Od wystrzału do wystrzału. "The Punisher" – recenzja nowego serialu Netfliksa i Marvela
Nikodem Pankowiak
16 listopada 2017, 20:02
"The Punisher" (Fot. Netflix)
"Marvel's The Punisher" budził emocje już przed premierą, co w czasach wszechobecnych strzelanin w USA nie dziwi. Może pora zatem emocje nieco ostudzić? Widzieliśmy już całość i oceniamy bez spoilerów.
"Marvel's The Punisher" budził emocje już przed premierą, co w czasach wszechobecnych strzelanin w USA nie dziwi. Może pora zatem emocje nieco ostudzić? Widzieliśmy już całość i oceniamy bez spoilerów.
Powiedzieć, że pod względem artystycznym to nie był udany rok dla Marvela na Netfliksie, to jak nic nie powiedzieć. "Iron Fist" był serialowym koszmarem i podręcznikowym przykładem, co zrobić, aby stworzyć gniota, z kolei "The Defenders" zamiast być kulminacją pierwszej fazy tego uniwersum, okazało się produkcją zrobioną na chybcika, bez porządnej historii i tylko po to, aby dotrzymać słowa złożonego widzom. Poprzeczka była zawieszona wyjątkowo nisko, więc nikogo nie zdziwi, że "The Punisher" przeskoczył przez nią bez problemu. Co nie oznacza automatycznie, że osiągnięty wynik może imponować.
Trochę się zdziwiłem, gdy Netflix udostępnił recenzentom przedpremierowo cały sezon, jednak dość szybko zrozumiałem dlaczego. Gdybyśmy otrzymali dostęp wyłącznie do kilku pierwszych odcinków, ocena mogłaby być dużo niższa. Akcja budowana jest tutaj wyjątkowo mozolnie, jakby na złość Hitchcockowi. Ustalmy jedno: jeśli na początku sezonu częściej widzisz Punishera z młotkiem niż karabinem, to ktoś wyraźnie miał własną koncepcję na tego bohatera, jednak niekoniecznie musi to być koncepcja słuszna.
Największy problem "Punishera" nie jest niczym nowym, dotyczy on chyba wszystkich poprzednich seriali Marvela i Netfliksa, włącznie z 8-odcinkowym "The Defenders". Serial ma za dużo odcinków, których scenariusz nijak nie jest w stanie wypełnić. Jest to szczególnie odczuwalne w pierwszej połowie sezonu, gdzie momentami aż chce się ziewać z nudów. Owszem, raz na jakiś czas zdarzają się strzelaniny, jest nawet samochodowy pościg, ale w międzyczasie nie dzieje się zbyt wiele. Bohaterowie gadają, gadają i gadają, ale za wiele z tego nie wynika. Natomiast gdy twórcy próbują nadać swojemu serialowi nieco głębi, wychodzą z tego takie potworki, jak Frank czytający "Moby Dicka". Wybaczcie, ale tak jakoś mam, że nie lubię, gdy scenarzyści biją metaforami po twarzy.
Jon Bernthal w swojej roli jest dokładnie taki sam, jak cały serial – raz wypada lepiej, raz gorzej. Niezbyt przekonuje mnie, gdy musi pokazać głębię swojego bohatera, co w sumie potwierdza wrażenia towarzyszące mi od czasów "The Walking Dead" – Bernthal dobrze sprawdza się w roli ludzi, którzy działają, zamiast myśleć, ale już nie na odwrót. W swojej roli znakomicie wypada wtedy, gdy przychodzi mu chwycić za broń i nie żałować kul, bo Punishera najlepiej ogląda się, gdy jest niemal zwierzęcy w swojej złości. Tym bardziej szkoda, że ta wersja nie pojawia się na ekranie częściej. Gdy zobaczycie, co wyczynia Frank Castle z bronią, nie będziecie już chcieli oglądać go w żadnym innym wydaniu – gość jest niesamowity niezależnie od tego, jaki kaliber akurat dzierży w dłoniach.
Skoro zemsta za śmierć rodziny jest motorem (a może motorkiem) napędowym tego serialu, to oczywistym było, że zobaczymy też Franka w nieco bardziej melancholijnej wersji – rozpamiętującego dobre dni, które nigdy już nie wrócą. Trochę to drażni, ale nie jest to nawet wina samej postaci, w końcu wiedzieliśmy od razu, jaki bagaż doświadczeń dźwiga na swoich plecach. Po prostu życzyłbym sobie, aby choć raz Netflix odszedł od schematu, w którym bohater rozdrapuje sto razy te same rany. Owszem, przeszłość definiuje Franka i jego działania, ale nie potrzebujemy kolejnych nic nie wnoszących sekwencji wspomnień i snów z jego żoną, aby to rozumieć.
Dlatego też mam wrażenie, że Punisher jako postać nie jest w stanie udźwignąć serialu, w którym wszystko kręci się wokół niego. Choć i tutaj ma rewelacyjne momenty, uważam, że lepiej wypadł w 2. sezonie "Daredevila", właśnie dlatego, że tam znajdował się na drugim planie i nie było szczególnych oczekiwań odnośnie jego rysu psychologicznego. Tutaj jest już inaczej, a niestety nie jest to postać na tyle zniuansowana, aby wszystko mogło kręcić się wokół niej. Przebłyski z przeszłości sugerują, że kiedyś mógł być kimś naprawdę skomplikowanym – kochającym ojcem, któremu jednak zdarza się wybuchnąć i który lepiej niż w domu czuje się na polu bitwy – ale obecnie jego całe jestestwo opiera się na jednym filarze: zabić wszystkich stojących na drodze do celu. A jaki jest cel? Zabić wszystkich odpowiedzialnych za śmierć rodziny. Frank waha się nadzwyczaj rzadko, nie targają nim żadne wątpliwości, a sumienie milczy. Liczy się tylko zemsta.
