Nasze podsumowanie tygodnia – znowu same hity!
Redakcja
19 listopada 2017, 22:33
"Peaky Blinders" (Fot. BBC)
Od jesiennego finału "Star Treka", przez powrót "Peaky Blinders", aż po satysfakcjonujące zamknięcie "Watahy" – podsumowujemy to, co było najlepsze w serialach w tym tygodniu. Obecności kitów tym razem nie stwierdziliśmy.
Od jesiennego finału "Star Treka", przez powrót "Peaky Blinders", aż po satysfakcjonujące zamknięcie "Watahy" – podsumowujemy to, co było najlepsze w serialach w tym tygodniu. Obecności kitów tym razem nie stwierdziliśmy.
HIT TYGODNIA: Napięcie, emocje i zagadki w jesiennym finale "Star Trek: Discovery"
Pierwsza połowa sezonu "Discovery" zakończyła się bardzo mocnym uderzeniem w postaci odcinka "Into the Forest I Go", w którym twórcy zafundowali nam istny rollercoaster wrażeń. Całkiem prostą fabułę opartą na potrzebie szybkiego działania w celu uratowania bezbronnej planety Pahvo udało się poprowadzić tak zręcznie, że całość oglądało się z wypiekami na twarzy.
Trudno by było inaczej, gdy dramatyczne wątki w odcinku się mnożyły, prowadząc do kulminacji tak ekscytującej, że zapominało się o wszystkich niedociągnięciach. Kto by o nich myślał, w czasie gdy Michael toczyła pojedynek na śmierć i życie, Ash zmagał się z własnymi słabościami, a Stamets, którego dopiero co ujrzeliśmy z bardziej osobistej strony (czy on i doktor Culber nie są idealną parą?) przekraczał granice własnej wytrzymałości?
A gdzieś pomiędzy tymi wszystkimi atrakcjami zdołały jeszcze pełną mocą wybrzmieć najbardziej dręczące kwestie "Discovery", których wyjaśnienie twórcy nadal umiejętnie przed nami ukrywają. Kapitan Lorca był więc jeszcze bardziej niejednoznaczny, niż wcześniej (więcej na ten temat pisaliśmy tutaj), z kolei klingońska niewola Asha nabrała bardziej rzeczywistego, ale wcale nie jaśniejszego charakteru. Cokolwiek z tego ostatecznie wyniknie, twórcom należą się wyrazy uznania, że wciąż udaje im się utrzymywać swoje sekrety w nienaruszonym stanie. Jeśli tak dalej pójdzie, to nazwanie ich serialu "Star Trekiem na miarę XXI wieku" wcale nie będzie nadużyciem. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: "Peaky Blinders" zaczyna 4. sezon mocnym uderzeniem
"Peaky Blinders" wykonało kolejny skok w czasie, totalnie rozbiło rodzinę Shelbych i zaraz potem dało im bardzo poważny powód, by znów się zjednoczyć. Porę też wybrano nieprzypadkowo, bo akcja 4. sezonu zaczyna się tuż przed świętami Bożego Narodzenia, a fabułę napędza świąteczna kartka, która przeraża do szpiku kości każdego, kto ją otrzymał. Tommy Shelby będzie musiał opuścić swoją wiejską samotnię, wyciągnąć przykurzony arsenał z szafy i raz jeszcze ruszyć do walki.
Trzeba przyznać, że przeciwnika chłopaki dostali naprawdę mocnego – przy włoskiej mafii Peaky Blinders to wciąż gangsterzy podwórkowi. A że na czele całej akcji stoi złowrogi i nachmurzony Adrien Brody, ten sezon zapowiada się naprawdę świetnie. Pierwsze strzały już padły, pierwsze ofiary już są, ale to zaledwie początek rozgrywki, która prawdopodobnie będzie bardziej brutalna niż cokolwiek, co widzieliśmy do tej pory w stylowym serialu BBC.
Ale unurzany we krwi i gotowy do wojny Tommy Shelby to tylko jedna z atrakcji, jakie przyniosła premiera 4. sezonu. "Peaky Blinders" równie dobrze sprawdza się wtedy, kiedy za wiele się nie dzieje i na pierwszy plan wychodzą skomplikowane sprawy rodzinne, tak jak to było przez większość tego odcinka. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: Wyścig z czasem i wielka zmyłka – "Mr. Robot" nadal w świetnej formie
Choć "Kill Process" był bezpośrednią kontynuacją wydarzeń sprzed tygodnia, tym razem twórcy postawili na nieco bardziej tradycyjne rozwiązania. Zamiast więc skupiać się na Elliocie i Angeli w płynnym ruchu kamery, akcja przeskakiwała od postaci do postaci, budując napięcie cięciami w odpowiednich momentach i równoległym montażem. Efekt był równie udany, co poprzednio.
I to właściwie w każdym elemencie, począwszy od Elliota walczącego z czasem i samym sobą, poprzez zmagania Angeli i Dom, by doprowadzić swoje sprawy do końca, aż do finałowego twistu, po którym trudno przewidzieć dalsze wydarzenia. Na razie pewne jest tylko tyle, że jedyną osobą, która od początku do końca wiedziała, o co toczy się gra, była Whiterose. Cała reszta błądziła we mgle dokładnie tak samo jak my.
