Nowy świat, ale tylko dla wybranych. "Kroniki Times Square" – recenzja finału 1. sezonu
Mateusz Piesowicz
30 października 2017, 23:02
"Kroniki Times Square" (Fot. HBO)
Wiele się zmieniło w życiu Vincenta Martino i reszty bywalców nowojorskiego Times Square, odkąd zobaczyliśmy ich po raz pierwszy. Stwierdzić, czy na lepsze, czy na gorsze nie jest jednak łatwo. Spoilery!
Wiele się zmieniło w życiu Vincenta Martino i reszty bywalców nowojorskiego Times Square, odkąd zobaczyliśmy ich po raz pierwszy. Stwierdzić, czy na lepsze, czy na gorsze nie jest jednak łatwo. Spoilery!
"Kocham kobiety. Ale to 42. ulica" – mówi Vincent do Abby pod koniec finałowego odcinka 1. sezonu "Kronik Times Square", zawierając w tych krótkich zdaniach mnóstwo scen, których byliśmy świadkami przez ostatnich kilka tygodni. Scen, których głównymi bohaterkami bardzo często były kobiety, co jednak nijak nie świadczyło o ich znaczeniu w tym świecie. Ono od początku było bliskie zeru i w większości przypadków takim pozostało. W końcu tutaj wszyscy kochają kobiety, ale tylko wtedy, gdy można to robić na pokaz i bez obaw o bolesne konsekwencje. W innym przypadku nic z tego – przecież to "dwójka".
Trudno było oczekiwać, że David Simon i George Pelecanos zakończą sezon w szczególnie pozytywny sposób, ale ilość goryczy wylewającej się z ekranu w odcinku "My Name Is Ruby" bywała czasami przytłaczająca. Także dlatego, że twórcy po raz kolejny udowodnili, iż w wykreowanym przez nich świecie nie ma miejsca ani na wartościowanie, ani tym bardziej na wzniosłe ideały. Możecie sobie w dowolny sposób oceniać postępowanie poszczególnych bohaterów, ale to oni żyją w tej rzeczywistości, znają ją na wylot i wiedzą, że niektórych spraw po prostu się nie zmieni. A przynajmniej nie tak szybko.
Co nie znaczy oczywiście, że nie warto próbować. Tym bardziej że świat dookoła nich zmienia się w błyskawicznym tempie, z dnia na dzień wychodząc o krok dalej z lasu. Co z tego jednak, że pornografia coraz śmielej wkracza do głównego nurtu, a angażować w nią chcą się nawet zupełnie zwykłe gospodynie domowe, skoro pod błyszczącą blaskiem reflektorów powłoką, której rąbek uchylił się dla Eileen (Maggie Gyllenhaal), nadal znajduje się ta sama, brudna i niebezpieczna ulica. A na niej wciąż pełno kobiet, które wszyscy kochają, o ile spełniają ich potrzeby we właściwy sposób.
Tym razem ich główną reprezentantką została Ruby (Pernell Walker) – bohaterka, która miała odwagę domagać się szacunku, którego wszyscy dookoła jej odmawiali. Zamiast niego otrzymała jednak śmierć z ręki bezimiennego sprawcy, by wkrótce potem samej zamienić się w jeszcze jedną, anonimową ofiarę ulicy. Emocjonalny chłód i pogarda, z jaką zgromadzony tłum podszedł do zabójstwa kobiety, może poruszać, ale w tym momencie nie powinien już nikogo szokować. Takie rzeczy się tu zdarzają. Nie da się ich uniknąć, więc lepiej jak najszybciej przejść nad nimi do porządku dziennego.
By takie myślenie odeszło do lamusa, musi minąć sporo czasu, a przede wszystkim muszą się dokonać ogromne zmiany w ludzkiej świadomości. Te natomiast nie zajdą ot tak, bo ludzie tacy jak Abby, postrzegający świat takim, jaki powinien być i gotowi aktywnie działać, by go zmienić, są nadal w mniejszości. Większość z kolei stanowią nie tyle osobnicy do cna źli i pozbawieni moralnego kręgosłupa, co raczej wolący pozostać w cieniu. Dokładnie tacy, jak Vincent Martino (James Franco). Facet bez wątpienia potrafiący odróżnić dobro od zła i mający serce po właściwej stronie, ale również świetny w zagłuszaniu własnego sumienia.
Ale jak to – zapytacie – przecież właśnie dał nauczkę typowi, który brutalnie potraktował jego żonę, czyż nie? Pewnie, prawdziwy z niego bohater. Nie bez powodu jednak Abby zapytała go, dla kogo to zrobił. Nie, wcale nie dla żony. Zrobił to tylko i wyłącznie dla samego siebie. Chcąc zaspokoić własną, zranioną dumę (pamiętacie, jak w premierowym odcinku doszło do pierwszego starcia Vince'a z tym samym facetem, z którego się chyłkiem wycofał?) i, co najważniejsze, zrobić to w kontrolowanych okolicznościach, mając za sobą mafijne plecy.
Nie czyni to rzecz jasna Vincenta czarnym charakterem. Raczej konformistą, który jest gotów pójść na ustępstwa w swoich pozornie nienaruszalnych poglądach, o ile znajdą się ku temu odpowiednie okoliczności. Tutaj, gdy cierpi jego ego, można przełknąć współpracę z gangsterami. Wcześniej, gdy widział alfonsa brutalnie traktującego dziewczynę (znów kłania się 1. odcinek) albo leżącą bez życia na chodniku Ruby, ograniczył się tylko do milczącej dezaprobaty.
