Serialowe hity i kity – nasze podsumowanie tygodnia
Redakcja
29 października 2017, 22:02
"Stranger Things" (Fot. Netflix)
W tym tygodniu nic nie mogło przebić – i nie przebiło! – powrotu "Stranger Things". Doceniamy także "Kroniki Times Square", "The Good Place" i kilka innych tytułów. Nie zabrakło też jednego kitu.
W tym tygodniu nic nie mogło przebić – i nie przebiło! – powrotu "Stranger Things". Doceniamy także "Kroniki Times Square", "The Good Place" i kilka innych tytułów. Nie zabrakło też jednego kitu.
HIT TYGODNIA: "The Good Place" stawia Janet na pierwszym planie
Najpierw poznaliśmy Eleanor. Potem stopniowo kierowano nasz wzrok na trójkę jej ziemskich towarzyszy, a w końcu w centrum uwagi znalazł się Michael. Ona tymczasem ciągle była gdzieś z boku, służąc za absolutnie uroczy i przesympatyczny, ale jednak tylko dodatek do głównych bohaterów. W końcu taka była jej funkcja – pomagać i być na każde zawołanie. Tym razem to jednak Janet znalazła się na pierwszym planie, pokazując swoje nowe, emocjonalne oblicze.
Oczywiście w jej przypadku nie mogło być normalnie, zatem zwykła zazdrość o Jasona odbiła się negatywnie na całym otoczeniu, powodując choćby serię trzęsień ziemi. Zostawmy jednak szczegóły, bo te po kilkuset restartach są dość niejasne – w gruncie rzeczy chodzi o coś bardzo prostego. Jak zwykle zresztą, bo że "The Good Place" pod niezwykłą powierzchnią skrywa całkiem banalne sprawy, to fakt już nam znany. A jednak niezmiennie zaskakujący, bo emocji akurat pomiędzy nieśmiertelnym demonem i jego skradzioną z Dobrego Miejsca towarzyszką po prostu nie dało się przewidzieć.
A jednak były i to naprawdę autentyczne, bo Ted Danson i równie fantastyczna D'Arcy Carden tchnęli w ten niesamowity duet życie, zamieniając abstrakcyjną komedię ze swoim udziałem, w emocjonalną perełkę, której daleko do ostatecznego rozwiązania. Bo jakoś nie sądzę, by takim na dłuższą metę miał zostać niejaki Derek (Jason Mantzoukas). Pewne jest natomiast coś innego – to nie twisty i kapitalne żarty są największą siłą "The Good Place", lecz szczere emocje, które twórcy potrafią wydobyć z najbardziej zaskakujących miejsc. Janet i Michael są tego kolejnym przykładem. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: "Stranger Things 2"
Powrót, którego ze zrozumiałych względów trochę się obawialiśmy, bo oczekiwania były bardzo wysokie. Teraz wreszcie możemy odetchnąć z ulgą: 2. sezon "Stranger Things" w niczym nie ustępuje swojemu znakomitemu poprzednikowi, a pod pewnymi względami nawet go przewyższa. Ja przede wszystkim doceniam go za to, że wszystko to, co pokochałam rok temu – pełen nostalgicznego uroku klimat i wrażenie uczestniczenia w cudownej przygodzie – pozostało na swoim miejscu, a jednocześnie udało się serialowy świat powiększyć, poszerzyć i pogłębić.
"Stranger Things 2", jak wskazuje już sama nazwa, skonstruowane jest wedle zasad obowiązujących hollywoodzkie sequele. Bracia Dufferowie obiecywali, że będzie więcej, bardziej i szybciej – i jest. Obiecywali więcej horroru – i mamy więcej horroru. Obiecywali, że wyjdziemy poza Hawkins – i wyszliśmy. Ale przede wszystkim zrobili dobrą robotę, jeśli chodzi o rozwój serialowych bohaterów i relacji między nimi.
W emocjonalną podróż udała się Jedenastka. Will przestał być tylko tym chłopcem, z którego powodu Winona Ryder była roztrzęsiona przez cały 1. sezon. Postać Winony także znacznie pogłębiono. Chłopaków zaatakował Potwór Hormonalny, co i było bardzo prawdziwe, i często też komiczne. David Harbour dostał większą rolę jako Jim Hopper i spisał się na medal. Świetnie wypadły nowe dzieciaki i przede wszystkim Sean Astin w roli Boba. Nawet trójkąt miłosny z Nancy oglądało mi się lepiej niż rok temu i tylko częściowo jest to zasługa tego, co się działo w związku z #JusticeForBarb.
