Świąteczne szaleństwo w nowym wymiarze. "Happy!" – recenzja zwariowanego serialu Syfy
Mateusz Piesowicz
9 grudnia 2017, 13:01
"Happy!" (Fot. Syfy)
Macie dość przesłodzonych świątecznych filmów? "Happy!" może być na nie skuteczną odtrutką, o ile nie przeszkadza Wam zanurzony w groteskowej przemocy klimat kina klasy B. I animowane jednorożce.
Macie dość przesłodzonych świątecznych filmów? "Happy!" może być na nie skuteczną odtrutką, o ile nie przeszkadza Wam zanurzony w groteskowej przemocy klimat kina klasy B. I animowane jednorożce.
Świąteczna atmosfera w serialu, w którego pierwszej scenie główny bohater fantazjuje o samobójstwie? A to i tak jest zaledwie wstępem do krwawej orgii, jaka następuje w kolejnych kilkunastu minutach? Tak, jakkolwiek dziwnie by to nie brzmiało, "Happy!" to historia zanurzona w bożonarodzeniowym klimacie. Ba, ma nawet swojego własnego Świętego Mikołaja. Wprawdzie rodem z koszmaru, ale zawsze.
Ten specyficzny twór powstał w głowie Granta Morrisona i Daricka Robertsona, autorów komiksu, który właśnie zekranizowała stacja Syfy (któżby inny?) przy udziale pierwszego z wymienionych oraz Briana Taylora, człowieka odpowiedzialnego m.in. za "Adrenalinę" z Jasonem Stathamem. Jeśli ten tytuł nie jest Wam obcy, to wiecie już, czego mniej więcej należy spodziewać się po "Happy!" (są nawet charakterystyczne ujęcia POV) i że zdecydowanie nie jest to ciepła historia dla całej rodziny. Co nie oznacza, że nie można się przy niej dobrze bawić, zwłaszcza jeśli cenicie rozrywki dalekie od typowych.
"Happy!" się do takich zalicza, choć już jej główny bohater niekoniecznie. Zgorzkniałych byłych detektywów, którzy topią smutki w butelkach, telewizja widziała już sporo, a Nick Sax (Christopher Meloni) to właśnie jeden z nich. No, może w jego przypadku zgorzknienie przybrało bardziej ekstremalną formę, niż u reszty, bo Nick najzwyczajniej w świecie chciałby już opuścić ten świat. Sam jednak nie może zebrać się na odwagę, by wykonać ostateczny krok, dlatego co rusz kusi los. W tym właśnie celu został płatnym zabójcą i to od razu bardzo skutecznym – gdy nie zależy ci na życiu, nie masz wszak wielu ograniczeń.
Poza fizycznymi rzecz jasna, a takie dopadły Nicka podczas wykonywania jednego z zadań i niemal wysłały na tamten świat. Niemal, bo bohater przeżył i ma teraz dwa spore problemy na głowie. Po pierwsze, w jakiś sposób znalazł się w centrum zainteresowania piekielnie groźnego gangstera Blue (Ritchie Coster). Po drugie i ważniejsze, razem z małym, skrzydlatym jednorożcem musi znaleźć i powstrzymać Świętego Mikołaja. Zaraz, co?
Dobrze przeczytaliście. Happy, niebieski konik ze skrzydłami, to wyimaginowany przyjaciel Hailey (Bryce Lorenzo), dziewczynki, która została porwana przez obrzydliwego typa w przebraniu Mikołaja. Nick jest z kolei jedyną osobą, która może ją uratować, bo tylko on widzi Happy'ego, choć oczywiście minie chwila, zanim zacznie go uważać za coś innego, niż efekt uboczny narkozy. Dalej mamy już opowieść, którą dobrze znacie – dwóch niedobranych do siebie partnerów na tropie zbrodni. Tym razem w wersji zapijaczony były gliniarz i miniaturowy koń. Czemu nie?
