Kit Harington, proch i prześladowania. "Spisek prochowy" – recenzja nowego miniserialu historycznego
Mateusz Piesowicz
19 grudnia 2017, 21:02
"Gunpowder" (Fot. BBC)
Kojarzycie Guya Fawkesa? Pamięta się go jako organizatora zamachu na angielskiego króla w XVII wieku. Cała prawda jest jednak nieco inna – przybliża ją miniserial BBC "Spisek prochowy".
Kojarzycie Guya Fawkesa? Pamięta się go jako organizatora zamachu na angielskiego króla w XVII wieku. Cała prawda jest jednak nieco inna – przybliża ją miniserial BBC "Spisek prochowy".
W 1605 roku grupa angielskich spiskowców zaplanowała zamach mający na celu zabójstwo króla Jakuba I. Plan zakładał umieszczenie w podziemiach Parlamentu beczek z prochem i wysadzenie w powietrze monarchy oraz towarzyszących mu przedstawicieli arystokracji. Wszystko to w imię katolików, których w ówczesnej, protestanckiej Anglii prześladowano i mordowano z wyjątkowym okrucieństwem. Jak się to skończyło, doskonale wiecie – w końcu Anglicy nie odpalają co roku 5 listopada fajerwerków, by uczcić skuteczne zabójstwo króla.
O ile jednak w powszechnej świadomości (i w kulturze masowej) zachował się wizerunek Guya Fawkesa jako mózgu stojącego za zamachem, tak naprawdę był on tylko jednym ze spiskowców, a za sznurki pociągał ktoś zupełnie inny. Jeśli podobnie jak ja nie mieliście o tym wielkiego pojęcia, to "Spisek prochowy", opowiadający o tamtych wydarzeniach trzyczęściowy miniserial od BBC (wszystkie odcinki można już oglądać w HBO GO, premiera w HBO 15 stycznia), pomoże Wam uzupełniać luki w wiedzy historycznej, a przy okazji zapewni trochę innego rodzaju atrakcji. Niekoniecznie pozytywnych, ale o tym za chwilę.
Zacznijmy od głównego bohatera, którym, jak już zostało powiedziane, nie jest Guy Fawkes. Ten w serialu oczywiście się pojawia (całkiem nieźle gra go Tom Cullen), ale nie od razu i nie w pierwszoplanowej roli. Ta należy się Robertowi Catesby'emu (Kit Harington), o którym za wiele, przynajmniej początkowo, nie wiemy, poza faktem, że jest praktykującym katolikiem. Twórcy skupiają się raczej na kierujących nim motywacjach, starając się go przedstawić nie jako żądnego królewskiej krwi mordercę, lecz zwykłego człowieka, którego okoliczności zmuszą do podjęcia drastycznych kroków.
I wypada to całkiem nieźle, bo udało im się krótko, lecz treściwie nakreślić panującą wówczas w Anglii sytuację polityczną. W skrócie chodziło o to, że z powodu napiętych stosunków z katolicką Hiszpanią każdy wyznawca papieskiej religii był automatycznie postrzegany jako potencjalny zdrajca. A jak wiadomo, nie ma lepszego sposobu, by kogoś rzeczywiście skłonić do zdrady, niż brutalnie go za nią prześladować.
Może gdyby z tego faktu lepiej zdawano sobie sprawę w otoczeniu podatnego na wpływy króla Jakuba I (Derek Riddell), do całej sytuacji by nie doszło. O kompromisach jednak w tamtych czasach mało kto słyszał, za to siłowe rozwiązania były jak najbardziej na miejscu. Celował w nich choćby dowodzący królewskimi szpiegami Robert Cecil (Mark Gatiss, jak zwykle cudownie złowrogi). Nic więc dziwnego, że druga strona postanowiła w pewnej chwili odpowiedzieć pięknym za nadobne, w końcu niewielu mogłoby ze spokojem patrzeć, jak niewinnych i bliskich im ludzi morduje się publicznie ku uciesze tłumu. A skoro już przy tym jesteśmy.
