Nowy sezon, stare grzechy. "The Walking Dead" – recenzja premiery 8. sezonu
Mateusz Piesowicz
23 października 2017, 23:02
"The Walking Dead" (Fot. AMC)
Otwarta wojna, powrót do korzeni i niemal nieustanna akcja – tym nowy sezon "The Walking Dead" miał zmazać niezbyt pozytywne wrażenie po swoim poprzedniku. Co zostało z tych zapowiedzi? Spoilery.
Otwarta wojna, powrót do korzeni i niemal nieustanna akcja – tym nowy sezon "The Walking Dead" miał zmazać niezbyt pozytywne wrażenie po swoim poprzedniku. Co zostało z tych zapowiedzi? Spoilery.
Rick, jego ludzie i ich sprzymierzeńcy mają plan. To wiemy już od jakiegoś czasu, w końcu koalicja anty-Neganowa nie była montowana po to, by ruszyć na Zbawców i ich lidera bez odpowiedniego przygotowania. Jakiegoś rodzaju plan wydają się też mieć twórcy "The Walking Dead", choć z premierowego odcinka 8. sezonu trudno wysnuć daleko idące wnioski na jego temat. Można natomiast pokusić się o stwierdzenie, że jego realizację zaczęli od falstartu.
Uprzedźmy od razu fakty – "Mercy" nie jest odcinkiem wyjątkowo złym. To raczej typowy przeciętniak, do jakich ostatnimi czasy "The Walking Dead" zdążyło już przyzwyczaić. Może naiwnie, ale jednak po premierze sezonu spodziewałem się czegoś więcej. Pewnie, czasy ekscytacji i nerwowego obgryzania paznokci w obawie o losy tutejszych bohaterów minęły raczej bezpowrotnie, lecz choćby umiejętnie budowanym napięciem nadal można sporo osiągnąć. A co za problem podkręcić je teraz, gdy otwarta wojna ze Zbawcami jest już faktem?
Jak się okazuje, dość spory. Zwłaszcza gdy bezpośrednie starcie z Neganem próbuje się wymieszać z nielinearną chronologią i wstawkami z przyszłości. W takim przypadku nie wystarczy jednak dowolnie poumieszczać ich w odcinku, by służyły za przerywniki we właściwej akcji. Powinny w jakiś sposób się do niej odnosić i tworzyć z nimi swoistą całość. Tutaj mamy tylko tego przejawy, w dodatku zwykle niejasne, bo twórcom zależy, by nie ujawniać przedwcześnie swoich tajemnic.
A takie niewątpliwie mają, bo właściwie żaden z fabularnych "skoków w bok" nie został sensownie wytłumaczony, skazując nas na domysły. Nie ma w nich rzecz jasna nic złego, ale przyznam szczerze, że kwestia tego, czy osiwiały i podpierający się laską Rick to przyszłość, czy może jednak sen (rozmyte kontury użyte w tej sekwencji wskazywałyby na tę opcję), średnio mnie interesuje. Bo i czemu miałaby? Brak jakiegokolwiek kontekstu sprowadza wstawki do roli efekciarskich zapychaczy, wrzuconych tu na zasadzie "macie i zgadujcie, co mamy na myśli".
Nieco lepiej wypadają krótkie fragmenty, w których Rick prezentuje się diametralnie inaczej. Blady i zapłakany bohater wygląda, jakby właśnie przeżył wielką tragedię i kto wie, może my podejdziemy do niej równie emocjonalnie, gdy już dowiemy się, o co chodzi. Tutaj twórcy już jakieś tropy rzucają, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że historia budowana jest sztucznie i niepotrzebnie na opak. Fundamenty przecież są – mamy wojnę, groźnych przeciwników i mizerne szanse na sukces (przynajmniej przez chwilę tak wyglądały). Czy naprawdę nie lepiej byłoby postawić na bardziej linearny scenariusz, zamiast sugerować w mało wyszukany sposób, dokąd to wszystko zmierza?
Tym bardziej że efekt osiągnięty przez zaburzoną chronologię jest doskonale nijaki. Reszta odcinka nie koresponduje ze wstawkami z przyszłości/snu na tyle, by nadać im jakiegokolwiek znaczenia, a poszatkowana narracja wprowadza tylko niezamierzoną konfuzję, gdy zamiast śledzić akcję, człowiek się zastanawia, czy druga płomienna przemowa to kontynuacja pierwszej, czy może jednak coś innego. Wyszła z tego średnio udana próba udramatyzowania wydarzeń, które potrzebowały raczej czegoś innego.
