Które seriale warto oglądać? Oceniamy nowości z października
Redakcja
8 listopada 2017, 19:02
"Mindhunter" (Fot. Netflix)
W październiku pojawiło się aż 15 nowych seriali, ale czy to znaczy, że jest co oglądać? Oceniamy takie tytuły, jak "Mindhunter", "Suburra", "Ghosted", "The Gifted", "Dynastia" czy też "Lore".
W październiku pojawiło się aż 15 nowych seriali, ale czy to znaczy, że jest co oglądać? Oceniamy takie tytuły, jak "Mindhunter", "Suburra", "Ghosted", "The Gifted", "Dynastia" czy też "Lore".
"Wisdom of the Crowd"
Typowy przedstawiciel CBS z corocznego okresu jesiennych nowości i równocześnie procedural ze wszystkimi przywarami gatunku. Trudno jednak spodziewać się czegoś innego, skoro "Wisdom of the Crowd" od samego początku postawiło na asekuracyjne rozwiązania i brak oryginalności. Oparto się na koncepcie izraelskiego serialu o tym samym tytule, ale – podobnie jak w przypadku "APB" od FOX-a – bez ambicji, żeby rozwinąć się w coś bardziej zajmującego.
Produkcja opowiada o Jeffreyu Tannerze (Jeremy Piven), potentacie z Doliny Krzemowej, który za pomocą stworzonej przez siebie aplikacji do publicznej wymiany informacji próbuje ostatecznie rozwiązać zagadkę zabójstwa swojej córki. Wraz z policyjnym detektywem oraz zespołem informatyków (i zaangażowanym społeczeństwem!) rozwiązują po drodze również inne sprawy kryminalne.
Fabuła paradoksalnie najgorsza nie jest, tylko zupełnie brakuje jej pazura. Z jednej strony to wina aktorów, którym nie mają wystarczająco charyzmy, żeby tchnąć w swoje postacie więcej życia. Z drugiej strony nie pomagają scenarzyści, którzy nie silą się na żadne odważne rozwiązania, a wolą bezpiecznie podążać po linii najmniejszego oporu. Z tego też względu wszelkie moralne dylematy – m.in. prywatność jednostki czy wcielanie się w samozwańczego kata – są jedynie powierzchownie zasugerowane, a motywacje tłumu sprowadzone do stwierdzenia, że "wszyscy chcą być częścią czegoś znaczącego". No przecież.
Inteligentnego i filozoficznego podejścia do tematu nie powinniśmy oczywiście przesadnie oczekiwać, ale skoro nie sprawdza się nawet warstwa rozrywkowa, to werdykt może być tylko jeden i nie potrzeba tu żadnej grupowej wiedzy. "Wisdom of the Crowd" jest produkcją bardzo słabą, która w ogóle nie powinna powstać. A już na pewno nie w takiej formie. Warto bowiem jeszcze dodać, że jest to chyba najbrzydsza i najbardziej przypadkowa estetycznie premiera października. Nic tu po nas. [Piotr Wosik]
"Agenci paranormalni"
"Ghosted", czy jak wolicie "Agenci paranormalni" (pod takim tytułem serial można oglądać w FOX Comedy), już na etapie opisu i zwiastuna wyglądali na komediowe "Z Archiwum X". Mamy tu tajną rządową agencję zajmującą się zjawiskami nadprzyrodzonymi, mamy też oczywiście parę agentów z przypadku, z których jeden jest wierzącym w niestworzone rzeczy romantykiem, a drugi twardo stąpającym po ziemi cynikiem. Koncept lekki, łatwy i przyjemny, a co z niego wyszło?
Całkiem niezła komedia, która wprawdzie nie odkrywa na nowo gatunku, a wręcz nazbyt często sięga po schematyczne rozwiązania, za to broni się ogólnym klimatem, lekkością i, przede wszystkim, parą głównych bohaterów – Maxem i Leroyem. Ci, grani przez fantastyczny duet Adama Scotta i Craiga Robinsona są zdecydowanie największą zaletą "Ghosted" i powodem, dla którego tę przyzwoita komedyjkę można postawić na półce wyżej niż większość konkurencji.
