Nowy "Star Trek" dla nowego pokolenia. Rozmawiamy z Sonequą Martin-Green i Aaronem Harbertsem
Marta Wawrzyn
9 listopada 2017, 22:02
"Star Trek: Discovery" (Fot. CBS)
Czym różni się "Star Trek: Discovery" od poprzedników? Jak ważne są w nim sprawy społeczno-polityczne? Czy twórcy chcą robić kablówkową produkcję? O to pytaliśmy showrunnera i serialową Michael.
Czym różni się "Star Trek: Discovery" od poprzedników? Jak ważne są w nim sprawy społeczno-polityczne? Czy twórcy chcą robić kablówkową produkcję? O to pytaliśmy showrunnera i serialową Michael.
W poniedziałek w Londynie miałam okazję porozmawiać z ekipą "Star Trek: Discovery": Jasonem Isaacsem (serialowym kapitanem Gabrielem Lorcą), Shazadem Latifem (w serialu porucznikiem Ashem Tylerem), Sonequą Martin-Green (w serialu Michael Burnham) i Aaronem Harbertsem (połową duetu showrunnerów, na który składa się jeszcze Gretchen J. Berg). Fragmenty tych wywiadów, dotyczące popularnej teorii na temat Tylera, mogliście już u nas przeczytać. Dziś pora na pozostałą część rozmowy z Harbertsem i Martin-Green, którzy występowali w parze.
Wywiad został wyedytowany i skrócony, bo rozmawialiśmy w kilkuosobowych grupach dziennikarzy, każdy miał swoje pytania, niekoniecznie na temat (Harbertsa, który kiedyś współtworzył "Roswell", pytano m.in. o reaktywację tej produkcji – powiedział, że jest ciekaw rezultatu i życzy ekipie wszystkiego dobrego), a na rzeczy ważne w pewnym momencie zwyczajnie zabrakło czasu. Nie zdążyłam na przykład zapytać, skąd wziął się nowy wygląd Klingonów albo czemu zarzucono pierwotny plan Bryana Fullera, żeby nowy "Star Trek" był antologią. Ale mam wrażenie, że z wizji Fullera zostało więcej niż mogłoby się wydawać, bo Aaron Harberts miał okazję współpracować z nim wcześniej, przy "Pushing Daisies", i dobrze czuje się w takiej stylistyce. Rękę Fullera w nowym serialu widać, nawet w takich szczegółach jak męskie imię głównej bohaterki (pamiętacie dziewczynę o imieniu Chuck?).
Jak zwykle przy takich okazjach chciałabym zaznaczyć, że nie wszystkie pytania tutaj są moje. Pytałam o to, jak powinniśmy umiejscawiać nowego "Star Treka" na współczesnej mapie serialowej i jak ważne są dla jego twórców kwestie społeczno-polityczne. Resztę zawdzięczacie moim kolegom i koleżankom z różnych krajów.
Widzieliśmy już osiem odcinków "Star Trek: Discovery", a co będzie dalej? Czy w jesiennym finale i drugiej części sezonu są jakieś rzeczy, których już się nie możecie doczekać, żebyśmy zobaczyli?
Sonequa Martin-Green: Cieszę się na myśl o jesiennym finale i drugiej części 1. sezonu, bo wszystko wchodzi na naprawdę wysokie obroty i jest też bardzo, bardzo dużo emocji. Super, że będzie trochę przerwy, bo to da ludziom czas na zatrzymanie się, zastanowienie się nad niektórymi rzeczami i dyskusję tuż przed tym mocnym uderzeniem, jakim jest druga część sezonu.
Aaron Harberts: Początkowo mieliśmy w planach 13 odcinków, wszystkie wątki już były rozpisane, a potem stacja nam dorzuciła dwa dodatkowe odcinki, co spowodowało, że trzeba było zmieniać plany. Najpierw myśleliśmy, że to będzie dla nas trudne, ale ostatecznie zmusiło nas to jako scenarzystów do podniesienia poprzeczki. Wcisnęliśmy gaz do dechy. I podobnie jak Sonequa, absolutnie uwielbiam odcinek 9, który jest tak jakby finałem, bo jest w nim zderzenie charakterów, są różnego rodzaju rozliczenia i jest też kilka rzeczy, których moim zdaniem publiczność się nie spodziewa. Zaś druga część sezonu skupia się na radzeniu sobie ze skutkami tego, co dzieje się w przyszłym tygodniu.
