Skomplikowany jak Frank Castle. "The Punisher" – spoilerowa recenzja 1. sezonu
Mateusz Piesowicz
23 listopada 2017, 19:03
"The Punisher" (Fot. Netflix)
Bezlitosna maszyna do efektownego zabijania czy skomplikowany człowiek o niejednoznacznym charakterze? Odpowiedzi na pytanie, kim jest serialowy Frank Castle, szukamy po obejrzeniu całego sezonu. Spoilery!
Bezlitosna maszyna do efektownego zabijania czy skomplikowany człowiek o niejednoznacznym charakterze? Odpowiedzi na pytanie, kim jest serialowy Frank Castle, szukamy po obejrzeniu całego sezonu. Spoilery!
Teoretycznie sprawa jest prosta. Doskonale wyszkolony żołnierz, uzbrojony w podręczną artylerię i absolutny brak skrupułów rusza, by dokonać krwawej zemsty na ludziach odpowiedzialnych za śmierć swojej rodziny. Zabija bezlitośnie, ale tylko tych, którzy na to zasłużyli, ma więc oparcie w swego rodzaju kodeksie moralnym, którego przestrzeganie (w mniejszym czy większym stopniu) oddziela go dość wyraźnie od typów, na których poluje. Wielkiej filozofii tu nie ma, w gruncie rzeczy wiadomo, że chodzi przede wszystkim o rozwałkę, cała reszta jest tylko otoczką.
Sęk w tym, że w netfliksowym "Punisherze" to właśnie otoczka jest głównym daniem, którym twórcy próbują zaspokoić nasze apetyty przez 13 odcinków. Tu już nie wystarczy pobieżne, oparte na ogółach przedstawienie jak w 2. sezonie "Daredevila". Własny serial wymaga sięgnięcia głębiej i obnażenia przed nami sekretów udręczonej duszy mściciela. Ta przecież nie może bez szwanku znosić wszystkiego, co funduje jej właściciel.
Tej myśli trzymają się twórcy, próbując uczynić ze swojego bohatera kogoś więcej, niż tylko zatopionego w przemocy zabójcę w słusznej sprawie. Ich Frank Castle ma być jednocześnie pełnoprawnym serialowym antybohaterem i złamanym człowiekiem, który swoją wewnętrzną rozpacz przemienia w żądzę zemsty, bez nadziei, że znajdzie w niej ukojenie. Zarazem bezwzględnym sprawcą, jak i ofiarą pogrążoną w morderczym błędnym kole, z którego nie ma ucieczki. Założenie ambitne i pewnie też całkiem słuszne, ale nie do końca udanie przedstawione na ekranie.
Dlaczego tak jest, w dużym stopniu wyjaśnił już Nikodem w przedpremierowej recenzji, więc nie będę się szczególnie powtarzał. "The Punisher" mieli w kółko te same tematy, jest za długi i subtelny jak cios łopatą w głowę – to wszystko prawda, ale też trudno powiedzieć, by było to bardzo zaskakujące. Wcześniejsze doświadczenia z Marvelem i Netfliksem nauczyły nas już, czego mniej więcej należy się spodziewać, a ich najnowsza produkcja te przypuszczenia w znacznej mierze ugruntowała. Do listy zarzutów dodałbym więc jeszcze jeden, który w tym przypadku razi mnie najmocniej: otóż "Punisherowi" w ostatecznym rozrachunku zabrakło konsekwencji.
O ile wcześniejsze seriale przyzwyczaiły do kilku wzrostów i spadków napięcia na przestrzeni sezonu, o tyle tutaj wyraźnie widać punkt graniczny. "Front Toward Enemy", czyli 9. odcinek, w którym Lewis (Daniel Webber) ruszył na wojenną ścieżkę, był też jednocześnie punktem zapalnym dla Franka, który od tego czasu praktycznie do samego końca pędził już tylko po trupach do celu. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że wcześniej spędziliśmy długie godziny na próbach zrozumienia działań naszego bohatera i kierującej nimi motywacji.
Oczywiście Frank nie siedział bezczynnie, mieliśmy wszak w tym czasie kilka morderstw (jedno bardzo dramatyczne i nawet poruszające) czy choćby specyficzne polowanie, ale punkt ciężkości opowieści był zdecydowanie gdzie indziej. Przeszłość i teraźniejszość bohatera, wojenna trauma (nie tylko w jego przypadku) oraz brudne gierki na szczytach władzy – wszystkie te fabularne nitki prowadziły ku jednemu celowi. Sprawieniu, że brutalna zemsta Franka dostałaby gorzkie, ale niepodważalne uzasadnienie. Twórcy jednak sami wytrącili sobie z rąk wszystkie argumenty.