Krótko mówiąc, Netflix zafundował mi fantastyczne dwa wieczory. Nie jestem już pewna, czy bardziej uwielbiam binge-watching, czy go nienawidzę, ale jedno mogę powiedzieć: warto było czekać. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: Kryzys egzystencjalny alfonsów i trochę nadziei w "The Deuce"
Kim jest alfons? W przypadku "The Deuce" odpowiedź na tak postawione pytanie powinna przyjść błyskawicznie, a jednak w odcinku "Au Reservoir" urosło ono niemal do rangi filozoficznego dylematu bez właściwego rozwiązania. Oczywiście dla C.C., Larry'ego i Rodneya dyskutujących o zmieniających się realiach ich pracy, sprawa ma całkiem rzeczywisty wymiar. Wprawdzie dziewczyny robią to samo co zwykle, a pieniądze się zgadzają, lecz coś jest nie tak – w końcu nie o to chodzi, żeby alfons miał czas w godzinach szczytu wyskoczyć do kina na disneyowską "Fantazję", czyż nie?
W gruncie rzeczy kryzys egzystencjalny "tatuśków" to jednak nic innego, jak tylko kolejna oznaka zmieniających się czasów. Taka sama jak działające za zgodą policji salony masażu, filmy erotyczne coraz bardziej przypominające mainstreamowe produkcje czy występujące w nich aktorki szukające odrobiny sławy. "The Deuce" coraz śmielej odsłania przed nami kolejne etapy skradającej się po nowojorskich ulicach rewolucji oraz ludzi, którzy czują, że świat dookoła nich wkrótce się zmieni.
Nie wszyscy mają jednak w sobie na tyle dużo wytrwałości i sprytu co Eileen, więc ucieczka od nędznej rzeczywistości wydaje się dla większości z nich skazana na porażkę. I przyznaję, że sądziłem, iż tak właśnie skończy Ashley (a właściwie to Dorothy), gdy podjęła próbę wyrwania się spod skrzydeł C.C. – zwłaszcza że nadzieję ulokowała we Frankie'em. Los się jednak do niej uśmiechnął, zsyłając zbawienie w postaci zbuntowanej Abby i dając jej raczej niespodziewane w tym świecie szczęśliwe zakończenie.
Choć oczywiście to tylko kropla w morzu potrzeb, bo patrząc na kolejne pojawiające się na ekranie dziewczyny, wypadałoby każdej życzyć, by trafiła na swoją Abby. A jeśli nie na nią, to przynajmniej na doprowadzonego do granic wytrzymałości Leona, który nie tylko postawi śniadanie na stole, ale i wyciągnie broń spod lady, gdy zajdzie taka potrzeba. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: Jamie i Claire z "Outlandera" znów razem
Ronald D. Moore i spółka długo nam kazali czekać na ten moment, kiedy państwo Fraserowie – o 20 lat starsi, ale wciąż tak samo piękni – padają sobie w ramiona po długiej rozłące. I muszę przyznać, że rozegrano to naprawdę dobrze, pod każdym względem.
Odcinek "A. Malcolm" zaczyna się więc od zapoznania nas z codziennym życiem Jamiego, dopiero potem pojawia się Claire, a i wtedy nic nie jest takie proste. Wiadomo, że ludzie, którzy nie widzieli się przed dwie dekady i nie sądzili, że jeszcze się odnajdą, nie mogli tak po prostu, w ciągu paru minut wylądować znów w łóżku. Tym lepiej więc było, kiedy już wylądowali, zapoznali się ze sobą na nowo i wróciła dawna magia. Raz jeszcze przekonaliśmy się, że nikt nie robi tak dobrze scen seksu jak ekipa "Outlandera".
Nikt też tak dobrze nie przekazuje emocji w romantycznej, melodramatycznej formie. Caitriona Balfe i Sam Heughan zdziałali w tym odcinku cuda, pokazując najpierw szok, niezręczność i niepewność, a potem tę niesamowitą naturalność, z jaką Jamie i Claire stanowią jedność. Dostaliśmy z obu stron zapewnienia, że są dla siebie tymi jedynymi, a także zapowiedź nowej przygody związanej z tym, co robi w życiu Jamie. W "Outlanderze" rozpoczyna się kolejny rozdział, a na razie tylko wypada powiedzieć, że warto było czekać. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: "Mr. Robot" uzupełnia luki
Po tajemniczym aż do przesady 2. sezonie, tym razem "Mr. Robot" stawia na niemal pełną transparentność. Takie przynajmniej można odnieść wrażenie po odcinku z tego tygodnia, który zabrał nas w kilka bardzo pouczających wycieczek w przeszłość, uzupełniając braki w naszej wiedzy – zwłaszcza tej dotyczącej Tyrella Wellicka. Bohater, który poprzednio prawie całkowicie znikł z pola widzenia, wrócił już na dobre, a wraz z nim znalazło się też miejsce na trochę wyjaśnień.