Vincent jest tu oczywiście przedstawicielem większej całości – społeczeństwa, które zauważa toczącą je chorobę, ale nic z tym nie robi. Człowiekiem, który najchętniej do końca życia prowadziłby swój bar dla stałej, dobrze znanej klienteli, w towarzystwie Abby, z którą pewnie urządziłby sobie w końcu jakąś namiastkę rodziny. Bez szału, ale stabilnie i z czystym sumieniem. Podobnie sprawa wygląda z funkcjonariuszem Alstonem (Lawrence Gilliard Jr.), którego gryzie korupcja w policji, ale nie ma dość odwagi, by w imię ideałów zaryzykować własną przyszłością. Czy to czyni z niego tchórza?
Niekoniecznie, bo w tym świecie nic nie jest tak czarno-białe. W "Kronikach Times Square" jest miejsce na bohaterów, jak pokazał przedostatni odcinek, ale czy ich działania naprawdę przynoszą jakiś skutek? Leon (Anwan Glover) zapewne gnije już w więzieniu za zabójstwo, tymczasem Melissa (Olivia Luccardi), w której obronie stanął, szybko znalazła sobie miejsce pod skrzydłami nowego alfonsa. Ashley (Jamie Neumann) zdołała się wyrwać z Nowego Jorku, ale przecież jest tylko kroplą w morzu takich samych jak ona. Te natomiast kończą w więzieniu, kryjąc swojego alfonsa, martwe na ulicy lub w najlepszym razie zamknięte jak w klatce w pozbawionym życia salonie.
"Kroniki Times Square" skłaniają do bardzo gorzkiej refleksji: owszem, jest w tym świecie miejsce na zmiany, ale zachodzą one zbyt wolno i nie dają pewności, że będą trwałe. Sukces mogą tu osiągnąć tylko i wyłącznie piekielnie zdeterminowane jednostki, ale nawet one nie są w stanie zmienić otaczającej je rzeczywistości. Ta z kolei nieustannie sprowadza wszelkiego rodzaju marzycieli na ziemię.
Sandra (Natalie Paul) nie opublikuje więc swojego artykułu w pełnym kształcie, bo spowodowałby zbyt duże zamieszanie. Eileen może spełniać się jako reżyserka (wypada docenić błyskotliwe wprowadzenie Hitchcocka i Truffaut do scenariusza), ale w tym samym momencie jej brat (Dennis Flanagan) jest zamknięty w psychiatryku z powodu swojej orientacji seksualnej. Niedawno znana jako Candy bohaterka może też poczuć się jak gwiazda filmowa, dla której niedawne przyjaciółki z ulicy są już zbyt odległe, ale nie wie, że dla nich jest już kimś z zupełnie innego świata. Tutejszy Nowy Jork jest odbiciem całej Ameryki z tamtych czasów, lecz twórcy nie uderzają w podniosłe tony. Mimo to społeczne komentarze w ich wykonaniu są ostrzejsze i celniejsze, niż w wielu innych przypadkach.
A to wszystko dlatego, że udało im się stworzyć tak żywy i wielowarstwowy organizm, którego centrum stała się 42. ulica na Manhattanie. Dla jednych przekleństwo; miejsce, na którym wszystko się zaczyna i kończy, i z którego nie ma ucieczki. Dla innych odskocznia do czegoś większego, choć wyrwanie się z tego świata nie jest łatwe. Dla nas natomiast specyficzny ekosystem, w którym jednocześnie można podglądać, jak rozwija się zupełnie nowy biznes, a zarazem śledzić skromne, wręcz błahe historie ludzi z kompletnego marginesu. W tym przede wszystkim kobiet, na które zwykle nikt nie zwraca uwagi, choć przecież to wokół nich wszystko się tu kręci.
Twórcy "Kronik Times Square" umieścili je w blasku świateł, ale nie upiększyli widoku, jaki zastali. Bo choć rzeczywistość wokół nich się zmienia, one same nie czerpią z tego absolutnie żadnych korzyści. Zamiana ulic na salony to wręcz krok w złą stronę, bo teraz ich zajęcie stało się jeszcze bardziej zdehumanizowane i automatyczne. Są tylko nic nieznaczącymi pionkami w większej grze, z której profity czerpią ludzie pokroju Rudy'ego Pipilo, a nie dziewczyny z prowincji przybywające do wielkiego miast z nadziejami i ich do niedawna tak wiele mogący alfonsi. Ci też odchodzą do lamusa, co sami z coraz większym przerażeniem zauważają.
Jaka będzie rola jednych i drugich w całkiem nowym świecie, który zbliża się wielkimi krokami? Serial nie nastraja w tej kwestii optymistycznie, mówiąc tylko tyle, że choćby cały ten biznes wyglądał pięknie i efektownie z boku, na jego dnie i tak zawsze będą kobiety, których los kompletnie nikogo nie obchodzi. I nieważne, jak wiele światła się na nie rzuci – bez odpowiedniego podejścia i ujrzenia prostytutek jako prawdziwych ludzi, a nie części ulicznego systemu, żadna gruntowna zmiana nie może dojść do skutku. Przygnębiająca to konstatacja, ale też bardzo wiarygodna i piekielnie mało komfortowa, a niczego innego po "Kronikach Times Square" się nie spodziewałem.