Nowe nadzieje w Chicago. "Shameless" – recenzja premiery 8. sezonu
Mateusz Piesowicz
9 listopada 2017, 17:33
"Shameless" (Fot. Showtime)
Gdy Gallagherowie biorą sprawy we własne ręce, zwykle oznacza to wielkie zamieszanie. Tym razem jednak w ich życiu zagościła równowaga. Nowy trend? Czy raczej cisza przed burzą? Uwaga na spoilery!
Gdy Gallagherowie biorą sprawy we własne ręce, zwykle oznacza to wielkie zamieszanie. Tym razem jednak w ich życiu zagościła równowaga. Nowy trend? Czy raczej cisza przed burzą? Uwaga na spoilery!
Premierowy odcinek 8. sezonu "Shameless" zastał niemal wszystkich bohaterów w umiarkowanie dobrym miejscu. Ba, jak na nich to trzeba wręcz mówić o małej idylli. W przypadku takiej Fiony chociażby, jest aż podejrzanie pięknie. Zakup rozlatującego się budynku nie okazał się klapą, nowi lokatorzy licytują się o miejsce, a sama bohaterka po raz pierwszy od dawna (zawsze?) nie musi się martwić, jak związać koniec z końcem. Bajka? Skoro stać ją nawet na odstawienie przypadkowego seksu z przystojnymi nieznajomymi, by w zamian poszukać czegoś głębszego, to chyba inaczej się tego nie da nazwać. A to wszystko bez spieniężenia swojej części nietypowego spadku!
Ten jednak z pewnością jeszcze do niej wróci, w końcu w przyrodzie nic nie ginie, nawet gdy zakopie się to w grobie własnej matki. Zwłaszcza że mówimy o dwóch paczkach metamfetaminy. Na razie jednak Fiona cieszy się w pełni zasłużonym spokojem (i prawdopodobnym odkrywaniem nowych stron swojej seksualności w towarzystwie granej przez Jessikę Szohr Nessy), podobnie zresztą jak reszta rodziny, która pomogła szczęściu, upłynniając swoje części maminej działki. No dobrze, właściwie to zajął się tym Carl, ku chwale Ameryki, rzecz jasna. Ale mniejsza z tym – najważniejsza informacja brzmi tak, że wszyscy Gallagherowie są w naprawdę dobrym miejscu albo stopniowo się do niego zbliżają. Żyć nie umierać.
Czuje się ten entuzjazm w nowym sezonie w każdym zakamarku, tak jakby twórcy "Shameless" uznali, że bohaterowie dość już przeszli i najwyższa pora dać im nieco odetchnąć. Nie wierzę, by ten stan miał potrwać zbyt długo, więc tym bardziej warto się nim nacieszyć. Szczerze powiedziawszy, nie pamiętam, kiedy ostatnio oglądało się ten serial z podobną lekkością i wcale niewyssanym z palca poczuciem, że wszystko będzie dobrze. Bardzo miła i mimo wszystko niespodziewana odmiana.
Co jednak wcale nie znaczy, że wszystko idzie gładko. Bez obaw, "Shameless" nie zamieniło się nagle w kolorową fantazję. Chodzi raczej o unoszący się w powietrzu zapach optymizmu, którego nie spotykało się tu za często. Tymczasem "We Become What We… Frank!" jest nim wprost wypełnione, nawet jeśli na pierwszy rzut oka widać, że utrzymanie stanu życiowej równowagi będzie wyzwaniem dla każdego z bohaterów z osobna.
Na przykład Lipa, którego zmagania z alkoholizmem zakłóca wspomnienie Sierry (Ruby Modine) i związku, który wymknął mu się z rąk. W jego przypadku zbyt szybkie sięganie po cokolwiek związanego z przeszłością wydaje się ryzykowne, na co otwarcie zwraca mu uwagę sponsor, ale cóż, nie można być idealnym. Choć brzmi to paradoksalnie, kiedy patrzy się na kolejne czyny bohatera, który bez mrugnięcia okiem spłaca długi (nie tylko własne), a upokorzenie i chęć sięgnięcia po butelkę zabija bieganiem i fidget spinnerem. Wygląda to tak dobrze, że aż się wierzyć nie chce, by gdzieś za rogiem nie czekała na Lipa jakaś pułapka.