Nagle bowiem okazało się, że cała ta niemiłosiernie wydłużona podbudowa była niczym innym, jak tylko pretekstem. Pretekstem do wytoczenia armat i zajęcia się w końcu tym, co każdemu tu sprawia największą przyjemność – masakrowaniem kolejnych parszywych typów. Serial stawiający do tej pory głównie na rozkładanie psychiki bohatera na czynniki pierwsze w jednej chwili stwierdził: "A co tam!" i ruszył na radosną rozwałkę, odkładając na bok wszelkie wątpliwości.
Jasne, zrobił to w porywającym stylu, o którym więcej za chwilę, ale przy okazji zaprzeczył sobie samemu. Twórcy polegli na całej linii, nie potrafiąc przekonująco zestawić problematycznej natury Franka z zamiłowaniem do niewiarygodnej przemocy, która przecież definiuje jego historię, czy tego chcemy, czy nie. Ponad połowę sezonu spędzono, próbując nam wcisnąć do głów, że Frank Castle to przede wszystkim mąż, ojciec i dobry żołnierz, którego traumatyczne przeżycia zamieniły w Punishera, ale cały ten wysiłek zniweczono, gdy tylko nadarzyła się okazja do wysłania go w bój. Z tej serial skorzystał bez mrugnięcia okiem, pozostawiając nas z poczuciem, że trauma traumą, ale dobra jatka musi być.
Nie mam absolutnie nic przeciwko niej i broń Boże nie chciałbym, żeby Punisher spędzał czas, użalając się nad sobą – wymagam jednak odrobiny konsekwencji. Skoro tyle czasu poświęciliśmy rozgryzaniu Franka Castle, to zwyczajnie przydałoby się coś więcej, niż tylko fakt, że skrzywdzono go w przeszłości, więc się mści. A do takiego banalnego założenia sprowadzili niestety swój serial twórcy, czyniąc z niego rozwleczoną introdukcję do właściwej akcji.
Powiecie, że to przecież prosta historia i nie ma sensu oczekiwać od niej nie wiadomo jak przekonującej psychologii. Ja jednak uważam, że skoro twórcy przyjęli taką właśnie postawę, to z tego trzeba ich rozliczać. O ile więc Punisher dobrze sprawdził się jako swego rodzaju mroczna wątpliwość dręcząca głównego bohatera w "Daredevilu", o tyle po jego samodzielnym występie spodziewałem się więcej. Dostałem zaś w gruncie rzeczy to samo pomnożone razy kilka i przybrane pobocznymi wątkami mającymi zamaskować pustkę centralnej historii.
Z tej zaś jestem przekonany, ze twórcy zdawali sobie sprawę, próbując nam jak najbardziej urozmaicić zabawę. Dostaliśmy więc historię rodzinną w wersji Micro (Ebon Moss-Bachrach); seksowną agentkę Madani (Amber Rose Revah), która na przemian jest piekielnie inteligentna albo niemożebnie głupia; a nawet namiastkę politycznej dysputy o dostępie do broni, tutaj sprowadzonej do bardzo jasnego i jednostronnego przekazu. Wszystko oczywiście nierówne, ale trzeba przyznać, że na tyle wyraziste, a przede wszystkim dobrze zagrane, że śledzenie tych wątków sprawiało większą przyjemność, niż kolejne wstawki z cierpiętnikiem Frankiem.
Najlepiej z kolei wypada historia wracających po wojnie do domu żołnierzy zmagających się z zespołem stresu pourazowego i społecznym odrzuceniem, która mogła stać się dla "Punishera" tym, czym było radzenie sobie z gwałtem w "Jessice Jones", czy problemy czarnego społeczeństwa w "Luke'u Cage'u". Nietypowym elementem, który wyniósłby komiksowy serial poziom wyżej i kazał go rozpatrywać w nieco innych kategoriach. I tutaj jednak zabrakło wytrwałości (albo pomysłu), by wycisnąć z niego maksimum. Najpierw sprowadzono go bowiem do roli niegłupiego, ale jednak zapychacza, prowadząc równolegle z głównym wątkiem, by potem, gdy wreszcie się przecięły, użyć jako pretekstu do podniesienia stawki przed wielkim finałem.