I choć można się przyczepić, że cała ta historia bywała momentami nadmiernie uproszczona (jak wtedy, gdy Tyrell odreagowywał stres, rąbiąc drewno, czy podczas jego szytej grubymi nićmi ucieczki), warto docenić otwartość, a także to, że zdołano wpleść w tę opowieść również kilka nowych elementów. Ot, choćby Irvinga, który wyrasta na jedną z moich ulubionych postaci (fakt, że jest pisarzem amatorem, jeszcze bardziej przemawia na jego korzyść), ale też pewnego znajomego agenta FBI, który okazał się grać na dwa fronty. Informację, że Donalda Trumpa w Białym Domu umieścili jednak nie Rosjanie, lecz Chińczycy, też warto odnotować.
Nade wszystko jednak liczy się główny bohater odcinka, który wprawdzie nadal zdaje się do końca nie wiedzieć, w jakiej grze i czyim został pionkiem, ale za to otrzymał solidną lekcję cierpliwości, z której chyba wyciągnął jakieś wnioski. No, przynajmniej do czasu. W końcu jeszcze nie wie, co stało się z jego żoną i dzieckiem. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: Moment zaćmienia w "Better Things"
Tydzień temu "Better Things" zaliczyło genialny odcinek, po którym nic już nie wydaje się tak dobre. I oczywiście "Blackout" aż tak dobry jak "Eulogy" nie jest, by nie powiedzieć, że nie dorasta mu do pięt. Ale na tle komediowego tygodnia to i tak jedna z najlepszych rzeczy, jakie widziałam.
Przede wszystkim to był kolejny pomysłowy odcinek, w którym dla odmiany komedia górowała nad dramatem. Bo choć to prawda, że poplątane relacje Sam z mężczyznami często bywają depresyjne, tym razem trudno było się nie śmiać, patrząc na nią i Jeffa, byłego męża Sunny, który jest palantem. A przynajmniej wszystko do tej pory na to wskazywało. Oglądając "Blackout", mogliśmy – podobnie jak Sam – przeżyć moment zaćmienia, dać się nabrać i uznać, że to dojrzały facet, który dużo rozumie z tego całego życia. Jego analiza sytuacji z Robinem była zaskakująco trafna. Ale już wszystko to, co nastąpiło potem, kazało krzyczeć: "nie, nie, nie, nie, nie…!". Co Sam zresztą zrobiła, w najdziwniejszy możliwy sposób.
Jej bardzo długa seria "nie!" była komediową perełką tego tygodnia. I jak dobrze, że na koniec jednak nie padło "tak". Jeff byłby błędem, podobnie jak był nim Robin. [Marta Wawrzyn]
KIT TYGODNIA: Przeciętny 100. odcinek "The Walking Dead"
Premierowy odcinek 8. sezonu, a zarazem setny w historii serialu, miał być czymś wyjątkowym – tak przynajmniej zapowiadali sami twórcy, obiecując, że po męczącej poprzedniej odsłonie, tym razem "The Walking Dead" sięgnie do swoich korzeni, stawiając przede wszystkim na dynamiczną akcję. Tego nie można im odmówić, w "Mercy" rzeczywiście nie brakowało akcji. Wybuchów i strzelania było co niemiara, ale co z tego, skoro kompletnie wyprano je z jakichkolwiek emocji?
Czasy, gdy serial AMC śledziło się ze zdenerwowaniem o los ulubionego bohatera, są już bardzo odległe i trudno oczekiwać, by miały w cudowny sposób wrócić. Pora chyba jednak na stałe przyzwyczaić się do tego, że historia Ricka i jego ludzi będzie tylko jednym z wielu beznamiętnych punktów serialowego tygodnia. Bo skoro tak wygląda premiera nowego sezonu, to czego spodziewać się dalej?
Zapewne ostatecznego pokonania Negana i Zbawców, ale rzecz jasna nie za szybko, w końcu czymś trzeba się zająć przez kolejne 15 odcinków. Na razie można więc spokojnie niecelnie strzelać i opróżniać magazynki w okna, na dramatyczne rozwiązania przyjdzie pora później. A te z pewnością będą, po coś przecież zafundowano nam wstawki z wizjami (snami? przyszłością?) Ricka. Jeśli to miał być główny programu na jubileuszowy odcinek serialu, to chyba nie trzeba mówić niczego więcej. Nie wiem, być może rozwinie się z tego wszystkiego coś w miarę interesującego, ale na razie nic takiego obrotu spraw nie zapowiada. [Mateusz Piesowicz]