Ale może rzeczywiście jej nie ma? Może tym razem Gallagherom pisany jest lepszy los? Zamiast prób wybrnięcia z kłopotów, stabilizacja i poszukiwanie szczęścia? Spójrzcie tylko na Iana, który energię poświęca na odzyskanie Trevora (Elliot Fletcher). Jest w jego upartej niezłomności coś pozytywnego, jest nadzieja, że się uda, nawet jeśli sam wątek obył się bez szczególnych fajerwerków. Pewnie, stabilizacja grozi popadnięciem w rutynę, ale akurat w przypadku "Shameless" chwila spokoju bywa niczym podmuch rześkiego powietrza.
Tym bardziej tutaj potrzebny, że kłopotów w najbliższej przyszłości na pewno nie zabraknie i już teraz widać, gdzie należy szukać ich potencjalnych zapalników. Tak, Debbie, o tobie mówię. Ale zaraz, jak to? Przecież dziewczyna ma pracę (w której radzi sobie spektakularnie, z paralizatorem czy bez), uczy się zawodu, inwestuje w siebie, ma przyjaciół i perspektywy na związki. Wszystko się zgadza i byłoby powodem do zadowolenia, gdyby nie fakt, że jest jeszcze mała Franny, którą zbyt często matka traktuje jak przerzucaną z kąta w kąt przeszkodę. Za ostro? Taką już twórcy drogę wskazali swojej bohaterce, więc nie ma innego wyjścia, niż nią podążać. Na ten moment jednak nie wydaje mi się, by w wątku Debbie miała nastąpić znacząca poprawa względem zeszłego sezonu, choć oczywiście chciałbym się mylić.
Co do reszty Gallagherów trudno wysnuć daleko idące wnioski, bo Carl, Liam i Frank robili tu za komediowe tło. Trzeba jednak przyznać, że udane, zwłaszcza w przypadku najmłodszego z nich (granego po raz pierwszy przez Christiana Isaiaha), który posłużył za żywą reklamę szkolnej różnorodności i pomysłowe wplecenie w scenariusz hasła Black Lives Matter. Cudów się w jego przypadku nie spodziewam, ale liczę na porcję ostrego i celnego humoru. Najpierw jednak muszę przywyknąć do faktu, że Liam mówi więcej niż zwykle, to chwilę zajmie.
A Frank? Frank przeżywa kolejny ze swoich licznych wzlotów i na razie trudno się spodziewać, by miał on się czymkolwiek różnić od poprzednich. Jak sam twierdzi – to wszystko efekt uwolnienia się spod toksycznego wpływu Moniki. Bardziej rozsądnym jest jednak rzeczywiście założenie, że to pół funta mety uszkodziło mu mózg (i nie tylko – William H. Macy wyglądał wyjątkowo koszmarnie). Jak mocno i trwale, to na razie otwarta kwestia. Tak czy siak jest na tyle zabawnie, że czekam z niecierpliwością, by zobaczyć, co dokładnie z tego wyniknie.
To samo tyczy się tego sezonu "Shameless", który wystartował z naprawdę mocnej pozycji i jeśli dalej tak pójdzie, może nawet nawiąże do czasów największej świetności serialu. Twórcy mają pole do popisu, zawiązując mnóstwo mniej i bardziej absurdalnych wątków (ciekawe, jak z bardziej dramatycznym podejściem poradzą sobie V i Kevin, którzy do tej pory sprawdzali się świetnie w komedii), ale nade wszystko sugerując, że ich produkcja ciągle ma w sobie potencjał. I to nie tylko na udane powtarzanie już sprawdzonych schematów, lecz także wprowadzanie bohaterów w nową rzeczywistość i dorastanie wraz z nimi. W sumie to najwyższa pora. W końcu nie chcemy, by "Shameless" było jednym z tych seriali, które zdecydowanie za długo trwają, prawda?