Jeśli przez chwilę ktoś chciał brać "Happy!" na poważnie, to pojawienie się tytułowej postaci powinno ostatecznie pozbawić go wszelkich wątpliwości. To zwariowana historyjka, której podstawowym celem jest dostarczyć nam specyficznej rozrywki, a ta w głównej mierze pochodzi ze wspomnianego duetu bohaterów wyrwanych z kompletnie innych rzeczywistości. Podczas gdy Nick jest ponurym człowiekiem stopniowo osuwającym się w otchłań szaleństwa, Happy to bajkowa postać – wiecznie wesoła, od razu wzbudzająca sympatię i pełna pozytywnej energii.
Już sam kontrast pomiędzy charakterami tej dwójki napędzałby fabułę, a przecież jest jeszcze najistotniejszy w tym wszystkim fakt, że mamy do czynienia z człowiekiem i animowanym stworkiem. A dokładniej bardzo brutalnym i pozbawionym jakichkolwiek granic człowiekiem oraz postacią żywcem wyciągniętą z disneyowskiego filmu, której autentyzmu dodaje kapitalny dubbing Pattona Oswalta. Takie zestawienie prowadzi oczywiście od razu do czystego absurdu, w którym rozbryzgującą się wszędzie krew zestawiamy z dziecięcą niewinnością i nieustanną radością Happy'ego. Absurd to chyba za małe słowo, to po prostu kompletny odjazd.
Jakimś cudem ta dzika zabawa jednak działa, zwłaszcza gdy dodamy jeszcze do niej zimową scenerię i ciągle słyszalne gdzieś w tle świąteczne melodie tworzące symfonię z wystrzałami, uderzeniami i pełnymi bólu wrzaskami. Ta niedorzeczna mieszanka absolutnie nie jest dla każdego, ale jeśli czujecie tego rodzaju klimaty i opowieści świadomie czerpiące garściami z kina klasy B (podobnie jak niedawne "Blood Drive", choć tutaj robi się to z większą fantazją) to będziecie zachwyceni.
Przynajmniej na początku, bo jest jeszcze kwestia tego, jak długo można pociągnąć na samym odjechanym pomyśle. Wprawdzie w premierowym odcinku relacja Nicka i Happy'ego została ledwie zarysowana, więc nie ma mowy o szybkim wykorzystaniu wszystkich atutów, ale już teraz widać, że twórcy szukają czegokolwiek innego, by nie koncentrować się tylko na tej dwójce. Szkoda jednak, że robią to wśród klisz. Skompromitowany gliniarz, szansa na odkupienie, gangsterzy, przeszłość, dziecko w niebezpieczeństwie, itp. Szału nie ma, jest za to jeszcze twist na koniec pierwszego odcinka, który bardziej mnie martwi, niż szokuje.
Ma na szczęście "Happy!" niezaprzeczalny atut w postaci Christophera Meloniego, który samodzielnie wnosi serial na wyższy poziom. Jego Nick to zniszczony człowiek, który jest o krok od postradania rozumu (o ile jeszcze tego nie zrobił), ale od czasu do czasu przejawiający objawy samoświadomości, a może i jakiegoś rodzaju wyrzutów sumienia. Jego przeszłość i to, dlaczego znalazł się na dnie pozostaje dla nas na razie tajemnicą, którą z pewnością w końcu odkryjemy, lecz póki co wcale nie odczułem takiej potrzeby. Bo Meloni w wersji bliski obłędu bad guy jest po prostu fenomenalny, może nawet bardziej przerysowany, niż jego animowany towarzysz – i to jest zaleta!
Bo im mniej serio bierze siebie "Happy!", tym lepiej się go ogląda. Jasne, fajnie by było, gdyby wyrosła z tego jakaś dramatyczna historia, której się nie spodziewamy, ale w sumie nie ma takiej potrzeby. Czarna komedia zanurzona w czystym szaleństwie, groteskowej przemocy i pokręconym humorze to żadna nowość, jednak dodanie do mieszanki niebieskiego jednorożca niespodziewanie sprawiło, że cały koncept nabrał życia. Jeśli to nie jest absurd godny uwagi, to już nie wiem, co mogłoby nim być.