Panowie stanowią niby typowy duet dobrany na zasadzie przeciwieństw, a jednak wyraźna chemia pomiędzy nimi ciągnie serial nawet wtedy, gdy ten zamiast na solidnie rozbudowanej fabule woli skupiać się na nieco głupkowatych, raz lepszych, a raz gorszych dowcipach. Kujonowaty urok Scotta w zestawieniu z gburowatością Robinsona to idealna mieszanka, która potrzebuje jeszcze tylko odrobinę lepszego scenariusza, by naprawdę wybić się ponad przeciętność. Póki co mamy komedię, którą można obejrzeć bez bólu zębów i nawet kilka razy szczerze się przy niej zaśmiać. To już coś. [Mateusz Piesowicz]
"Ten Days in the Valley"
Premiera "Ten Days in the Valley" wykazywała potencjał, ale już dziś wiadomo, że to nie wystarczy i serial jest już praktycznie martwy. Oglądalność kolejnych odcinków okazała się rozczarowująca do tego stopnia, że stacja ABC zdecydowała się przesunąć emisję na sobotę. W praktyce oznacza to rychłe pożegnanie z produkcją, ale od razu zaznaczam, że nie ma co specjalnie serialu żałować.
Kyra Sedgwick wciela się tutaj w Jane Sadler, przepracowaną scenarzystkę serialu policyjnego, której córka zaginęła w dziwnych okolicznościach. W sprawę angażuje się detektyw John Bird (Adewale Akinnuoye-Agbaje), a intryga zagęszcza się, kiedy jeden z podwładnych scenarzystów proponuje wprowadzić motyw porwanego dziecka w serialu. Jane ma jeszcze kilka innych problemów na głowie, w tym powiązania z poufnym informatorem i młodocianym dilerem narkotyków, więc nie ma czasu na rozpacz, trzeba działać.
To, co generalnie sprawdziło się w premierowym odcinku, to zamysł na fabułę i sposób jej przedstawienia. W historii od razu zarysowano kilka powiązanych ze sobą wątków i tajemnic, które stopniowo rozwiewano w kolejnych odsłonach. Dobrym rozwiązaniem okazał się pomysł, aby akcja każdego odcinka działa się w czasie jednego dnia, co w naturalny sposób nadało rozrywce tempa. Całość zrealizowana została w jasnych, pastelowych kolorach, ale wyraźnie inspirowana była kinem noir, co dało ciekawe wizualne połączenie.
Serial miał więc pomysł na siebie, całkiem zresztą niezły, ale zabrakło najważniejszego – dramaturgii i emocji. Tytuł zbiera tym samym przeciętne recenzje, nie przykuwa uwagi widzów ani dziennikarzy i na dobrą sprawę już teraz można o nim zapomnieć. Czasem się zdarza, że złe produkcje robią początkowo więcej szumu, przeradzają się w coś ciekawego i potem łapią zamówienie na kolejny sezon (ostatnio np. "The Orville"). "Ten Days in the Valley" w ostatecznym rozrachunku jest tymczasem miałkie i nieangażujące. Spokojnie możecie sobie odpuścić. [Piotr Wosik]
"9JKL"
Najgorsza rzecz, jaką widziałam w tym roku, i piszę to bez cienia wątpliwości. Jak pewnie wiecie, CBS ma słabość do siermiężnych, archaicznych, schematycznych sitcomów ze śmiechem z puszki, ale tego okropieństwa nic nie przebiło i jeszcze długo nie przebije. Mark Feuerstein – który jest także twórcą "9JKL" – gra tutaj fabularyzowaną wersję samego siebie, czyli aktora wracającego do rodzinnego domu, po tym jak skasowali mu serial i jego kariera zaczęła zmierzać donikąd, a do tego rzuciła go żona.