W jaki sposób byście określili to, co robicie – wiadomo, że jest to "Star Trek" i widać, że jest to "Star Trek", ale czy macie też ambicje, żeby być jednym z tych prestiżowych seriali z kablówki?
Aaron Harberts: Mamy to szczęście, że jesteśmy w serwisie streamingowym – tutaj na Netfliksie, a w USA na CBS All Access – głównie z powodu historii, które pozwalają nam opowiadać, i typów postaci, które pozwalają nam przedstawiać. W serialach stacji ogólnodostępnych często wymagają od ciebie, żebyś tworzył postacie, które publika od pierwszej chwili polubi, i unikał pokazywania ich z wadami, takimi, jakimi ludzie zapewne naprawdę są. Ta nowa era telewizji pozwala nam sięgnąć w głąb postaci, w dużo bardziej konkretny i zachłanny sposób. Nie mówię, że nasz serial jest o antybohaterach – uważam, że wszystkie nasze postacie to bohaterowie, ale mają różne problemy i jest w nich miejsce na rozwój. Muszą odkryć, kim są, jako postacie i jako istoty ludzkie.
Jeśli to oznacza, że jesteśmy częścią trendu związanego z prestiżowymi produkcjami z kablówek, to świetnie. Ale myślę, że nasz serial stoi na własnych nogach i jest na swój sposób wyjątkowy. Choćby dlatego, że jest w nim ten charakterystyczny element "Star Treka". Mówię o takich rzeczach, jak język, którego używamy (choć odrobina mocniejszego języka się pojawiła), czy unikanie nieuzasadnionej nagości. Tego typu rzeczy, które inne seriale z platform streamingowych stosują, bo być może jest to podniecające – to nie nasz serial. To nie działa w naszym przypadku. Także myślę, że jesteśmy gdzieś pomiędzy.
Jakie są zalety robienia serialu, a nie filmu, kiedy mówimy o tak dużym uniwersum jak Star Trek?
Aaron Harberts: Jako scenarzysta uważam, że jesteśmy w stanie dać naszej obsadzie prawdziwą podróż. Często jak robisz serial, jest tak, że opowiadasz w jednym odcinku jakąś historię, to się kończy, a potem w następnym odcinku wszyscy znów zaczynają niemal w punkcie zero. Dla mnie jako scenarzysty to świetna sprawa, móc stworzyć dłuższe podróże dla wszystkich bohaterów. Jedna z rzeczy, z których jestem najbardziej dumny, to że każda postać w naszym serialu przechodzi transformację, zanim kończy się sezon. To bardzo ważne. Następne wyzwanie, już na 2. sezon, to pytanie: jakiego rodzaju podróże czekają ich wszystkich dalej? Sonequa, może ty powiedz jako aktorka, jak się z tym czujesz.
Sonequa Martin-Green: Myślę, że żyjemy w złotej erze telewizji i że oglądamy teraz w telewizji historie najwyższej jakości, zwłaszcza jeśli mowa o tych serialach, które wolą dłuższe wątki. Tak jak mówił Aaron, jesteśmy wdzięczni, że jesteśmy na platformach streaminowych, bo możemy opowiadać właśnie takie mocno serializowane historie, które w praktyce są jak powieści opowiadane w 15 rozdziałach. Taki jest 1. sezon i kolejne będą podobne. To, co jest cudowne w telewizji, to czas, jaki dostajesz na opowiadanie historii, prezentowanie tematów, poznawanie ludzi, oglądanie, jak konflikty są wzniecane i rozwiązywane.