A mianowicie napięcia, czy choćby jego namiastki. Tego natomiast są w "Mercy" śladowe ilości i to mimo, że akcja rzeczywiście gna do przodu, nie zatrzymując się na dłuższe przestoje. Twórcy popełniają jednak ten sam błąd, co w finale poprzedniego sezonu, obdzierając kolejne wydarzenia z jakichkolwiek emocji. Likwidacja czujek, zwabienie armii trupów do Sanktuarium, atak na jedną placówkę po drugiej – to wszystko powinniśmy śledzić z wypiekami na twarzy, tymczasem mamy do czynienia raczej z odhaczaniem punktów w programie. Tak, Rick się tym razem dobrze przygotował, brawa dla niego. Ale czy to koniecznie musi oznaczać taką nudę?
Chwilami twórcy wybierają tak banalne rozwiązania, że aż trudno w nie uwierzyć, przez co wydawało mi się, że ktoś nas tu prowadzi w perfekcyjnie zaplanowaną pułapkę. Chyba jednak nie. To naprawdę tak miało wyglądać. Niezdobyta twierdza okazała się bardzo łatwa do sforsowania, nieprzebrany tłum Zbawców gdzieś się rozmył, ktoś do naszych bohaterów niezbyt intensywnie postrzelał, ktoś inny rzucił samotnym granatem i to byłoby na tyle. W porządku, to pierwszy odcinek, na pewno twórcy szykują znacznie więcej, ale na ten moment wygląda to niemal tak samo absurdalnie, jak nasi bohaterowie opróżniający magazynki prosto w szyby.
Gdzie w tym element zaskoczenia? Gdzie poczucie zagrożenia? Bo chyba nie miało za nie robić uwięzienie ojca Gabriela wraz z Neganem po tym, jak dał się w dziecinny sposób wyrolować Gregory'emu? Padają w pewnym momencie odcinka słowa, że wszystko nie skończy się dziś, że potrzeba dni i tygodni. Wypada w nie uwierzyć, zwłaszcza, że jesteśmy na początku sezonu, ale jeśli dalej będziemy podążać tak niedorzecznymi ścieżkami, jak chwilami tutaj, to trudno mi sobie wyobrazić, czym twórcy chcą nas karmić przez kolejne 15 odcinków.
Fabularne uproszczenia tam, gdzie być ich nie powinno i kompletne bzdury stojące na bakier z logiką zacierają nieco obraz tej premiery, bo wbrew pozorom, posiada ona zalety. Przede wszystkim rzuca się w oczy wyraźnie zmienione podejście twórców. Bohaterowie biorący sprawy w swoje ręce i po prostu aktywnie działający po tygodniach smęcenia i prowadzącego donikąd planowania to spora ulga, która byłaby jeszcze większa, gdyby serial nie przeskakiwał ze skrajności w skrajność. Przed momentem Negan był niezwyciężony i przerażający, teraz to karykaturalny typek, którego asem w rękawie jest nikogo nieobchodzący facet, za tydzień przewiduję powrót do pierwszej wersji.
Mamy tu zatem dokładnie to, co "The Walking Dead" robi od samego początku, ale w wersji mikro. Huśtawkę pomiędzy zwycięstwami i porażkami, która jest oczywiście naturalna w fabule opartej na konflikcie dobra ze złem (a tak należy teraz patrzeć na ten serial), ale jeśli nie będzie używana z umiarem, to może przemienić się w parodię. Tej historii ciągle do niej daleko, a przewijający się przez odcinek kontrast między litością, a gniewem sugeruje, że czeka nas jeszcze sporo dylematów moralnych i walki o zachowanie własnego człowieczeństwa. Muszą temu jednak towarzyszyć sensowniejsze rozwiązania fabularne albo całość nie będzie miała żadnego znaczenia.
A naprawdę szkoda by było, żeby serial, który właśnie dobił do swojego setnego odcinka, miał już tylko toczyć się po równi pochyłej. Kilka smaczków rzuconych wiernych fanom z okazji jubileuszu (choćby scena, o której już pisaliśmy) to miły gest, jednak bez dwóch zdań wszystkich znacznie bardziej zadowoliłoby zainwestowanie twórczej energii w historię. Ta bowiem zamiast porywającej, coraz częściej sprawia wrażenie zwyczajnie bezzębnej. I nie zmieniają tego nawet Daryl, jego motor i seria eksplozji.