Spłukany i bezrobotny, nasz bohater ląduje w mieszkaniu pomiędzy rodzicami (Elliott Gould i Linda Lavin, na których przykro patrzeć w tych rolach) i bratem (David Walton, też mający ostatnio strasznego pecha) oraz jego rodziną. A potem mamy już tylko jeden gag, powtarzany niezliczoną ilość razy i zawierający upierdliwych, ale w gruncie rzeczy kochanych członków rodziny, uprzykrzających życie Joshowi w kółko w ten sam sposób.
Ale to nie schematyczność czy powtarzalność jest największym problemem "9JKL". Najgorszy jest poziom gagów, które kręcą się wokół kwestii toaletowo-seksualnych. Naprawdę źle patrzy się na takich aktorów jak Elliott Gould, biegających bez spodni i wygłaszających żarty o genitaliach. Nie mam pojęcia, dlaczego on i reszta ekipy zgodzili się tu zagrać – Feuerstein powinien grać tutaj wszystkie role, za karę i ku przestrodze. Może wtedy by dostrzegł, jak straszne jest to, co napisał. [Marta Wawrzyn]
"The Gifted: Naznaczeni"
Kolejny serial umieszczony w świecie "X-Menów", ale w przeciwieństwie do "Legionu" znacznie "normalniejszy" i stawiający w większym stopniu na motywy znane z filmów i komiksów. Na pierwszym planie mamy zatem mutantów szukających schronienia w niegościnnym świecie, w którym władze traktują ich jak zagrożenie i bezlitośnie ścigają.
W sam środek tego zamieszania trafia rodzina Struckerów, których dwójka dzieci – Lauren (Natalie Alyn Lind) i Andy (Percy Hynes White) odkrywa, że posiada supermoce. To z kolei zmusza ich rodziców (Amy Acker i Stephen Moyer) do szukania pomocy w podziemnej sieci mutantów. Oczywiście szybko pojawiają się komplikacje, w trakcie których stopniowo poznajemy kolejnych bohaterów z obydwu stron barykady.
Największą wadą (albo zaletą, zależy, jak na to patrzeć) "The Gifted" jest fakt, że mamy tu do czynienia z bardzo solidnym średniakiem. Serialem, który na pewno znajdzie swoich fanów, i w którym w gruncie rzeczy trudno się o coś szczególnego przyczepić; ale też takim, którego kolejne odcinki i dramatyczne przecież wydarzenia kwituje się wzruszeniem ramion.
Produkcja FOX-a jest dobrze zrealizowana, nie razi w oczy tandetą, jak niektóre komiksowe ekranizacje i płynnie prowadzi nas przez kolejne elementy fabuły. Gdyby tak jeszcze twórcy wzięli przykład z odmienności swoich bohaterów i uczynili ją trochę mniej konwencjonalną, zapewne powodów do chwalenia "The Gifted" byłoby więcej. [Mateusz Piesowicz]
"Kevin (Probably) Saves the World"
Sympatyczny serial o sympatycznym facecie, który z jakiegoś bliżej nieznanego powodu został uznany za przyszłego zbawcę świata. Tak przynajmniej twierdzi niejaka Yvette (Kimberly Hebert Gregory), która w życiu tytułowego Kevina (Jason Ritter) pojawia się za sprawą… meteorytu. Mniejsza o szczegóły, wystarczy Wam wiedzieć, że kobieta, którą widzi i słyszy tylko główny bohater twierdzi, że jest Bożą wysłanniczką i ma go przygotować do wielkiej misji.