Mam wrażenie, że twórcy sami sobie zdawali sprawę ze słabości Punishera jako głównego bohatera. Stąd na drugim planie dzieje się całkiem sporo, choć nie zawsze z sensem. Z jednej strony mamy Micro (Ebon Moss-Bachrach z "Dziewczyn") – byłego speca od komputerów w NSA, który zaczyna współpracę z Frankiem. Obu panów łączy potrzeba chwili oraz podobne losy, dzięki czemu otrzymujemy całkiem oryginalny duet, który ogląda się z przyjemnością – takie yin i yang. O dziwo, słuchając ich dialogów, zdarzy nam się od czasu do czasu uśmiechnąć, co bardzo dobrze robi ponurej atmosferze serialu. Panowie oczywiście nie od razu potrafią sobie zaufać, dzięki czemu obserwujemy swego rodzaju grę w podchody między nimi.
Na drugim biegunie jest z kolei Karen Page. Tak, jak uwielbiam Deborah Ann Woll od czasu 2. sezonu "Czystej krwi", tak nie mogę oprzeć się wrażeniu, że jej obecność w tym serialu jest absolutnie zbędna, a twórcy sprowadzili ją tylko po to, abyśmy wciąż odczuwali więzi "Punishera" z marvelowym uniwersum. Choć losy jej postaci co jakiś czas splatają się z głównym wątkiem, to wszystko to wydaje się być zrobionym na siłę. Nie wspomnę już o fakcie, że jej dynamiczny rozwój w zawodzie dziennikarki jest równie wiarygodny, co ścieżki kariery bohaterów polskich telenowel.
Mamy też byłych marines – Billy'ego Russo (Ben Barnes), czyli najlepszego przyjaciela Franka, który obecnie robi karierę w sektorze prywatnym, oraz Curtisa (Jason R. Moore), prowadzącego grupę wsparcia dla byłych żołnierzy. To właśnie dzięki tej grupie pojawia się jakże ważny, choć mimo wszystko chyba nie do końca wykorzystany wątek PTSD. Możemy zobaczyć żołnierzy, narodowych bohaterów, o których naród zapomniał, wracających z wojny z ranami na ciele i psychice. Te drugie goją się znacznie wolniej lub nie goją się wcale, co może prowadzić do bardzo niebezpiecznych wydarzeń. Tutaj widzimy byłych żołnierzy, którzy nie potrafią odnaleźć się w codzienności, a na dodatek mają wszelkie prawo, by czuć się oszukanymi przez wszystkich dookoła. To zdecydowanie jeden z mocniejszych wątków w całym serialu i kolejny dowód na to, że nawet komiksowy serial może mówić o rzeczach istotnych.
Trochę żałuję, że twórcy serialu przez większość czasu nie potrafili wykorzystać tak dobrego aktora, jak grający członka CIA i znajomego Franka z przeszłości Paul Schulze. Dopiero pod koniec sezonu wreszcie może on pokazać pełnię swoich możliwości, ale też szczególnie mnie to nie dziwi – wszystko, co najlepsze, zaczyna się w okolicach 9.-10. odcinka. Jestem jednak w stanie przejść do porządku dziennego nad faktem, że Paul Schulze nie nagrał się tyle, ile powinien, bo "Punisher" odkrył przede mną Amber Rose Revah w roli Dinah Madani – agentki CIA, która do końca będzie broniła swoich racji, nawet jeśli oznacza narażenie się ludziom potężniejszym od siebie.
Można byłoby narzekać, że w "Punisherze" nie ma tak wyraźnych czarnych charakterów, jak chociażby w "Jessice Jones" czy 1. sezonie "Daredevila", ale moim zdaniem to akurat wyszło całemu serialowi na dobre. Przy kimś bardziej wyrazistym moglibyśmy łatwo zapomnieć, co i tak pewnie się Wam przydarzy gdzieś po drodze, że Frank Castle nie jest postacią pozytywną. To antybohater na miarę naszych czasów – zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych. Szufladkowanie go, przyklejanie etykiety z napisem dobry/zły nie ma jednak większego sensu – to postać tragiczna, która pewnie nigdy nie znalazłaby się w tym położeniu, gdyby nie rozkazy płynące z góry.
Frankowi została tylko zemsta, ale co stanie się, gdy wreszcie ją osiągnie? Dokąd pójdzie? Kim będzie, skoro to ona go określała? I z takimi pytaniami przyjdzie się zmierzyć nam i jemu na przestrzeni całego sezonu. Sezonu co prawda nierównego, ale jednak wciąż na tyle dobrze zrobionego, że jeśli przetrwacie jego początek, pochłoniecie go raz, dwa. A widząc zakończenie zaczniecie się zastanawiać, czy jakakolwiek kontynuacja na pewno jest potrzebna.
Recenzja jest przedpremierowa. "The Punisher" zadebiutuje na Netfliksie w piątek, 17 listopada, o godz. 9:00 rano.
***
Koszulki, bluzy i nie tylko z Punisherem i innymi marvelowskimi bohaterami znajdziecie w sklepie Urban City: