things"
Już pierwszy sezon "Better Things" był wyjątkowo osobistym strumieniem świadomości Pameli Adlon, pracującej aktorki i matki. W drugim sezonie zawędrowaliśmy jeszcze głębiej, także dlatego, że Adlon sama reżyseruje wszystkie odcinki i z niezwykłą wrażliwością podchodzi do wybieranych przez siebie tematów. Takich jak problem doceniania twórczości i poszukiwania uznania w oczach dzieci.
"Eulogy" to prawdopodobnie jeden z najlepszych odcinków tego roku. Fantastyczne 20 minut, pełne prawdziwych emocji. Fabularnie pojawiły się tu przynajmniej dwie kluczowe perspektywy. Pierwsza to praca aktora, zaprezentowana z naciskiem na "praca". Najpierw obserwujemy Sam, która – w charakterystyczny dla siebie – bezpośredni i nieco szorstki sposób ("Wong, jesteś nudny. Zrób coś z tym") udziela aktorskich wskazówek. Niezwykle trafnych, przemyślanych i dających nam zakulisowy wgląd w artystyczne powołanie pracy aktora. Bądź silniejszy w życiu, słabszy w scenie.
Chwilę potem zestawione jest ono z obliczem komercyjnym. Denną reklamą, w której Sam powtarza bez końca tę samą linię dialogową. Na przeróżne sposoby. Montaż tej sekwencji humorystycznie pokazuje nam przyziemność pracy aktora. To nie zawsze są flesze Hollywood i artystyczne wyzwania, to czasem po prostu zarobek.
Druga perspektywa to właśnie pragnienie, żeby ta praca została doceniona. Jakakolwiek by ona nie była, Sam wkłada w nią siebie i dzięki niej utrzymuje rodzinę. Kiedy w towarzystwie przyjaciół i córek domaga się uznania, ma rację, choć zabiera się za to w potencjalnie traumatyczny sposób ("Ty też nie żyjesz" skierowane do malutkiej Duke). Emocje są tu jednak boleśnie szczere z każdej strony. Za scenariusz odcinka odpowiadał Louis C.K. i nie powstrzymywał żadnych ciosów, takich jak również pierwsze reakcje Frankie i Max.
Całość prowadzi w końcu do domowego pogrzebu Sam, podczas którego słuchamy pięknych przemów dziewczyn. Ich diametralnie różnych podejść i intymnych motywacji. Naprawdę trudno było się nie wzruszyć. Przyznaję, że sam miałem łzy w oczach, a Pamela Adlon wspominała, że na planie również wszyscy płakali. To unikalne doświadczenie, które przebija przez ekran i rezonuje z widzem. Psycholog rodzinny zapewne odradzałby takich akcji, ale kiedy zrozpaczona Duke przypomina, że o niej zapomniano, to trudno było powstrzymać śmiech.
To piękny, kontrastowy moment, który pozwala odetchnąć i jeszcze silniej docenić odcinek. Na końcu widzimy jeszcze dedykację skierowaną dla Roberta Michaela Morrisa (jegomość z baru) i to klamra, która przypieczętowała przesłanie. Odbijamy się od truizmu, że doceniamy coś zwykle dopiero po stracie. Najlepszy czas na docenienie innych jest zawsze tu i teraz. [Piotr Wosik]
HIT TYGODNIA: "Wataha" wróciła i to naprawdę dobra wiadomość
Długo musieliśmy czekać na powrót serialu HBO i jest nam bardzo miło oznajmić, że wypadł on co najmniej dobrze. By zobaczyć bieszczadzką zimę, potrzeba jeszcze wprawdzie chwili cierpliwości, ale już teraz można powiedzieć, że nie będziemy "Watahy" oglądać tylko dla widoków. Bo wygląda na to, że kilkuletnia przerwa wyszła serialowi na dobre i to pod kilkoma względami.
Przede wszystkim czuć, że oglądamy jeszcze mroczniejszą, ale przy tym dojrzalszą historię, niż poprzednio. Makabryczna zbrodnia odkryta na polsko-ukraińskiej granicy to z pewnością dopiero początek większej intrygi, której różne wątki (choćby imigrancki) już zostały zasygnalizowane i mam nadzieję, że na tym się nie skończy. Potencjał na coś więcej tu niewątpliwie jest.
Tym bardziej że historii towarzyszą bohaterowie, którzy w ciągu 4 lat (w świecie serialu upłynął rok więcej, niż w rzeczywistości) swoje przeszli i są innymi ludźmi, niż gdy oglądaliśmy ich poprzednio. Zarówno pod względem fizycznym, jak i psychicznym, co dotyczy nie tylko skrywającego się w lesie, odizolowanego od społeczeństwa Rebrowa, którego rzeczywistość dopadła szybciej, niż się tego spodziewał. Na tyle szybko, że zdążył już nawet zaliczyć pierwsze spotkanie w cztery oczy i wymianę uprzejmości z prokurator Dobosz, a my dostaliśmy dobitny znak, że w Bieszczadach dzieje się coś bardzo niedobrego. Teraz trzeba tylko ściskać kciuki, by scenariusz "Watahy" okazał się równie dobry, jak cała otoczka, a naprawdę nie będzie na co narzekać. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: Rebecca Bunch została niegrzeczną dziewczynką
"Crazy Ex-Girlfriend" ma znakomity początek 3. sezonu, bo z jednej strony jego bohaterka jest coraz bardziej świadoma tego, co robi i co jej zrobiono, a z drugiej, pewnych schematów zachowań po prostu nie jest w stanie przełamać. Nadal jest więc "szalona", działa obsesyjnie i impulsywnie, by po wszystkim usiąść i zapytać samą siebie: "Co ja takiego zrobiłam!?". Takie objawienie mamy na końcu odcinka – cała Rebecca.
Ale najwięcej frajdy sprawiła mi akcja jej i Nathaniela. Chyba nikt poza Rebeccą nie podejrzewa go już o bycie "amoralnym socjopatą bez sumienia", niemniej jednak trzeba przyznać, że stanął chłopak na wysokości zadania, przy okazji niszcząc – przynajmniej na razie – swoją szansę na zdobycie dziewczyny, w której od dawna się podkochuje. Jak to w "Crazy Ex-Girlfriend", wszystko, co mogło zakończyć się happy endem, bardzo szybko się poplątało i teraz nas czeka cały sezon odplątywania.
A na razie możemy oglądać w kółko "Strip Away My Conscience", bo to kolejny serialowy występ, który sam w sobie jest hitem. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: Coraz cieńsza granica między Elliotem a Panem Robotem
Przez krótką chwilę w 3. sezonie "Mr. Robot" mieliśmy prawo czuć, że wiemy więcej od głównego bohatera. Elliot miał wrażenie, że jego alter ego zniknęło, co oczywiście nie było prawdą, nie miał również pojęcia o kontakcie Darlene z FBI ani choćby roli Angeli w jego podwójnym życiu. Teraz tajemnicą pozostaje dla niego (chyba) już tylko ostatni punkt, za to nam znów Sam Esmail zafundował przyjemny mętlik w głowie.
Ile w tym momencie jest Robota w Elliocie i na odwrót, wie chyba tylko twórca serialu, bo granica pomiędzy tymi dwiema osobowościami stała się ponownie bardzo rozmyta – do tego jednak zdążyliśmy się już przyzwyczaić. Nowością jest fakt, że tak wyraźnie zaznaczono, iż rozdział nie wychodzi Elliotowi na dobre, bo bez Pana Robota nasz bohater był niczym dziecko we mgle (lub z chorobą sierocą – zwróciliście uwagę na żart z plakatem fikcyjnego filmu w metrze?). A to wszystko w momencie, gdy wydawało się, że zmierzamy w dobrym kierunku.
Elliot wcisnął wszak przycisk "cofnij", a jego zapętlone w rytmie "New Sensation" działania zaczęły przynosić jakiś skutek. Ba, w pewnym momencie padło nawet bardzo rozsądne zdanie o taniej filozofii, jaką sam się kierował, przemieniając E Corp w źródło wszelkiego zła. Wspominałem tydzień temu, że "Mr. Robot" dojrzewa i oto dostaliśmy dowód. A potem wszystko posypało się jak domek z kart.
Czy Elliot nie może żyć bez Pana Robota, nawet jeśli nie jest to dla niego zdrowy związek? A może to jego mroczna strona przejmuje coraz większą kontrolę? Scena u terapeutki, agresja względem Darlene czy wreszcie końcówka, w której nie mam bladego pojęcia, kogo tak naprawdę widzieliśmy, dają wiele do myślenia. A gdzieś w tej układance są jeszcze wielka polityka i zabójstwa w afekcie, jakbyście zapomnieli, że nawet najlepsze plany mogą pokrzyżować zwykłe emocje. Może to jakaś wskazówka na przyszłość? [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: Krwawa wizualizacja dylematów moralnych w "The Good Place"
Na pewno kojarzycie etyczny dylemat wagonika i wiecie, że nie da się wybrać takiego rozwiązania, które rzeczywiście byłoby dobre i właściwe. Co prawda taki porządny demon (przepraszam za rasistowskie określenie) jak Michael jest w stanie wykombinować w kilka minut, jak zmasakrować za pomocą jednego wagonika wszystkie sześć osób – piątkę na jednym torze i jedną na drugim torze – ale na uratowanie wszystkich nie ma sposobu. Wiemy to, ale też na co dzień o tym nie myślimy, bo dla większości z nas takie dylematy pozostają jednak teoretyczne.
A co gdyby nie były? Michael zobrazował to perfekcyjnie – było krwawo jak w "The Walking Dead", do bólu prawdziwie i zabawnie jak diabli. Zwłaszcza że William Jackson Harper dał z siebie wszystko jako Chidi, nauczyciel etyki, który za nic w świecie nie jest w stanie podjąć żadnej samodzielnej decyzji. Michael go więc do tego zmusił i oglądaliśmy, jak kolejni "sztuczni" ludzie – w tym pięciu Williamów Szekspirów – giną na torach w widowiskowy sposób. Było śmiesznie, absurdalnie i naprawdę niegłupio – taki Ethics Express przydałby się niejednemu człowiekowi, który widzi świat w czarno-białych barwach.
A przy okazji odcinek "The Trolley Problem" dał nam odpowiedź na pytanie, czy nasza ekipa rzeczywiście powinna ufać Michaelowi, i popchnął akcję do przodu. Nie mam pojęcia, czym jeszcze może nas zaskoczyć "The Good Place", ale popsuta Janet i trzęsienie ziemi nie oznaczają niczego dobrego, przede wszystkim dla Michaela. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: Halloweenowe oświadczyny w "Brooklyn Nine-Nine"
Halloweenowe odcinki "Brooklyn Nine-Nine" to już tradycja. Z rodzaju tych najlepszych. Bohaterowie co roku biorą udział w rywalizacji o tytuł najlepszego detektywa, tudzież Wyjątkowego Człowieka Łamane Przez Geniusza. Przy okazji serial rzuca też sobie wyzwanie, żeby za każdym razem wymyślić coś jeszcze bardziej zabawnego i zakręconego. Udało się i tym razem!
Konstrukcja odcinka przypomina matrioszkę "kto kogo wcześniej rozgryzł" – tym razem do zabawy został zaproszony cały posterunek, więc przechytrzyć próbują się kolejni bohaterowie, a fabularne twisty piętrzą się na potęgę. Od samego początku jest też wesoło. Łóżkowa licytacja Jake'a i Amy, wygrana przez "w moim brzuszku" Kapitana Holta, to idealne wprowadzenie w odcinek pełen zwariowanego humoru. W intrygę wmieszany został jeszcze fałszywy Charles i inwestycyjny przekręt, Cheddar i jego sobowtór (hejt Holta na Bogu ducha winną psinę to poezja), GPS-y w jogurtach czy w końcu nawiązanie do "The Handmaid's Tale". Działo się.
Odkrywanie kolejnych manewrów i zaczepne przegadywanie się bohaterów w różnych konfiguracjach (tym razem szczególnie Amy besztająca związek z Jake'iem), to najlepsze elementy odcinka i kolejny już dowód obsadowej chemii, jaka skrzy się w niemal każdej scenie. Jakby tego było mało, twórcy postanowili jeszcze dorzucić wisienkę na torcie i zaproponowali nam zaskakujące zakończenie. Zamiast zwycięstwa, byliśmy świadkami nietypowo romantycznych i romantycznie nietypowych oświadczyn Jake'a. Idealnie wpasowanych w ton odcinka, naturę serialu i samego Peralty, który przy okazji wyznał jeszcze miłość. I uwielbienie dla tyłka Amy, a jakże.
Przy okazji warto też docenić Andy Samberga, który stanął na wysokości zadania i aktorsko zaprezentował się ze swojej najlepszej strony (bardziej subtelna, a wciąż komiczna mimika). W namiętne uczucie między nim a Amy, zwykle oparte przecież na przekomarzaniach, dało się tu bardzo łatwo uwierzyć. Całość porwała nas więc na 20 szalonych minut i pozwoliła cieszyć się każdą z nich. Konkurs nierozstrzygnięty, jak przypomina Kapitan Holt, ale jednocześnie wygrali widzowie. [Piotr Wosik]
HIT TYGODNIA: Duet z "Good Behavior" znów lubi się i czubi
"Good Behavior" czasem wypływa na głębsze wody, ale najczęściej bywa tylko i aż wdzięcznym guilty pleasure, którego bohaterów – płatnego zabójcy i zawodowej złodziejki – nie da się nie lubić, czegokolwiek by nie przeskrobali. Co zrobić, ten czarujący duet już tak ma, a Michelle Dockery i Juan Diego Botto dają z siebie wszystko, sprawiając, że ich postaciom daleko do jednowymiarowych.