Nasz serial to w dużej mierze opowieść o nadziei, zwycięstwie i porażce, miłości i złamanym sercu, bólu, przyjemności, radości, jedności, pokoju. To niesamowite, móc o tym opowiadać w dłuższy sposób i mieć na to więcej czasu. Jestem pod wrażeniem tego, co robią nasi scenarzyści. Uważam, że jednym z filarów dobrej opowieści jest zmiana. U nas dużo się zmienia i to też coś, czego nie widać tak często w serialach z telewizji ogólnodostępnej, gdzie często jest reset w każdym odcinku, jak już powiedział Aaron. Móc oglądać, jak dorastamy, wpływamy na siebie i zmieniamy się permanentnie, to coś naprawdę prowokującego i sugestywnego. Także ja jestem wdzięczna, że to serial, a nie kolejny film. Bo przecież ostatnio mieliśmy filmy J.J. Abramsa, które były niesamowite, zwłaszcza pierwszy. To były filmy z uniwersum Star Treka dla nowego pokolenia, a teraz moim zdaniem robimy serial dla nowego pokolenia.
Jak ważne jest dla Was to, żeby Wasz serial odnosił się do współczesnych spraw społecznych i politycznych? Bo w tych ośmiu odcinkach było ich naprawdę dużo.
Aaron Harberts: Myślę, że na tym polega piękno science fiction, iż możemy odnosić się na różne sposoby do rzeczy, które się akurat dzieją. Opowieść o niesporczaku to nie tylko historia o nadużyciach wobec istot, które nie są w stanie się komunikować, jak zwierzęta, ale także etyczne pytanie: jak usprawiedliwić skrzywdzenie stworzenia, które może ci pomóc wygrać wojnę. Tego typu historie, operujące na poziomie, który dotyka czegoś w intelekcie nas wszystkich, i jednocześnie opowiadane tak, jak ich jeszcze nie opowiadano, to dobry sposób na zapoczątkowanie rozmowy o sprawach społecznych.
I to nie jest nic w stylu przełykania lekarstwa z łyżką cukru. Nie chodzi o to, by wejść na taki poziom alegorii, żeby to wyglądało jakbyśmy nie chcieli skonfrontować się z rzeczami, z którymi skonfrontować się musimy. To wyzwanie dla scenarzysty, znaleźć nowe sposoby na przekazanie pewnych kwestii. Myślę, że "Star Trek" jest najlepszy wtedy, kiedy mówi o tych sprawach. Weźmy choćby Klingonów, którzy są bardzo skomplikowani. Bo oto jest taki T'Kuvma z przesłaniem różnorodności wśród Klingonów. To, co on prezentuje, to postawa niemalże Chrystusowa: "wszyscy są u mnie mile widziani, widzę siebie w was wszystkich, ktoś może powiedzieć, że twoja skóra to abominacja, a dla mnie to lustro". A jednocześnie on chce prowadzić wojnę!
Niektórzy szukają w tym metafory, chcą wiedzieć, kogo reprezentują Klingoni. Cóż, reprezentują wiele różnych rzeczy, a ja jestem bardzo zadowolony z tego, jak kształtują się klingońskie wątki, bo nawet "wróg" [Harberts zaznaczył, że ma być w cudzysłowie – red.] w naszym serialu ma wiele tych samych atrybutów, które mają też nasi bohaterowie. Kiedy mówimy o kwestiach społecznych, klingońskie wątki są dla nas tak samo ważne jak pozostałe. Ludzie widzą nasz serial jako konflikt "Federacja kontra Klingoni", ale trzeba zauważyć, że w wojnę zaangażowane są dwie strony. Myślę, że piękno naszego serialu polega na prezentowaniu pełnego obrazu, po to aby ludzie mogli o tym rozmawiać i debatować na ten temat.
Czyli "Star Trek" jest Waszym zdaniem istotny i potrzebny w dzisiejszej telewizji?
Sonequa Martin-Green: Tak, z wszystkich powodów, które wyżej wymieniliśmy. Gatunek science fiction pozwala wykreować te fantastyczne światy, które dają nam możliwość pokazywania tematów społecznych, politycznych i ekonomicznych w taki sposób, żeby publika to zauważyła. W "Star Treku" zawsze była swego rodzaju ikonografia uniwersalności i nasza wersja nie jest inna. Staramy się jak możemy podtrzymać to dziedzictwo i je rozszerzyć. To wspaniały fundament i my to widzimy, wierzymy w to i podchodzimy do tego z pasją.
Myślę, że kiedy ludzie mogą zobaczyć siebie w najlepszym świetle i kiedy mogą zobaczyć przyszłość, w której jest równość, to zapala się w nas nadzieja. Myślę, że to przemawia do ludzkiego serca i że potrzebujemy widzieć takie rzeczy. Zawsze powtarzam, żeby najpierw coś zwizualizować, a dopiero potem zabrać się za realizację. Musisz najpierw coś zobaczyć, aby być w stanie przenieść to do swojego życia. I moim zdaniem właśnie to uczyniło "Star Treka" czymś tak ważnym i wpływowym, bo ludzie szukają w tym punktu zaczepiania – świadomie albo podświadomie. To rodzaj pokarmu dla naszych serc. Dla nas wszystkich.
Sonequa, co dla Ciebie się zmieniło w porównaniu z "The Walking Dead", zarówno w kontekście tego, że teraz grasz główną rolę, jak i radzenia sobie z takimi rzeczami, jak CGI?
Sonequa Martin-Green: Kolejna rzecz, którą kocham w naszym serialu, to poziom talentu naszych ludzi. Cała nasza ekipa, każdy departament to prawdziwi artyści, operujący na najwyższym poziomie. I właśnie dlatego, choć faktycznie często używamy CGI, to jest też dużo namacalnych rzeczy, których możemy doświadczyć, dotknąć i zobaczyć przed sobą. Oni rysują dla nas cały świat. Wiele rzeczy oczywiście zależy od naszej wyobraźni, bo tak, używamy green screena i musimy sobie wyobrazić na przykład bitwy w kosmosie, nie zobaczymy ich przez okno statku kosmicznego (śmiech). Ale jednocześnie dostajesz do ręki fazer, możesz zobaczyć wnętrze swojej stacji, czujesz na sobie ten kostium, widzisz te wszystkie prostetyki przed sobą. Wiele rzeczy mamy tuż przed oczami i możemy tego doświadczyć w namacalny sposób. I to coś niesamowitego! A poza tym dostajemy parametry świata, w którym żyjemy, w formie słów w scenariuszu, co daje naszej wyobraźni jakiś punkt zaczepienia. Te parametry pozwalają naszej wyobraźni zaszaleć, dają jakieś podwaliny pod własną kreatywność.
A przejście od roli drugoplanowej w "The Walking Dead" do głównej roli w tym serialu to rzeczywiście ogromna zmiana. Ale przede wszystkim mocno wierzę w to, że każdy, kto jest w jakiś sposób zaangażowany w tę i każdą inną historię, ma równy udział. Na pewno jednak główna rola to większy ciężar i większa odpowiedzialność, a moje doświadczenie związane z graniem w "The Walking Dead" przygotowały mnie do tego. Powiedziałabym wręcz, że to doświadczenie i każde inne doświadczenie, jakie miałam – począwszy od całej mojej nauki, wychowania, studiów itp. – było przygotowaniem do tego, co teraz robię. Więc mogę powiedzieć, że byłam gotowa. (śmiech)
Gdybyś musiała wybierać, to gdzie wolałabyś żyć: w świecie pełnym zombie czy takim z Klingonami?
Sonequa Martin-Green: (śmiech) Kocham to pytanie! Naprawdę dobrze odnosi się do tego konfliktu, o którym mówiłam – zawsze będzie jakiś konflikt, nie? (śmiech) Jest wiele różnic między historią opowiadaną w "The Walking Dead", a tą ze "Star Treka". Ale jest również wiele podobieństw pomiędzy nimi, jak i pomiędzy różnymi historiami z gatunku science fiction czy też ogólnie historiami wysokiej jakości. W każdej dobrej opowieści będzie zwycięstwo i przegrana, i strach, i porażka, i miłość, i ból, i cała reszta.
Powiem więc, że wolałabym świat z Klingonami (śmiech), bo jednak jest tu nadzieja na zwycięstwo rozsądku. To wciąż gatunek, który jest inteligentny, zdolny do miłości, empatii i tworzenia więzi emocjonalnych. Gdzie jest to wszystko, tam jest nadzieja! Nie możesz liczyć na rozsądek w przypadku szwendacza, bo ten po prostu chce cię zjeść. (śmiech)
Serial "Star Trek: Discovery" możecie oglądać na Netfliksie. Nowe odcinki pojawiają się w poniedziałki – teraz zobaczycie jesienny finał, a od 8 stycznia drugą część 1. sezonu.