Można zatem dojść do wniosku, że Sam Esmail przez pół sezonu bezlitośnie kpił sobie z nas w żywe oczy, każąc skupiać się na wątku, który okazał się jedną wielką zmyłką. Nie mamy jednak powodów do narzekań, bo wykonanie było najwyższej próby. Nie dość, że napięcie rosło z minuty na minutę, to jeszcze dowiedzieliśmy się co nieco o motywacji bohaterów (mała Angela i upiorne przyjęcie na długo zostaną mi w pamięci) i zostawiliśmy ich w ciekawych miejscach.
Nie mam bladego pojęcia, jaki jest na to wszystko plan albo co zrodzi się z wywalczonego w bólach (całkiem dosłownie) porozumienia pomiędzy Elliotem i Panem Robotem, ale muszę przyznać jedno. Dawno już oczekiwanie na kolejny odcinek serialu USA Network nie dłużyło mi się tak bardzo. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: W "Crazy Ex-Girlfriend" padła diagnoza
Od pokręconej komedii o dziewczynie, która dostała fioła na punkcie faceta i pojechała za nim na drugi koniec kraju, do jednego z najlepszych studiów zaburzeń osobowości, jakie kiedykolwiek widzieliśmy na małym ekranie – taką drogę przebyła w ciągu trzech sezonów "Crazy Ex-Girlfriend". Oczywiście Rachel Bloom cały czas wiedziała bardzo dokładnie, co robi, i dlaczego Rebecca zachowuje się tak, a nie inaczej. Zarówno my, jak i sama Rebecca mogliśmy jednak tylko zgadywać, co za tym stoi.
W najnowszym odcinku, który bardzo dosadnie powiedział nam (i samemu zainteresowanemu), że Josh nie ma znaczenia i nigdy nie chodziło w tym o niego, padła wreszcie diagnoza. Lekarze zgodnie stwierdzili u Rebeki zaburzenia osobowości borderline, co zbliżyło i ją samą, i jej przyjaciół, i nas, widzów, do rozumienia, o co w tym wszystkim chodzi. Rachel Bloom znów dokonała cudów, pokazując, jak łatwo jej bohaterka popada ze skrajności w skrajność, a na koniec wszyscy dostaliśmy promyk nadziei.
Wątek próby samobójczej Rebeki zgrabie powiązano z problemami Nathaniela, których źródło leży w dzieciństwie. W jakim kierunku to zmierza, chyba wszyscy wiemy. Droga do celu pewnie będzie długa i kręta, a na razie możemy cieszyć się z bukietu róż, pluszowego aligatora i z tego, że Nathaniel także zrobił kilka kroków do przodu pod względem emocjonalnym. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: "Howards End", czyli klasyka angielskiej literatury na małym ekranie
Czy telewizyjna adaptacja ponad stuletniej powieści obyczajowej E.M. Forstera, która doczekała się już przed laty znakomitej ekranizacji ("Powrót do Howards End" Jamesa Ivory'ego z 1992 roku), wyglądała na dobry pomysł? Absolutnie nie. I pewnie w rękach innych niż BBC, reżyserki Hettie MacDonald i scenarzysty Kennetha Lonergana, nic by z niego nie wyszło.
Ci jednak sobie tylko znanym sposobem potrafili sprawić, że opowieść o przemianach w angielskim społeczeństwie z początku XX wieku to coś więcej, niż kolejna wystawna produkcja ubrana w historyczny kostium. Czteroodcinkowy miniserial "Howards End" to tętniąca życiem fabuła, która na pierwszym miejscu stawia swoich bohaterów, czyniąc ich idealnymi przedstawicielami zmieniającego się świata. Takiego, w którym stare ściera się z nowym nie w otwartym konflikcie, lecz rozsądnych dyskusjach.
Brzmi to zapewne średnio atrakcyjnie, ale uwierzcie mi, że wystarczy chwila, a zanurzycie się w klimacie "Howards End" po uszy. Historia, w której śledzimy przeplatające się losy rodzin Schleglów, Wilcoxów i Bastów toczy się bez wielkich zwrotów akcji, lecz wciąga błyskawicznie, zgrabnie przechodząc od jednego wątku do drugiego, stawiając po drodze na dające do myślenia dialogi i subtelny humor, przy których stopniowo rozwija się nie taka prosta fabuła.
Świetnie dobrana obsada (m.in. Hayley Atwell, Matthew Macfadyen, Julia Ormond czy kradnąca pierwszy odcinek Philippa Coulthard), cudowna realizacja, która jednak nie wysuwa się na pierwszy plan i znakomity scenariusz uzupełniają obraz całości. Serialu niepozornego, ale dla miłośników wysokiej klasy telewizji absolutnie obowiązkowego. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: Absurd, hałas i szaleństwo, czyli "Lady Dynamite" wróciła w wysokiej formie
Uzupełniamy zaległości z zeszłego tygodnia, doceniając 2. odsłonę najbardziej zwariowanego serialu Netfliksa, który w tym roku wszedł na jeszcze wyższy poziom absurdu. Dość powiedzieć, że wśród atrakcji nie zabrakło chociażby serialu w serialu, odautorskiego komentarza na temat poprzedniego sezonu, kompletnie zwariowanych wycieczek w przeszłość, rządzącej Hollywood tajemnej kobiecej organizacji oraz rodziny gadających szopów. Tak, mopsy też są.