W 2. sezonie oboje niby próbują być lepszą i grzeczniejszą wersją siebie, ale już scena seksu, którą serial nas wita z powrotem, udowadnia, że wszystko zostanie po staremu. Letty może i oficjalnie już nie jest kryminalistką, ale zakupy wciąż robi tak jak kiedyś, wciskając ciuchy do torby, kiedy nikt nie patrzy. Javier z kolei nie odmawia, kiedy ktoś mu proponuje pracę, i tak oto wplątuje się znów w coś większego. A że teraz już nie będzie miał zaprzyjaźnionego zakładu pogrzebowego, gdzie można pozbyć się dowodów (że też wszyscy mordercy na to nie wpadli!), jego życie stanie się zapewne jeszcze bardziej poplątane.
"Good Behavior" jak było, tak pozostaje seksowną błyskotką, którą najczęściej trudno jest traktować ze śmiertelną powagą. Ale to nie znaczy, że brakuje mu drugiego dna. Teraz, kiedy Letty, Javier i Jacob praktycznie stworzyli razem rodzinę, będzie to widać bardziej niż kiedykolwiek. Zwłaszcza że intryga za chwilę się zagęści, w miarę jak swoje będzie robić barwna agentka FBI, grana przez niezawodną Ann Dowd. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: Larry David i Salman Rushdie, czyli chłopaki z fatwą
Choć w nowym sezonie "Pohamuj entuzjazm" zaczyna nieco brakować wyraźnego motywu przewodniego, trzeba Larry'emu Davidowi oddać, że niecodziennymi dowcipami nadal żongluje z niesamowitą lekkością. Nie brak mu przy tym odwagi i zdolności zaproszenia do tego szaleństwa dosłownie każdego, nawet samego Salmana Rushdie, czyli inspiratora zamieszania z fatwą we własnej osobie.
Tutaj brytyjski pisarz został przewodnikiem naszego bohatera po życiu ze śmiertelnym wyrokiem, które, jakżeby inaczej, okazało się mieć sporo plusów. Począwszy od fatwowego seksu, poprzez świetną wymówkę na każdą okazję, a skończywszy na możliwości randki z Elizabeth Banks (która swoją drogą okazała się wyjątkowo marną aktorką). Patrząc na Rushdiego w ten sposób, nic dziwnego, że on sam widzi w swojej roli raczej Hugh Jackmana niż Jasona Alexandra. Ale i tak nie ma o czym dyskutować, różnica wzrostu tego drugiego go przecież absolutnie wyklucza. [Mateusz Piesowicz]
KIT TYGODNIA: "White Famous", czyli jak nie robić zaangażowanej komedii
Floyd Mooney (Jay Pharoah) to całkiem nieźle sobie radzący komik stand-upowy, który staje przed życiową szansą, by lokalną popularność zamienić na międzynarodową sławę i zostać jednym z tych czarnych celebrytów, których nie postrzega się przez kolor skóry. Historia w stylu od zera na sam szczyt, ale z komediowym zacięciem i ostrymi komentarzami na temat współczesnego show-biznesu? To mogło się udać, zwłaszcza że w sprawę zaangażowani byli m.in. Tom Kapinos ("Californication") i Jamie Foxx.
Mogło, ale twórcy strzelają sobie w kolano niemal każdym swoim wyborem. Proste wyśmiewanie rasistowskich stereotypów to dziś już za mało, a "White Famous" obiera najbardziej banalną ścieżkę, stawiając na komediowe klisze i licząc, że ożywi je energetyczny występ Pharaoaha. Nic z tego. Wszystko w serialu jest oklepane, powtarzalne i zwyczajnie nudne, bo oparte ciągle na tym samym schemacie. Hollywood rządzą biali mężczyźni i polityczna poprawność na pokaz – w porządku, to już wiemy, ale co z tego wynika? Kompletnie nic.
Mamy zatem zestaw wulgarnych żartów niskich lotów, na domiar wszystkiego doprawionych czystą hipokryzją. Bo choć twórcy "White Famous" biją w rasizm bez litości, o tyle seksizm nie leży już w ich kręgu zainteresowań. Kobiety służą więc za rekwizyty (zwykle nagie, a jeśli nie, to pozbawione znaczenia na tyle, na ile to możliwe) albo sposób na skuteczne pozbawienie faceta męskości. Dno to w tym przypadku za mało powiedziane. [Mateusz Piesowicz]