Trzeci będą pierwszymi. "This Is Us" – recenzja jesiennego finału 2. sezonu
Kamila Czaja
2 grudnia 2017, 13:01
"This Is Us" (Fot. NBC)
W historii Randalla dostajemy mniej krzykliwych tragedii niż w odcinkach o Kevinie i Kate. Dzięki temu możemy na spokojnie zastanowić się nad znacznie ciekawszymi tożsamościowymi dylematami. Uwaga na spoilery!
W historii Randalla dostajemy mniej krzykliwych tragedii niż w odcinkach o Kevinie i Kate. Dzięki temu możemy na spokojnie zastanowić się nad znacznie ciekawszymi tożsamościowymi dylematami. Uwaga na spoilery!
Odcinek poświęcony przede wszystkim Randallowi to spełnienie marzeń, ale równocześnie spore ryzyko. Uwielbiana przez widzów postać, na dodatek odgrywana przez nagradzanego Sterlinga K. Browna. Fantastyczna, błyskotliwa i wspierająca żona. Urocze dzieci. A to wszystko póki co zaskakująco niebanalne, niecukierkowe. Zbliżenie na ten wątek miało szansę jeszcze pogłębić i obraz, i sympatię fanów serialu. Jednak równie dobrze mogło zawieść wysokie oczekiwania – wysokie zwłaszcza ze względu na fakt, że to ostatni odcinek przed ponad miesięczną przerwą.
Sądzę, że można otrąbić prawie całkowity sukces. Randall, któremu przyglądamy się w "Number Three", nie traci nic ze swojego charakteru, a do tego dostajemy ciekawe dopowiedzenie na temat jego dziecięcych czy nastoletnich lat. I nie mam tu na myśli trochę na siłę dopisanego wyjaśnienia, że William śledził Rebekę. Zawsze miło znów zobaczyć Williama, ale akurat wspomnienie tej rozmowy o przeszłości wydaje się za wygodne, zbyt gładko uzasadniająca decyzje podejmowane przez Randalla współcześnie.
Najbardziej interesujące nie było też dla mnie rozwiązanie kwestii rodziny zastępczej, chociaż trzeba przyznać, że taki finał okazał się i logiczny, i wzruszający. Na początku sezonu miałam wątpliwości, czy nie szkoda Randalla i Beth na taki potencjalnie banalny pomysł. Scenarzyści i aktorzy wyszli jednak z wyzwania zwycięsko. Skomplikowana historia rodzinna samego Randalla, niejednowymiarowa Deja, drobiazgi (jak roślinka słuchająca Beyonce) pozwoliły ożywić ten wątek. Do tego stopnia, że teraz ze sporymi nadziejami czekam, aż w rodzinie Pearsonów pojawi się pokazany w jednej scenie mały chłopiec. Intrygująca była też kwestia Tess: "Nienawidzę swojego domu". Czyżby w swoim zadowoleniu z warunków, jakie stworzyli dzieciom, Beth i Randall tracili z pola widzenia potrzeby starszej córki?
Za najciekawsze pogłębienie "numeru trzeciego" uważam wątek wyboru szkoły. O ile w poprzednich dwóch odcinkach opowiadanie o tych samych dniach z punktu widzenia kolejnych bohaterów wydawało się tylko konstrukcyjnym "dodatkiem", tak tu wreszcie jest efekt zaskoczenia. Mogło się wydawać, że Randall zdecydowanie celuje w Ivy League. Teraz wiemy, że chodziło o zupełnie inny uniwersytet – taki, w którym Randall wreszcie poczuje się sobą. Fantastycznie wypadła rozmowa, kiedy adoptowany syn próbuje wytłumaczyć Jackowi, jak czuje się całe życie. Czy jednak prosta recepta wyboru tej szkoły to nie złudzenie? Jeśli Randall wybierze Howard kosztem Harvarda, będzie musiał ograniczać inną część swojej osobowości, tę wynikającą z wychowania przez białą rodzinę. Niezależnie od ostatecznego wyboru Randall wyrósł przecież na człowieka rozdartego między kultywowaniem dziedzictwa czarnoskórej Ameryki a domem na białym przedmieściu.
Im lepiej poznajemy dawnego Randalla, tym bardziej rozumiemy, czemu dziś jest właśnie taki. Trochę corny i nadgorliwy, ale dla rodziny najwspanialszy, jak się da. Uśmiechnięty, ale wewnętrznie uginający się pod nadmierną presją bycia doskonałym. Pozornie świetnie przystosowany, ale tak naprawdę wciąż niepewny swojej tożsamości. Trzeba tylko żałować, że musimy jeszcze poczekać na opowieść o początkach jego związku z Beth. A i ona sama powinna dostać do roboty coś więcej niż sarkastyczne komentarze, mądre rady i wspieranie innych.
Pokazywanie ciągłości to w ogóle jedna z mocniejszych stron "This Is Us", co mocno widać nie tylko w "Number Three", ale i w dotychczasowych odcinkach drugiej serii. Po "The 20's" i "Number One" nietrudno uwierzyć, że Kevin wyrósł na takiego właśnie człowieka. Trochę gorzej jest z Kate, która wciąż wydaje się bardziej zarysem postaci niż pełnokrwistą bohaterką. Może teraz, kiedy znalazła w sobie więcej siły do walki o swoje i dogadania się z matką, będzie lepiej? Ale póki co to postać, której trzy odsłony w różnym wieku najmniej ze sobą współgrają.
Druga seria dużo dobrego zrobiła nie tylko dla pogłębienia postaci Kevina, nawet jeśli to pogłębienie poszło w bardzo ponurą stronę. Rebecca z chłodnej, nieco na tle Jacka sztywnej żony i matki wyrosła w tym sezonie na wielowymiarową bohaterkę. Lepiej znamy teraz jej motywacje – a i Jack przestał być herosem bez skazy, więc Rebecca dostała szansę wykazania się większą inicjatywą. Poza tym wreszcie wiemy, że związek z Miguelem to kwestia kilku ostatnich lat. Może więc zniknąć rezerwa fanów wynikająca z obawy, ze Rebecca jako młoda wdowa od razu rzuciła się w ramiona najlepszego przyjaciela zmarłego męża…
Ten sezon w jesiennej części nie był rzecz jasna idealny. Niektóre wątki obiecywały więcej. Żal niewykorzystanego potencjału Sophie. Zaskakująco mało miejsca poświęcono walce Jacka z nałogiem (chociaż świetna jest na przykład scena, kiedy Kevin nie potrafi znieść widoku ojca na klęczkach). Może jednak na część chwilowo porzuconych historii twórcy mają jakiś oryginalny pomysł.
Na pewno pokażą jeszcze dużo młodego Jacka. Inaczej nie byłoby sensu wprowadzanie wątku bratersko-wietnamskiego. Oby, bo ciągłe krążenie wokół zagadki "jak umarł Jack?" zaczyna wytracać swój przyciągający przed ekrany potencjał. Lepiej byłoby skupić się na życiu tego bohatera – nie rezygnując oczywiście z emocji, które wywołuje w widzu świadomość, że Jack zginie wcześnie (ale właśnie "że", nie "jak").
Przyznaję, że seria druga wywołuje we mnie mniejsze przeżycia niż pierwsza. Coraz wyraźniej widzę, że to serial, w którym wykorzystuje się dość proste mechanizmy, by wzbudzić emocje widzów. Niektóre chwyty trochę spowszedniały, a przez to wzruszam się na "This Is Us" ostatnio mniej, więc widzę lepiej: nie przez łzy. I dostrzegam na przykład, że to pewnie zawsze będzie serial, w którym jadąc do kontrowersyjnej matki przygarniętego dziecka, Randall trafi akurat na scenę pokazywania nowych ubrań dla córki. Serial, w którym każą nam się bać, że pijany Kevin spowoduje wypadek z Tess w samochodzie. I serial, który kocha podkręcać emocje wzruszającą muzykę – najlepiej do równie wzruszającego montażu z gatunku "co by było gdyby".
Przez większość czasu zupełnie mi to jednak nie przeszkadza. Wielkie emocje towarzyszące każdemu odcinkowi minęły, ale znając Pearsonów coraz lepiej, "wchodzę" w losy ich rodziny jak w perypetie dobrych znajomych. Nieidealnych, ale w gruncie rzeczy bardzo lubianych. A że mnogość postaci i czasów w "This Is Us" pozwala opowiadać coraz to nowe historie, to będę je oglądać, aż mnie nie znudzą. Czyli pewnie jeszcze trochę to potrwa.