Jaka to misja i co dokładnie ma uczynić Kevin, twórcy nie są zbyt skwapliwi nam wyjaśniać, uznając, że porcja nienachalnych i ciepłych banałów wystarczy, by przykuć naszą uwagę. Serial ABC miał zatem intrygujący punkt wyjścia, ale nie potrafił zrobić z nim niczego szczególnego, serwując nam porcję podnoszących na duchu klisz, którym brak wyrazistego charakteru.
Nie ma nic złego w prostych, bazujących na emocjach historiach, czego najlepszym przykładem może być "This Is Us", ale nawet w nich potrzeba jakiegoś wyróżnika. Tutaj rzucono nim na początku, nurzając serial w fantastycznej otoczce, jednak na niej się skończyło. Reszta pozostała błahą historyjką szarego faceta, który stopniowo odkrywa w sobie coś więcej. Zbyt płytką, by przywrócić wiarę w ludzkość i zbyt nijaką, żeby naprawdę wciągnąć. Nawet pomimo obecności Jasona Rittera obdarzonego wyrazem twarzy mówiącym: "No obejrzyj jeszcze jeden odcinek, prooooszę!". Przepraszam, ale chyba już mi wystarczy. [Mateusz Piesowicz]
"The Mayor"
Dość zaskakująca produkcja, bo po komedii opowiadającej o raperze, który przypadkowo zostaje burmistrzem, naprawdę trudno było się spodziewać czegokolwiek dobrego. A tu proszę, serial ABC okazał się nie taką głupią historią, która proste żarty miesza z poważniejszymi kwestiami, nie odrywając się przy tym od ziemi, lecz wykazując zadziwiająco dużą świadomość otaczającej nas rzeczywistości.
Głównym bohaterem jest tu niejaki Courtney Rose (Brandon Micheal Hall), aspirujący raper, który chcąc wypromować siebie i swój album, postanawia wystartować w wyborach w kalifornijskim miasteczku Fort Grey. Sprawa okaże się jednak mieć poważniejsze konsekwencje, gdy dowcip zamieni się w fakt – Courtney wygra wybory i zostanie burmistrzem. Co dalej? Będzie oczywiście zabawnie, bo zajęcie ratusza przez chłopaka i jego kumpli musi prowadzić do serii gagów, ale gdzieś w tym wszystkim jest też miejsce na nieco refleksji.
Twórcy "The Mayor" nie podchodzą bowiem do swojego serialu tylko i wyłącznie z komediowym zacięciem. Prezentują tu swego rodzaju wiarę w dobrą politykę, która może wydawać się naiwna, ale nie sposób odmówić jej szczerości. Jest w Courtneyu i jego kompletnie nieprzygotowanej do działania załodze coś ujmującego, gdy pomimo oczywistych braków, próbują z całych sił zrobić coś dobrego.
Zaserwowano nam więc idealistyczne podejście, które łatwo było przesłodzić, a jednak twórcom udało się zachować zdrowy dystans i dojrzałość, jakiej brakuje wielu poważniejszym produkcjom. Szkoda tylko, że poziom nie przełożył się na oglądalność, którą serial ma coraz niższą, więc widoki na jego przetrwanie nie wyglądają zachęcająco. [Mateusz Piesowicz]
"Ghost Wars"
Obok netfliksowego "Mindhuntera", zdecydowanie najładniej zrealizowana i najbardziej filmowa nowość z października. Seriale stacji SyFy poprawiły się pod względem wizualnym, szkoda tylko, że takiej samej uwagi nie poświęcono tworzonym scenariuszom. Jeśli jednak lubicie horrory i peryferyjne klimaty USA, to wciąż możecie tu znaleźć dla siebie coś dobrego.
Odizolowana od świata mieścina na Alasce zostaje opanowana przez siły paranormalne. Roman Mercer (Avan Jogia), lokalny outsider, staje przed wyzwaniem pokonania własnych demonów oraz uprzedzeń społeczności, aby opanować drzemiące w sobie nadprzyrodzone zdolności i uratować mieszkańców przed zagrożeniem. W serialu występują także Kim Coates ("Synowie Anarchii") i Vincent D'Onofrio ("Marvel's Daredevil").