Szkoda, bo był tu potencjał na coś znacznie lepszego, a tak zostało z nami tylko wspomnienie świetnie zrealizowanych i trzymających w napięciu sekwencji akcji. Choć patrząc na ostatnie wyczyny Marvela i Netfliksa, pewnie powinienem napisać "aż". Bo ustalmy coś raz na zawsze – "The Punisher" to niezły serial, momentami wręcz spektakularny (bitwa w piwnicy z 11. odcinka!), a czasem potrafiący nawet nieco odejść od schematu, jak podczas małej zabawy perspektywami przy wydarzeniach w hotelu. Przy tym naprawdę bardzo brutalny i z upodobaniem fetyszyzujący broń palną (czołówka to właściwie wyraz miłości do niej), czyli z pewnością dokładnie taki, jak życzyli sobie tego miłośnicy oryginału.
Do atutów bez wątpienia trzeba jeszcze dodać Jona Bernthala, który nieprzypadkowo dostaje takie, a nie inne role – ten facet jest po prostu stworzony do grania mrukliwych twardzieli. Gdy jest metodycznie działającym sadystą lub rozjuszonym zwierzęciem pędzącym na wrogów z rykiem na ustach, ręce składają się do oklasków. Gdy jednak włącza mu się tryb samotnego macho, a twórcy ani myślą, by mrugnąć przy tym do nas okiem, ciężko z nim wytrzymać.
Czasem jednak potrafią nieco rozluźnić atmosferę, zwłaszcza za sprawą Micro, z którym Frank zawiązał specyficzną relację wyglądającą na coś pomiędzy luźnym kumpelstwem, a poważną współpracą, z pewną domieszką zazdrości o żonę tego pierwszego. Wygląda to momentami dziwacznie, ale sprawdza się zaskakująco dobrze. A już na pewno o wiele lepiej, niż topornie napisane stosunki pomiędzy Frankiem i jego kumplami z wojska. Curtisa (Jason R. Moore), który pełni w scenariuszu typowo zadaniowe role i pojawia się wtedy, gdy trzeba pchnąć akcję do przodu, jeszcze da się przełknąć, gorzej z Billym Russo (Ben Barnes).
Ten robi tu wszak za główny czarny charakter (Rawlins to karykaturalny typ mający tylko i wyłącznie efektownie zginąć) i swego rodzaju lustrzane odbicie Franka. Tym bardziej boli, że przedstawiono go tak powierzchownie, upychając jeszcze gdzieniegdzie historie z przeszłości, które niby miały pogłębić jego charakter. Ani to błyskotliwe, ani intrygujące, ani autentyczne. Barnes to dobry, charyzmatyczny aktor, więc podobnie jak cała reszta wyciska z roli wszystko, co może, ale trudno pozbyć się wrażenia, że jedyny pomysł, jaki twórcy mieli na jego bohatera, to jak ostatecznie skończył. W pewnym stopniu potwierdził to zresztą showrunner serialu, nie wprost, ale dając do zrozumienia, że znacznie bardziej niż Billy Russo, interesuje go niejaki Jigsaw.
Tego zobaczymy z pewnością w kolejnym sezonie (jakoś nie mam wątpliwości, że powstanie), ale nie powiem, bym czekał na niego z wielką niecierpliwością. "The Punisher" bez dwóch zdań sprawdza się jako rozrywka dla lubiących tego typu zabawy, ale nie realizuje obietnicy bycia czymś więcej. Nie udało się twórcom wyprowadzić swojego bohatera poza obowiązującą kliszę, bo koniec końców potwierdzili, że najlepiej czuje się, masakrując kolejne zastępy przeciwników. Im bardziej próbowali nadać mu ludzki wyraz, tym bardziej wpędzali go w sztuczność.
Oczywiście, finał sugeruje, że zakończyliśmy pewien etap w życiu Franka, a jego dalsze losy są niewiadomą. Po tym, co zobaczyłem, myślę jednak, że lepiej i dla niego, i dla nas, by skupił się na tym, co robi najlepiej. W sumie przecież rola bezlitosnego sędziego i kata w jednej osobie pasuje do niego jak do nikogo innego. I wcale nie trzeba przy tym rozstrzygać, czy więcej w nim udręczonego człowieka, czy brutalnego mściciela.
***
Koszulki, bluzy i nie tylko z Punisherem i innymi marvelowskimi bohaterami znajdziecie w sklepie Urban City: