Na koniec świata i jeszcze dalej. "Agenci T.A.R.C.Z.Y." – recenzja premiery 5. sezonu
Piotr Wosik
4 grudnia 2017, 20:02
"Agenci T.A.R.C.Z.Y." (Fot. ABC)
Phil Coulson i ekipa wylądowali w kosmosie, ale kto i po co ich tam sprowadził? Dwa premierowe odcinki udzielają intrygujących odpowiedzi i stawiają nowe pytania. Zapowiada się kolejny udany sezon. Spoilery!
Phil Coulson i ekipa wylądowali w kosmosie, ale kto i po co ich tam sprowadził? Dwa premierowe odcinki udzielają intrygujących odpowiedzi i stawiają nowe pytania. Zapowiada się kolejny udany sezon. Spoilery!
Na starcie każdego nowego sezonu "Agentów T.A.R.C.Z.Y." warto spojrzeć wstecz i docenić drogę, jaką przebyła adaptacja komiksów Marvela. Na palcach jednej ręki można bowiem wyliczyć seriale, które tak wyraźnie potrafiły się poprawić – od niezdatnych do oglądania początków, po wciągającą i satysfakcjonującą rozrywkę. A jednocześnie wciąż bez ugruntowanej pozycji. Ptaszki ćwierkały ostatnio, że gdyby nie odgórny nakaz Disneya, to stacja ABC już dawno tytuł by skasowała. Zamiast tego trwa przerzucanie go w ramówce i tym razem serial trafił na piątkowe wieczory (u nas dostępny jest na ShowMax), ale trudno wyrokować co to oznacza dla jego przyszłości.
W przyszłość postanowili wybiec za to sami scenarzyści. W myśl kolejnego przemodelowania status quo, zaprezentowali nam nowe rozdanie fabularne, którego przedsmak otrzymaliśmy w finale poprzedniego sezonu. Ruszamy na podbój kosmosu! Montaż otwierający premierę 5. sezonu, to rozwiązanie, którego nie powstydziliby się twórcy "Z Archiwum X". Obserwowanie tajemniczego faceta/kosmity w czerni, który w rytmie kultowego "This Must Be the Place" Talking Heads przygotowuje się do pracy, to świetny sposób na przyciągnięcie uwagi widza.
Kim jest ów jegomość odpowiedzialny za uprowadzenie Coulsona i spółki? Czy będzie to przedstawiciel komiksowej organizacji S.W.O.R.D., co sugeruje oczko puszczone widzowi już w pierwszych minutach, kiedy Yo-Yo (Natalia Cordova-Buckley, od teraz w stałej obsadzie) nabija się z potencjalnej nazwy S.P.E.A.R.? Pytanie "kto" pozostaje póki co otwarte, wiemy za to "po co" bohaterowie zostali wysłani w kosmos. Trzeba uratować ludzkość przed całkowitą zagładą.
Brzmi niby banalnie, ale kryją się tutaj świetne pomysły. Dobrym, bo z miejsca budzącym ciekawość rozwiązaniem jest odsłanianie historii równocześnie przed widzem oraz protagonistami. Tak jak oni, na początku nie wiemy nic i dopiero próbujemy odnaleźć się w nowej sytuacji. Kolejne kroki i przyswajane informacje są ekscytujące: pozornie opuszczona stacja kosmiczna, śmierć Virgila, mordercze stwory, obecność innych ludzi i obcych.
Proces ten jest oczywiście maksymalnie uproszczony (śledzenie Deke'a przez Daisy, niezauważona wycieczka May i Jemmy), zrzędzenie Macka bywa irytujące (Henry Simmons to słabiutki aktor), a zachowania bohaterów nie zawsze są logiczne – Jemma (Elizabeth Henstridge) najpierw ubiera maskę gazową w obawie przed toksyczną atmosferą, a potem beztrosko obmacuje zdeformowanego trupa.
To jednak drobiazgi, bo historia płynnie prowadzi nas do kluczowej rewelacji. Coulson i spółka nie tylko znajdują się na orbicie, ale na dodatek odbyli podróż w czasie. Konkretnie do przyszłości, w której Ziemia została zniszczona, a pozostali przy życiu ludzie próbują przetrwać w stacjach kosmicznych, zniewoleni przez rasę Kree. Zaintrygowani?
Brawa należą się scenarzystom, którzy nie boją się takich odważnych zmian i obmyślili bohaterom zupełnie niespodziewane wyzwanie. To nowa przygoda także dla fanów, co po raz kolejny udowadnia, jak bardzo "Agenci T.A.R.C.Z.Y." różnią się od swoich superbohaterskich konkurentów z DC. Nawet jeśli nie wszystko gra tu tak jak powinno, to nie ma mowa o stagnacji i utracie zainteresowania. Przynajmniej wśród tych widzów, którzy przetrwali trudne początki i wciąż są z serialem.
A jak sytuacja ta ma się do Kinowego Uniwersum Marvela? Bez zmian. To wciąż bardziej powiązania na zasadzie niewykluczania się, niż faktyczna spójność. Rzucone są nazwiska Howarda Starka i Nicka Fury'ego, ale zapomnijcie o jakimkolwiek nawiązaniu do Avengers. Początkowy widok zniszczonej Ziemi – z unoszącym się wokół niej żółtym autobusem – można potraktować jako smaczek dla fanów, którzy od razu skojarzą go z potencjalnymi konsekwencjami ataku Thanosa zaprezentowanego niedawno w zwiastunie "Avengers: Wojna bez granic".
To by było jednak na tyle z synergii większego świata. Być może, aby przygotować nas na to rozczarowanie, scenarzyści już w drugim odcinku postanowili ujawnić przyczynę kataklizmu. Śmiem twierdzić, że był to jednak spory błąd. Po pierwsze, zarzucić trzeba umniejszenie suspensu, niepotrzebne wyjaśnienie tajemnicy już teraz. Korzystniej byłoby potrzymać nas trochę dłużej w tej niepewności. Po drugie, zaproponowane wyjaśnienie samo w sobie jest rozczarowujące. Obarczenie winą Quake jest mało wiarygodne (nawet jak na standardy wewnętrznej logiki serialu) i nie wróży dobrze rozwojowi tej postaci. Oby kryło się tutaj więcej złożonych powodów, niż tylko niekontrolowane moce Daisy (Chloe Bennett).
Lepiej bowiem, żeby ściśle współpracowała ona z resztą grupy, niż umartwiała i izolowała się. To już przerabialiśmy, tylko w trochę innej wariacji. Wraz z Philem Coulsonem (Clark Gregg) ma największe znaczenie w serialu, ale całość sprawniej funkcjonuje, kiedy wszystkie główne postacie traktowane są jako bohatera zbiorowy. Już wkrótce do towarzystwa powinien też dołączyć Fitz (Iain De Caestecker). Jego nieobecność jest w premierze równie intrygująca – gdzie i w jakim czasie się znajduje, jaki będzie miał wpływ na dalszą historię?
Na drodze starych dobrych znajomych pojawiły się również nowe postacie i te w większości należy ocenić pozytywnie. Grill (Pruitt Taylor Vince) to typowy krętacz i oportunista. Tess (Eve Harlow) nie zna innej rzeczywistości, ale także potrafi manewrować w niesprzyjającym środowisku i będzie skłonna do pomocy bohaterom. Radzi sobie również Deke (Jeff Ward), postać stworzona na modłę Star-Lorda. Zarówno jeśli chodzi o charakter (buntownik chadzający swoimi ścieżkami) oraz wygląd (kurtka i hełm bohatera przywodzą jednoznaczne skojarzenia).
Inspiracje "Strażnikami Galaktyki" (także "Obcym" i "Gwiezdnymi wojnami") nie są zresztą przypadkowe. To nie tylko wybór kosmicznej lokalizacji, ale również estetyka wizualna. Nie jest to wierne odwzorowanie, bo różni się choćby paleta kolorów, ale działają podobne pomysły – kształty statków, podniszczone wnętrza, wprowadzenie retro technologii. Nieźle wyglądają też panoramy przestrzeni kosmicznej – minimalistyczne, ale z umiejętnie wykorzystanym CGI.
W skali telewizji to co najwyżej średnia półka wykonania. Ale końcowy efekt jest naprawdę dobry, poza przedstawieniem rasy Kree. O ile szeregowi goście w typie bandziorów wyglądają w porządku, to już ci wyżej postawieni osobnicy są żywcem wyrwani nie z filmu Jamesa Gunna, ale z tandetnych "Inhumans". Razi przeciętna charakteryzacja, nie do końca pasujące stroje i sztuczne wnętrza ich kwater. Tutaj budżetowych ograniczeń nie udało się przykryć. Co gorsza, fabularnie także nie prezentują się oni specjalnie interesująco – wyniośli perfekcjoniści, uważający się za nadrzędną rasę – co sprzężone jest z ich wyglądem. Łatwiej byłoby bowiem sprzedać taki motyw gdyby chociaż prezentowali się imponująco.
Zajmujące są za to konsekwencje ich działań na poziomie zwykłych ludzi. Zmuszonych do zabijania się nawzajem, życia w spartańskich warunkach i bez wiedzy o historii Ziemi. To pole, na którym można zbudować i zgrabnie poprowadzić fajną opowieść – prościutką, ale pomysłową i z humorem (Sharknado!). Dwuodcinkowa premiera 5. sezonu "Agentów T.A.R.C.Z.Y." wypada więc pozytywnie. Podróż na koniec świata Marvela i jeszcze dalej, to dla fanów wciąż seans obowiązkowy.