Od pierwszych minut czuć świetny klimat, który budowany jest za pomocą kinowej panoramy obrazu, chłodnych kolorów i przygaszonego oświetlenia. Zdjęcia kręcone są w prawdziwych lokacjach i dzięki temu za bohatera serialu można umownie potraktować właśnie malownicze miasteczko. Pochmurna atmosfera sprawia, że każda panorama, pusta uliczka, a nawet wnętrza budynków potęgują wrażenie narastającego niepokoju.
To główny atut przede wszystkim dlatego, że serial podążył drogą odcinków centrycznych, co tydzień przedstawiających nam kolejne postacie i ich historie. Obserwujemy więc mniej lub bardziej powiązane wycinki społeczności, które z czasem powinny złożyć się na spójną całość. Ta cierpliwość w budowaniu świata maskuje jednak braki w pomyśle na fabułę. W zamian powoli odtwarzane są kolejne gatunkowe schematy – takie jak opętanie i egzorcyzmy, albo laboratorium prowadzące tajne eksperymenty.
Historia nie jest tym samym szczególnie wciągająca, a bohaterowie wyjątkowo interesujący. Całości najbardziej brakuje wyrazistych emocji, co sprawia, że "Ghost Wars" to po prostu porządny średniak, który ślicznie wygląda. A to też ma swoją wartość, np. jako niezobowiązująca rozrywka dla miłośników horrorów. Jeśli jednak nimi nie jesteście, to nawet gdyby druga połowa sezonu (składającego się z rozsądnych 13 odcinków) była żwawsza, produkcję możecie z czystym sumieniem pominąć. [Piotr Wosik]
"Suburra"
Pierwsza włoska produkcja Netfliksa, będąca prequelem filmu pod tym samym tytułem, to naprawdę udana produkcja, która spokojnie powinna wynagrodzić fanom "Gomorry" długie oczekiwanie na kolejny sezon.
Głównymi bohaterami nie są tutaj najwięksi mafijni bossowie – zamiast nich obserwujemy przede wszystkim trzech młodych mężczyzn, których losy krzyżują się podczas imprezy, na której niemal umiera wysoko postawiony w Watykanie ksiądz. Od tego momentu Aureliano (Alessandro Borghi) – młody gangster o wybuchowym charakterze, Spadino (Giacomo Ferrara) – kryptogej z gangsterskiej, cygańskiej rodziny i Gabriele (Eduardo Valdarnini) – syn policjanta, który przypadkiem wplątuje się w poważne kłopoty, zaczynają współpracować, choć jednocześnie każdy z nich gra we własną grę.
Siła "Suburry" tkwi właśnie w skomplikowanych bohaterach, bo przez większość czasu jednak nie jest to serial wypakowany akcją. Duży plus należy się twórcom także za klimat Rzymu – z jednej strony pięknego, wiecznego miasta, przepełnionego architektonicznymi perełkami, a z drugiej miejsca pełnego ciemnych zakamarków i ciemnych interesów, w które zamieszani są wszyscy – skorumpowani policjanci, lokalni politycy, a nawet najwyżsi kościelni hierarchowie.
Jeśli jeszcze nie widzieliście "Suburry", a szukacie dobrej gangsterskiej produkcji, trafiliście pod dobry adres. Różnorodność rzymskiego półświatka i panujących w nim układów, niebanalni bohaterowie i dobry pomysł na prowadzenie historii spokojnie powinny wystarczyć, by przyciągnąć Was przed ekrany na dłużej. [Nikodem Pankowiak]
"Valor"
Militarnych seriali mieliśmy tej jesieni prawdziwy wysyp, ale militarna opera mydlana była tylko jedna. Niestety, w tym przypadku oryginalność nie przekłada się na jakość, bo "Valor" od CW to prawdziwy koszmarek.