Podobnie jak mnóstwo innych atrakcji, od których każdy odcinek "Lady Dynamite" aż kipi, bo choć w życiu Marii Bamford (w tej roli rzecz jasna Maria Bamford) teoretycznie dzieje się lepiej niż poprzednio, wystarczy chwila, by rozpętało się w nim kompletne szaleństwo. Nic to nowego dla naszej bohaterki, którą oglądamy tym razem w teraźniejszości, w której prowadzi w miarę normalne życie ze Scottem (Ólafur Darri Ólafsson); przeszłości, jako nastolatkę z Duluth w Minnesocie; oraz oddalonej o rok przyszłości, gdy ma… swój własny serial na platformie streamingowej należącej do Elona Muska.
Całość widzimy oczywiście z jej, absolutnie unikalnej perspektywy, więc serial znów jest hałaśliwym chaosem, w którym wszystko stoi na głowie. Zza tej surrealistycznej, niepodobnej do niczego innego wizji wyłania się jednak bardzo osobista historia, której autorka dzieli się z nami swoimi najbardziej intymnymi przeżyciami, przekraczając jeszcze jedną z wielu barier, jakie padają w "Lady Dynamite". Serialu przedziwnym, momentami trudnym do wytrzymania i pod wieloma względami celowo przesadzonym, ale bez wątpienia jedynym w swoim rodzaju. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: "This Is Us" i wielki odcinek Justina Hartleya
W 1. sezonie "This Is Us" wątek Kevina budził stosunkowo najmniej emocji i można było mieć wątpliwości, czy kiedykolwiek scenarzyści wycisną coś więcej z historii ładnego chłopca, któremu wiele rzeczy w życiu wyszło, tylko nie umiał ich docenić. Jego problemy po prostu nie wydawały się tak "prawdziwe", jak to, co przeżywali Kate i Randall. A i Justin Hartley, co tu dużo mówić, nie wydawał się aktorem, który byłby w stanie udźwignąć ciężar takiej roli, jaką ma chociażby Sterling K. Brown. Do czasu.
Jesienna część 2. sezonu "This Is Us" w dużej mierze należy do Kevina, który upada coraz niżej i niżej, odkąd odezwały się jego dawne problemy z kolanem. W 8. odcinku ("Number One"), zawierającym symboliczny powrót do domu i zarazem do przeszłości, zobaczyliśmy go na totalnym dnie. I cóż to był za teatr jednego aktora! Serialowy Kevin krzyczał, płakał, bił się w piersi i popełniał coraz większe głupoty, wołając o pomoc i jednocześnie próbując uświadomić całemu światu, że nie jest tym, za kogo go uważają.
A kiedy już, już mogło się wydawać, że jego problemy wyjdą na pierwszy plan i za chwilę przyjdzie pomoc, której ten człowiek zdecydowanie potrzebuje, pojawiła się koszmarna informacja, która zadziałała jak grom z jasnego nieba i odciągnęła naszą uwagę od "Numeru Jeden". Justin Hartley Show na pewno będzie mieć kontynuację, a tymczasem wypada docenić kolejny twist i kolejny powód do sięgnięcia po chusteczki. Bo takie właśnie jest "This Is Us". [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: "Wataha" tym razem kończy sezon w dobrym stylu
Mając w pamięci zakończenie poprzedniego sezonu "Watahy", a raczej jego brak, przed ostatnim odcinkiem można było mieć poważne wątpliwości, czy twórcy podołają wyzwaniu. Zwłaszcza że im bliżej finału, tym bardziej historia wydawała się wymykać im z rąk, mnożąc wątki i sekrety tak bardzo, że ich sensowne rozwiązanie w ciągu godziny wyglądało na misję niemożliwą.
A jednak twórcy serialu HBO dali sobie radę, zamykając nie tylko drugi, ale też pierwszy sezon serialu, które połączyli w jedną, zgrabną historię. Jak zwykle cudnie wyglądającą, ale przede wszystkim emocjonującą i trzymającą w napięciu do samego końca, co wynagrodziło fakt, że ostateczne odpowiedzi nie były szczególnie wyrafinowane.
Narzekać jednak nie zamierzam, bo "Watasze" udało się w satysfakcjonujący sposób zamknąć historię, która rozrosła się do sporych rozmiarów, zachowując przy tym wewnętrzną spójność i dając każdemu z bohaterów zakończenie, na jakie zasłużył. My oprócz niego dostaliśmy też ogromną porcję bieszczadzkiej magii oraz furtkę do kolejnego sezonu, z którego najzwyczajniej w świecie bym się ucieszył. A wiecie, o ilu polskich serialach mogę coś takiego powiedzieć? [Mateusz Piesowicz]