Jasnym było, że "Spisek prochowy" nie będzie lekką historyjką ku pokrzepieniu serc. Chcąc zachować wierność historycznym wydarzeniom, twórcy musieli spojrzeć na sprawę obiektywnie i doszukać się bezpośrednich przyczyn takiego, a nie innego zachowania Catesby'ego i jego towarzyszy. Czas nie był w tym przypadku ich sprzymierzeńcem, w końcu 3 godziny to raczej mało na drobiazgowe przedstawienie wszystkich okoliczności. W takim przypadku postawili więc na dosadność i mam wrażenie, że nieco przeszarżowali. Brutalność, jaką serial zaprezentował w pierwszym odcinku (a na nim się nie kończy), może być zgodna z realiami, ale czy na pewno była potrzebna?
Reakcje widzów na sceny okrutnych egzekucji są różne, twórcy twierdzą, że całe przedstawienie było usprawiedliwione i wymuszone właśnie tym, byśmy zrozumieli motywacje przyszłych zamachowców. Jest jednak jeszcze kwestia odpowiedniego podejścia i wyczucia, by ekranowa brutalność nie zamieniła się w oglądane ku chorej satysfakcji widowisko. A mam wrażenie, że tego trochę w tych fragmentach zabrakło i choć ich przesłanie jest rzecz jasna mocne, nie trafia dokładnie tam, gdzie powinno. Zamiast poczuć więź z Catesbym, zastanawiamy się raczej, czy ktoś nie urządził nam tu obrzydliwego show.
Tym bardziej możliwego do uniknięcia, że motywacji dla głównego bohatera naprawdę nie brakuje i sami twórcy udowadniają, że potrafią wydobyć je na wierzch w znacznie bardziej cywilizowany sposób. Weźmy choćby pierwszą, długą sekwencję z premierowego odcinka, w której królewski wysłannik Wade (świetny Shaun Dooley) drobiazgowo przeszukuje posiadłość w Warwickshire, a napięcie rośnie z każdą sekundą. Całość zrealizowano wręcz podręcznikowo i choć podobnych scen oglądaliśmy już wiele, tutaj nie można oderwać oczu od ekranu. Mija jednak kilka chwil i trzeba się zmuszać, by spojrzeć na niego ponownie – ktoś tu ewidentnie przesadził.
Niesprawiedliwością byłoby jednak sprowadzać "Spisek prochowy" tylko do miana festiwalu brutalności. Twórcy starają się naświetlić obraz prześladowań z powodu wyznania z różnych stron, a głównego bohatera i jego towarzyszy sportretować jako zdesperowanych ludzi niewidzących innego rozwiązania niż zamach. Jest przy tym również odrobina miejsca na refleksję i moralne dwuznaczności, głównie ze strony jezuity Henry'ego Garneta (Peter Mullan) i kuzynki Catesby'ego, Anne Vaux (Liv Tyler). Nie da się jednak ukryć, że stanowią one tylko tło dla historii spiskowców, która rozwija się swoim własnym torem, nie zważając za bardzo na całą resztę i odsuwając drugoplanowe postaci na margines.
A szkoda, bo to właśnie powiązanie Catesby'ego ze sferą moralnej szarości mogłoby przynieść najlepszy efekt. Do osiągnięcia tego celu przydałby się jednak lepszy aktor, a Harington, choć dosłownie urodził się do tej roli, ma doskonale nam znane ograniczenia. Gdy akcja przyspiesza i trzeba chwycić za broń, nie ma się do czego przyczepić; gdy trzeba coś zagrać, robi się problem. I całkiem możliwe, że to właśnie głównie z tego powodu "Spisek prochowy" nie przeskakuje pewnego poziomu, będąc tylko i aż dobrze zrobionym, cieszącym oko i wciągającym dramatem historycznym, który spodoba się przede wszystkim miłośnikom historii kostiumowych. O ile oczywiście nie przeszkadza Wam duża dawka brutalności.