Fabuła skupia się na dwójce pilotów helikoptera, Norze Madani (Christina Ochoa) i Lelandzie Gallo (Matt Barr), którzy brali udział w feralnej misji amerykańskich wojsk w Somalii, która zakończyła się śmiercią kilku żołnierzy i porwaniem innych. Było też coś jeszcze, co nasi bohaterowie ukryli i co stanowić ma motor napędowy tajemniczej historii rozpisanej na cały sezon. Nie mamy więc do czynienia z kolejnym wojskowym proceduralem, co można policzyć serialowi na plus. Na tym jednak zalety się kończą.
Bo reszta jest zwyczajnie niedorzeczną, a przez to chwilami zabawną historyjką, która próbuje nieudolnie zgrywać trzymający w napięciu, seksowny thriller. Zaraz, seksowny? Tak, bo romanse bohaterów stanowią tu istotny, by nie powiedzieć kluczowy punkt scenariusza. Wszyscy (dosłownie wszyscy) zachowują się tu jak nastolatki na obozie, wskakując sobie nawzajem do łóżka, gdzieś pomiędzy kolejnymi wybuchami namiętności, znajdując trochę czasu na ratowanie świata i takie tam inne.
Całość wypada pokracznie, raz próbując brnąć w militarne schematy, by zaraz potem zamienić się serial dla nastolatków i to taki ze zdecydowanie niskiej półki. Scenariuszowym kliszom towarzyszą zatem obowiązkowo gorący wykonawcy, którzy świetnie prezentują się w mundurach, a jeszcze lepiej bez nich. I trudno oprzeć się wrażeniu, że twórcom chodziło o cokolwiek innego. [Mateusz Piesowicz]
"Dynastia"
Opera mydlana, którą Polacy pokochali w latach 90., powróciła i znów okazało się, że najlepsze, co można zrobić ze starymi hitami, to zostawić je w spokoju. Bo kicz z dawnych lat + nostalgia = całkiem miłe wspomnienia. I niestety, ale Josh Schwartz i Stephanie Savage – twórcy "Plotkary", którzy dostali w swoje ręce "Dynastię" – te wspomnienia zepsuli, zamieniając rodzinę Carringtonów w nudne figury żyjące w krainie plastiku.
To, co uderza na początku, to jak kiepsko całe to udawane bogactwo wygląda na ekranie. Nie ma mowy o rewii mody jak w "Plotkarze" czy też o wystylizowanych kadrach jak w "Riverdale". "Dynastia" to plastikowe kwiaty, ohydne, wielkie żyrandole i ciuchy jak z opery mydlanej sprzed kilku lat. Bylejakość daje po oczach i trudno powiedzieć, z czego to wynika – bo tak, Kardashianki czy rodzina Trumpów to tandeta pełną gębą, ale jednak przepych widać. Tu go nie ma wcale, "Dynastia" wygląda jak drugi "Klan".
Scenariusz i aktorstwo też niestety jest jak w "Klanie" – bezbarwni ludzie wygłaszają z namaszczeniem niby to emocjonalne kwestie, które brzmią jak popłuczyny po wszystkim, co oglądaliśmy wcześniej. Intrygi są głupie i niespecjalnie wciągające, postacie pozbawione życia, a całości brakuje choć odrobiny energii i przede wszystkim dystansu do siebie. Trochę ratują nową "Dynastię" Elizabeth Gillies, która z werwą weszła w rolę Fallon, ambitnej Carringtonówny, oraz Alan Dale grający lokaja. Niestety jednak ta dwójka nie jest w stanie ani obdzielić swoją charyzmą całej obsady, ani poprawić scenariusza. [Marta Wawrzyn]
"Mindhunter"
Najlepsza premiera października i jedna z najlepszych premier roku. A dla mnie także niesłychanie pozytywne zaskoczenie, bo nie sądziłam, że David Fincher będzie w stanie wycisnąć coś nowego z ogranego tematu, jakim są seryjni mordercy. Bardzo się cieszę, że się myliłam, bo "Mindhunter" niesamowicie mnie wciągnął, zdziwił i tak, zachwycił też.
Oryginalność tego projektu polega na tym, że nie próbuje rywalizować ze współczesnymi serialami o mordercach, tylko z miejsca pozycjonuje się zupełnie inaczej. Czyli cofa się do lat 70., do czasów, kiedy dopiero zaczynało się badanie tego zjawiska i zastanawianie się, dlaczego ci ludzie robią tak przerażające rzeczy. Nie ma tu sensacji, nie ma podejścia pt. "seryjni mordercy w TV są sexy", jest dużo ciężkiej, żmudnej pracy u podstaw, niemal jak w "Masters of Sex".
Serial pokazuje badania opisane przez Marka Olshakera i Johna E. Douglasa w książce "Mind Hunter: Inside the FBI's Elite Serial Crime Unit", które w tamtych czasach dopiero kiełkowały i które miały odmienić przyszłość kryminalistyki. Naszym Douglasem jest młody agent FBI Holden Ford (Jonathan Groff), który ma otwarty umysł i zadaje pytania, o jakich nikt inny wtedy nawet nie myślał. Partneruje mu starszy i bardziej cyniczny kolega po fachu Bill Tench (Holt McCallany), a także psycholożka Wendy Carr (Anna Torv).
Serial jest oszczędny i kameralny, a cała jego siła tkwi w rozmowach i postaciach. I potrafi wciągnąć jak diabli, bo nie dość że po ekranie przewijają się "prawdziwi" seryjni mordercy, to jeszcze fascynujące kreacje tworzy wymieniona wyżej trójka. "Mindhuntera" warto obejrzeć także dlatego, że rękę Finchera rzeczywiście tutaj widać, w każdym z chłodnych, eleganckich kadrów. Serial wygląda wspaniale, dobrze brzmi i zachwyca takimi detalami, jak auta z epoki, których pojawia się tutaj wyjątkowo dużo. To znakomita rzecz pod każdym względem. [Marta Wawrzyn]
"Lore"
"Lore" to nietypowy przykład ekranizowania podcastu. Z takiego eksperymentu umiarkowanie zadowoleni mogą być jednak głównie wielbiciele wszelakich opowieści grozy. Umiarkowanie, bo jest to zbiór historyjek i ciekawostek opartych na faktach (czyli niezła okazja, by dowiedzieć się czegoś nowego), ale zrealizowany w nużący, mało porywający sposób.
Autorem zarówno podcastu, jak i rzeczonego serialu jest Aaron Mahnke, który na przykładzie autentycznych zdarzeń i osób przedstawia nam tutaj ludowe przesądy i wierzenia, udowadniając jednocześnie zależność między brakiem zrozumienia dla nieznanego, a popkulturowymi straszydłami. Obierane przez niego tematy raz są lepsze (początki lobotomii, seryjni mordercy, lalki), a raz gorsze (stwierdzanie zgonów na początku XIX w., irlandzki folklor, spirytualizm).
Z racji na antologiczny charakter produkcji, możecie obejrzeć tylko te pierwsze – tj. drugi, piąty i szósty odcinek. Jeśli jednak nie rajcują Was takie tematy, to – podobnie jak w przypadku "Ghost Wars" – spokojnie możecie odpuścić całość. Serial bowiem w żaden inny sposób nie wzbogaca naszego doświadczenia. Zaproponowane refleksje bywają co prawda intrygujące, można też poznać trochę interesujących faktów, ale ogólnie nie jest to specjalnie odkrywczy i fascynujący poziom.
