Serialowe hity i kity – nasze podsumowanie tygodnia
Redakcja
5 listopada 2017, 22:02
"Kroniki Times Square" (Fot. HBO)
Finału sezonu "Kronik Times Square" nie mogło przebić w tym tygodniu nic, ale ostatni jesienny odcinek "The Good Place", czy kolejna świetna nowość od Netfliksa rzuciły mu godne wyzwanie. A na tym hity się nie kończą.
Finału sezonu "Kronik Times Square" nie mogło przebić w tym tygodniu nic, ale ostatni jesienny odcinek "The Good Place", czy kolejna świetna nowość od Netfliksa rzuciły mu godne wyzwanie. A na tym hity się nie kończą.
HIT TYGODNIA: Opowieść więźniarki w "Alias Grace"
Miniserial, który Netflix zrobił do spółki z kanadyjską telewizją CBC to kolejna po "Opowieści podręcznej" ekranizacja powieści Margaret Atwood. I choć "Alias Grace" ostatecznie nie robi aż takiego wrażenia jak produkcja Hulu, trzeba ją zdecydowanie zaliczyć do udanych.
Mamy tu opartą na faktach historię Grace Marks (w tej roli znakomita Sarah Gadon), młodej, irlandzkiej służącej, która w 1843 roku została skazana na dożywocie za zabójstwo swojego pracodawcy i jego kochanki. Serial nie jest jednak dokładną relacją z tamtych wydarzeń, a to z prostego powodu – tak naprawdę do dziś nie wiadomo, co dokładnie zaszło. Czy Grace to naprawdę bezlitosna morderczyni, która popełniła straszny czyn z zimną krwią? Czy raczej niewinna dziewczyna odsiadująca karę za zbrodnię, której nie popełniła?
A może za wszystkim stoi choroba psychiczna sprawiająca, że bohaterka nie może odpowiadać za swoje czyny? Za taką wersją wydarzeń optują ludzie chcący wyciągnąć Grace z więzienia, którzy w tym celu sprowadzili psychiatrę, doktora Jordana (Edward Holcroft), mającego stworzyć raport o stanie jej umysłu. To właśnie jemu towarzyszymy podczas serii rozmów z bohaterką, w trakcie których ta opowiada własną historię tak, jak sama ją zapamiętała.
Ten punkt widzenia sprawia, że otrzymujemy opowieść niekompletną, poszatkowaną i mocno subiektywną. Taką, z której wnioski musimy wyciągnąć sami, bo twórczynie serialu (Sarah Polley i reżyserka Mary Harron) nie dają nam odpowiedzi na tacy. Zamiast tego dostajemy chwilami bardzo realistyczną wizję XIX-wiecznego życia i tego, jak wyglądała tamta rzeczywistość dla pozbawionych znaczenia kobiet, a czasem mroczną opowieść z elementami fantazji. Kwestia winy lub niewinności schodzi tu szybko na drugi plan – o wiele ciekawsza jest osobowość Grace. Kobiety, której można wierzyć lub nie, ale nie da się zaprzeczyć, że słucha się jej z prawdziwą fascynacją. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: Gorzka rewolucja w finale 1. sezonu "The Deuce"
Gdyby przyszło wybierać jeden, najwspanialszy moment w całym 1. sezonie "The Deuce", zostalibyśmy postawieni w sytuacji bez wyjścia. Na szczęście nie musieliśmy się ograniczać, dzięki czemu mogliśmy co tydzień doceniać, jak doskonałą historię zafundowali nam David Simon i George Pelecanos. Teraz, gdy dobiegła ona końca, z jednej strony jest nam żal, ale z drugiej nie potrafimy sobie wyobrazić lepszego zakończenia.
Lepszego dla nasz rzecz jasna, bo zdecydowana większość bohaterek i bohaterów serialu o niczym takim nie może mówić. Ci bowiem, choć są świadkami lub czynnymi uczestnikami zachodzącej w Nowym Jorku rewolucji, sami nie czerpią z niej żadnych korzyści. Ba, dla dziewczyn, które zamieniły ulice na bezosobowe salony jest to wręcz zmiana na gorsze, bo teraz ich rola stała się jeszcze bardziej zdehumanizowana. Choć pewnie lepsze to, niż skończyć bez życia na chodniku, jak biedna Ruby, czyż nie?
"The Deuce" nie daje na to pytanie bezpośredniej odpowiedzi, utwierdzając nas tylko w przekonaniu, że niemal każda z przedstawionych tutaj kobiet znajduje się na samym dnie. Dnie, z którego piekielnie trudno się wydostać, a na każdą z nielicznych osób, którym się to udało (jak Ashley czy kosztująca chwili sławy w blasku reflektorów Eileen), przypada tłum bohaterek, które miały mniej szczęścia, albo w których obronie akurat nikt nie stanął.
Nie ma w tym świecie miejsca na bohaterów, bo zaludniają go ludzie, którzy co najwyżej pokręcą z dezaprobatą głową i zapewnią, że kochają kobiety, ale pewnych sytuacji uniknąć się nie da. Można się te słowa oburzać, ale jest w nich mnóstwo szczerej, bolesnej prawdy. Gorzkiej i przygnębiającej, ale jeśli spodziewaliście się po "The Deuce" czegoś innego, to chyba nie oglądaliście uważnie. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: Janet, Derek i cała reszta – czyste szaleństwo w "The Good Place"
Sztuczny byt, jakim jest Janet, tworzy sobie sztucznego chłopaka, Dereka, na pocieszenie po rozstaniu z prawdziwym Jasonem, który jednak nie pamięta ich związku i akurat szykuje się do ślubu z równie prawdziwą Tahani. Jak w tym pokręconym wariactwie znalazło się miejsce na autentyczne emocje, nie mam bladego pojęcia, ale było ich pod dostatkiem.
Jesienny finał "The Good Place" kontynuował rozpoczętą w poprzednim odcinku historię Janet dokładnie z takim samym wdziękiem i błyskotliwym humorem jak poprzednio, dodając do mieszanki sporo nowych problemów. Poczynając od samego Dereka (fantastyczny, stworzony do tej roli Jason Mantzoukas), którego mózg nieco szwankuje; poprzez wspomniany już ślub, który wszystko dodatkowo skomplikował; a skończywszy na odkryciu, że wiedza o czymś nie musi się równać uczuciom. To tak à propos miłosnych wyznań z pewnej kasety wideo.
Ale mniejsza z nią, do tego jeszcze z pewnością dojdziemy. Póki co w centrum uwagi mieliśmy Janet i Dereka, czyli być może najbardziej absurdalny wątek w serialu, który praktycznie składa się z samych absurdów. I choć patrzyło się na ten niesamowicie dynamiczny duet cudownie, od początku było wiadomo, że nie jest im pisany długi i szczęśliwy związek. I to wcale nie z powodu jego wietrznych dzwonków w wiadomym miejscu.
Rozwiązanie było zatem tylko jedno i ostatecznie na bok musiały zejść nieprzychylne zapatrywania etycznych filozofów. Po szalonym wyścigu naprzemian komicznych i dramatycznych scen musieliśmy więc skończyć na pożegnaniu z Derekiem, które jednak nie przykryło żadnego z tony genialnych żartów (szezlong do omdlewania! najlepsze rzeczy są na plaży!), jak i cliffhangera z mrocznym jak nigdy Shawnem. Więcej proszę i najlepiej jak najszybciej! [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: Dzień świstaka w "Star Trek: Discovery"
Dzień świstaka w "Star Trek: Discovery" dostarczył dużo przyjemności nie tylko Muddowi (który miał przyjemność wielokrotnie rozprawić się z Gabrielem Lorką), ale również widzowi. Poczynając od niekończącej się dyskoteki na pokładzie okrętu Federacji. To była chyba pierwsza tego typu impreza, jaką widzieliśmy w uniwersum "Star Trek", bo te które pamiętam z "Następnego pokolenia" czy "Voyagera" były zdecydowanie bardziej, hmm, pod kontrolą.
Przy okazji fantastycznie rozwinęła się nam chemia pomiędzy Ashem (Shazad Latif), a Burnham (Sonequa Martin-Green) – ten słodko-gorzki wątek naprawdę nakręcił tu relacje między tymi postaciami, a jedynym, który jest świadom, co dokładnie się między nimi działo, jest Stamets (fantastyczny Anthony Rapp, TEN Antonhy Rapp).
Świetnie wykorzystano też wątek obcego DNA, które zaimplementował sobie Stamets. Geny niesporczaka umożliwiające służenie jako napęd okazały się uodparniać Stametsa na pętle czasowe, dzięki czemu załoga Discovery mogła stawić opór Muddowi (Rainn Wilson), który, notabene, został tu wykreowany w bardzo pozytywny sposób. Z jednej strony z komediowym potencjałem, a z drugiej – jako groźna i sadystyczna postać. W ramach dnia świstaka był też dla mnie mocną aluzją do Q, szczególnie gdy żegnał się z Lorką. To był taki moment, w którym wróciły wspomnienia z najlepszych odcinków, w których Q ścierał się z Picardem czy Janeway.
Discovery udowadnia, że będąc całkowicie nową jakością w uniwersum "Star Trek", potrafi równocześnie pełną garścią czerpać z dorobku poprzednich serii. Tak trzymać. [Andrzej Mandel]
HIT TYGODNIA: Gęsta intryga i mroźne Bieszczady – zima w "Watasze" w pełni
Połowa 2. sezonu "Watahy" minęła nam bardzo szybko i całkiem przyjemnie, bo powrót serialu HBO zdecydowanie można zaliczyć do udanych. Wielowątkowa, nie tak znowu oczywista fabuła; mroczne tajemnice; raczej oczekiwany, ale ciągle udany powrót zza grobu – to wszystko sprawiało, że cotygodniowym wycieczkom w Bieszczady daleko było do miana przykrego obowiązku.
Brakowało jednak w tej mieszance czegoś, co pozwoliłoby "Watahę" zdecydowanie wyróżnić. Tego, co przyniósł 4. odcinek, rzucający trochę światła na zagmatwaną historię, dodający do całości odrobinę szybszej akcji i napięcia, a przede wszystkim prezentujący zaśnieżone Bieszczady w całej okazałości.
Intryga, którą zaczęliśmy śledzić od odkrycia makabrycznej zbrodni, zatacza tu coraz szersze kręgi i co najważniejsze, nadal nie daje się łatwo rozszyfrować. Niewiele wiemy o tajemniczym Cieniu, którego zagadkowa osoba wisi nad tą historią od jakiegoś czasu, a zamieszanych w to wszystko niejednoznacznych postaci wcale nie ubywa. Bo w zażartego nacjonalistę Markowskiego akurat trudno było uwierzyć.
Swoją rolę jednak spełnił, ładnie wpisując się scenariusz tego sezonu, który naprawdę zgrabnie radzi sobie z niełatwym zadaniem pogodzenia kryminalnej intrygi z szerszym kontekstem społecznym. A że robi to w zachwycających okolicznościach przyrody (tak, robiłem stopklatki, żeby pooglądać białe Bieszczady), tym lepiej dla serialu. Jest klimat, są emocje, jest zawiła historia – czego chcieć więcej? [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: Frankie kontra Sam w "Better Things"
W tym tygodniu "Better Things" odwiedził Arnold Hall (Rade Serbedzija), ekscentryczny ojciec Xandera i jednocześnie dziadek Frankie, Max oraz Duke. Jego obecność i bezczelna prośba skierowana do Sam, aby ta wciąż utrzymywała jego syna, zmusiły naszą bohaterkę do ponownego zmierzenia się z relacją, o której wolałaby już całkiem zapomnieć. Ostatecznie wyprzeć ze świadomości. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują jednak, że nie ma na to szans, a za chwilę może być jeszcze gorzej.
Rozmowa z teściem to bowiem jedno, inna sprawa, że nieuchronność zajmowania się byłym mężem (i fakt, że ten w końcu z nią zamieszka) przepowiada Sam również koleżanka z pracy. Serial pokazał nam tutaj scenę zagraconego garażu, która funkcjonowała jako świetna metafora życia Sam – pełnego obowiązków i bałaganu, z którym codziennie musi się mierzyć. Jednocześnie łatwiej może być jednak wygospodarować miejsce na kolejny rupieć, niż iść na brzydką wojnę z dziećmi.
Szczególnie z Frankie, która – jak wiemy już z wcześniejszych odcinków – wykazuje największe przywiązanie do ojca. Ona z tej relacji nie zrezygnuje i każde ograniczanie kontaktów (choćby z dziadkiem) gotowa jest skontrować naprawdę podłymi odzywkami. I tu wracamy do sedna serialu – starcie z Frankie podczas bar micwy to kwintesencja przewrotnego humoru oraz skomplikowanej dynamiki pomiędzy Sam i córką. Tyrada i żarty dziewczyny są bezwzględnie okrutne, upokarzające dla matki. Riposta ciastem i napojem kapitalnie zaś proste, zabawne i trafnie podsumowujące dziecinność tak prowadzonego sporu.