Sama realizacja prezentuje się zaś niewiele lepiej od przeciętnego serialu dokumentalnego. O ile materiały archiwalne oraz wstawki animowane wyglądają całkiem ciekawie, to już sceny aktorskie są odgrywane zupełnie od niechcenia. W takim przypadku lepiej sięgnąć po materiał źródłowy i odsłuchać kilka odcinków np. w trakcie biegania albo jazdy samochodem. Pod warunkiem, że odpowiadał Wam będzie głos Aarona Mahnke i jego sposób narracji, który paradoksalnie okazał się w serialu zbyt mechaniczny, sztywny i fatalnie modulowany. [Piotr Wosik]
"White Famous"
Floyd Mooney (Jay Pharoah) to całkiem nieźle radzący sobie komik stand-upowy, który staje przed szansą wyniesienia swojej kariery na jeszcze wyższy poziom. Ten zarezerwowany dla największych gwiazd, których nie postrzega się przez pryzmat koloru skóry. By jednak ten status osiągnąć, potrzebne są spore wyrzeczenia, a niechcący iść na żadne kompromisy Floyd, może mieć z tym problem.
"White Famous" (serial można oglądać w HBO GO), komedia oparta na życiowych doświadczeniach Jamie'ego Foxxa (jest producentem i pojawia się w epizodycznej roli), miała być celną i ostrą satyrą na panujące w przemyśle rozrywkowym uprzedzenia, zwłaszcza w kierunku próbujących się przebić Afroamerykanów. Zamiast tego okazała się jednak zbiorem oklepanych schematów i wulgarnych dowcipów, która piętnując rasizm, sama nurza się w seksistowskim podejściu.
Nie ma w serialu Showtime absolutnie niczego odkrywczego, jest za to całe mnóstwo kiepskich i oklepanych żartów, z których kompletnie nic nie wynika. Poważne sprawy traktuje się tu po łebkach, stawiając na prymitywną komedię, która wprost ocieka hipokryzją. Przed klęską nie ratuje "White Famous" nawet rola Jaya Pharoaha, którego ekranowa energia zasługuje na znacznie lepszą produkcję. [Mateusz Piesowicz]
"Loudermilk"
Fani nietypowych i nieco depresyjnych komedii powinni zdecydowanie rzucić okiem na skromną produkcję telewizji Audience. Ron Livingston gra tu tytułową rolę Sama Loudermilka – życiowego wykolejeńca, drażliwego, gburowatego i wiecznie naburmuszonego faceta, którego absolutnie nie podejrzewalibyście oto, że zajmuje się pomaganiem ludziom z uzależnieniami. A jednak.
Choć sam bohater wygląda na kogoś, kto powinien takiej pomocy zasięgnąć, Loudermilk jest jednak w swojej robocie jako doradca całkiem skuteczny, nawet jeśli jego metody są raczej dyskusyjne. Warto jednak dać mu szansę, bo ten facet zdecydowanie kryje w sobie coś więcej. Podobnie jak cały serial, który prostą, opartą na kontrastach komedią jest tylko na pierwszy rzut oka. Gdy przyjrzycie się uważniej, zauważycie, że bliżej "Loudermilkowi" do miana komediodramatu i to takiego, który miejscami bywa naprawdę gorzki.
Twórcy nie stawiają na same dowcipy (choć tych tu nie brakuje, przede wszystkim słownych, bo serial może się pochwalić świetnymi dialogami), lecz inwestują energię w dobrze napisane postaci. Oprócz Sama, o którym z czasem dowiadujemy się coraz więcej, mamy całą paletę barwnych postaci, do których wyjątkowo łatwo się przywiązać. Wszystko dlatego, że w tej grupie outsiderów jest coś autentycznego – to zwyczajni ludzie, których życie chwilami przerasta, ale to przecież nie powód, by się poddawać. "Loudermilk" dociera do tej tezy nieraz depresyjnymi ścieżkami, dając sporo powodów do zadumy, ale nie przestaje przy tym bawić. Mała rzecz, ale warto zwrócić na nią uwagę. [Mateusz Piesowicz]