Obie zachowują jednak fason, robią dobrą minę do złej gry i to nie tylko komedia, ale też komentarz, że na taką brutalną szczerość i intymność można pozwolić sobie w relacji z kimś kogo szczerze kochamy. A co do miłości pomiędzy Sam i Frankie wątpliwości nie ma. Do potwierdzenia wystarczy pięknie banalna scena przestawiania kontenerów na śmieci, krótkie I love you. Wycięcie numeru rodem z "Flinstonów". Jeszcze jedno spojrzenie na garaż i przewrót oczami. Takie życie. [Piotr Wosik]
HIT TYGODNIA: Halloweenowe emocje w "This Is Us"
Po dobrym początku 2. sezonu "This Is Us" spuściło nieco z tonu, utrzymując swój stały, solidny poziom, ale nie wyróżniając się w jakiś znaczący sposób. Zwiastun powrotu do wyższej formy dostaliśmy już tydzień temu, gdy twórcy zrzucili na nas kolejny ze swoich równie wdzięcznych, co niespodziewanych twistów, a już w odcinku "The 20's" zobaczyliśmy wszystko to, za co "This Is Us" lubimy.
Czyli przede wszystkim proste emocje, którym naprawdę trudno się oprzeć, podane w nie takiej znowu prostej formie. Tym razem motywem przewodnim było Halloween, a właściwie to kilka jego odsłon przedstawionych w dwóch liniach czasowych. Jednej, którą już znamy, czyli z Jackiem, Rebeccą i małą Wielką Trójką, oraz drugiej, nowej, rozgrywającej się dokładnie 18 lat później, czyli w czasach, gdy Randall, Kate i Kevin zbliżali się do trzydziestki i każde z nich znajdowało się na zupełnie innym etapie w swoim życiu.
Otrzymaliśmy zatem zestaw bardzo różnych historii, w których sobie tylko znanym sposobem udało się twórcom zmieścić naprawdę dużo treści (i jeszcze więcej poruszających momentów). Jak zwykle świetnie wypadł wątek Randalla i Beth, wypełniony problemami i sposobami na radzenie sobie z nimi. O dziwo znalazło się wśród nich również miejsce na poradę od mędrca ze Wschodu, który w sumie okazał się tylko (aż?) sprzedawcą wentylatorów. Dostaliśmy też ciekawą radę, by uważnie patrzeć na nazwy domowych urządzeń, ale to tak tylko na marginesie.
Klamrą spinającą odległe o kilkanaście lat historie była za to Rebecca, która dwa razy musiała się zmierzyć z wielkimi sprawami bez Jacka przy swoim boku i dwa razy wyszła z nich obronną ręką. A nowa stara znajomość, jaką przy okazji zawarła? Lepiej się tego nie dało wymyślić. [Mateusz Piesowicz]
KIT TYGODNIA: Dzielne chłopaki z policji – wtórne do bólu "S.W.A.T."
Mieliśmy już tej jesieni kilka wcieleń bohaterskich amerykańskich chłopaków ratujących świat w różnych jego zakątkach, teraz przyszła pora, by pokazać, że bliżej domu radzą sobie równie dobrze. Nowa produkcja CBS (którą TVP1 będzie pokazywać jako "S.W.A.T. – jednostka specjalna" od najbliższego wtorku) to remake filmu z 2003 roku oraz serialu z lat 70. Brzmi niepotrzebnie? Dokładnie tak samo wygląda.
Bo choć naprawdę się starałem, nie zdołałem wypatrzyć w "S.W.A.T." absolutnie niczego godnego uwagi. To wtórny, banalny i wypełniony bezmyślną akcją procedural, który nie jest wart ani chwili poświęconego mu czasu. Fabuła skupia się na tytułowej jednostce do zadań specjalnych z policji w Los Angeles, która wkracza do akcji wtedy, gdy robi się naprawdę niebezpiecznie. Podczas jednej z takich misji dochodzi do wypadku, w wyniku którego dowódcą oddziału zostaje Daniel 'Hondo' Harrelson (Shemar Moore). Na początek będzie musiał zmierzyć się z niechęcią tłumu oraz nieufnością podwładnych.
Ale że akurat jest chodzącym ideałem, to obydwie sprawy załatwi w kilkanaście minut, po drodze sporo biegając, więcej strzelając i wygłaszając całe mnóstwo nadętych sloganów, które słyszeliśmy tylko jakieś sto razy, więc nie zaszkodzi wygłosić ich po raz kolejny. Cały serial składa się z takich właśnie klisz, na początku próbując jeszcze wejść w jakieś moralne dylematy, ale szybko rzucając je dla idiotycznej akcji. Najlepszym podsumowaniem "S.W.A.T." będzie chyba to, że lepiej już obejrzeć jeden z tych fatalnych, nowych seriali militarnych. A najlepiej zapomnieć o nich wszystkich. [Mateusz Piesowicz]