Nasz top 10: Najlepsze seriale listopada 2017
Redakcja
9 grudnia 2017, 22:01
"Alias Grace" (Fot. Netflix)
Zanim przejdziemy do podsumowań rocznych, doceniamy to, co było najlepsze w listopadzie. Lista wyszła dość interesująca, a najbardziej zaskoczył nas jej zwycięzca, który wdarł się tutaj przebojem i na pewno jeszcze powróci.
Zanim przejdziemy do podsumowań rocznych, doceniamy to, co było najlepsze w listopadzie. Lista wyszła dość interesująca, a najbardziej zaskoczył nas jej zwycięzca, który wdarł się tutaj przebojem i na pewno jeszcze powróci.
10. "Peaky Blinders" (powrót na listę)
Steven Knight obiecał mocny sezon i póki co słowa dotrzymuje. Począwszy od wigilijnej rozwałki na wsi, przez znakomity powrót do brudnego Small Heath (i zarazem klimatu z początków serialu), aż po odcinek nr 3, z brawurowym i możliwe, że też nie najmądrzejszym ruchem ciotki Polly – "Peaky Blinders" w tym sezonie pędzi przed siebie niczym dobrze naoliwiona, stylowa maszyna, dostarczając zarówno akcji, jak i emocji na najbardziej ludzkim poziomie. Bo wiadomo, że w tym nie chodzi o strzelanie, w tym zawsze chodziło i zawsze będzie chodzić przede wszystkim o rodzinę.
Swoje zadanie spełnia Adrien Brody, w roli supereleganckiego (ach, ta rozmowa z Tommym o garniturach!) włoskiego gangstera, który przybył z Ameryki w jednym tylko celu: dokonać krwawej zemsty. Zemsty, która dosłownie postawiła na nogi rodzinę Shelbych i kazała im przynajmniej na jakiś czas zapomnieć o wewnętrznych sporach. Wprowadzenie do gry "prawdziwej" sycylijskiej mafii oznacza, że stawki wzrosły, a codzienność każdego członka rodziny Shelbych znów stała się śmiertelnie niebezpieczna.
Wciągająca intryga, cała tona emocji, wspaniałe zdjęcia, muzyka i Cillian Murphy mierzący się na słowa i kule z Adrienem Brodym – to wszystko wystarczyłoby, żebyśmy byli dosłownie przykuci do ekranu. A przecież na tym nie koniec, bo jest jeszcze Aidan Gillen – Littlefinger z "Gry o tron" – w zaskakującej roli i cała masa innych niespodzianek. Kiedyś cały świat uwielbiał "Rodzinę Soprano", dziś pałeczkę zdecydowanie przejęli Brytyjczycy. [Marta Wawrzyn]
9. "Crazy Ex-Girlfriend" (utrzymana pozycja)
Trzy odcinki w listopadzie – i każdy zupełnie inny, jednak bez sprawiania wrażenia, że serial jest niespójny czy nieprzemyślany. To już spory wyczyn, a trzeba do tego dodać, że "Josh's Ex-Girlfriend Is Crazy", "I Never Want to See Josh Again" i "Josh Is Irrelevant" składają się na sekwencję przełomową dla całej, wciąż za mało docenianej produkcji z Rachel Bloom w roli głównej.
Ten serial miewał już odcinki, które trudno się oglądało. Chwilami niełatwo patrzeć na zachowania, do których jest się w stanie posunąć Rebecca, by nie zmierzyć się ze swoimi prawdziwymi motywacjami i emocjami. Pierwsze dwa listopadowe odcinki to pod tym względem bardzo trudny seans. Niełatwo znieść sceny, kiedy bohaterka pali za sobą mosty, mówiąc wszystkim najboleśniejsze prawdy o ich życiu. Trudno zmierzyć się z faktem, że polepszenie nastroju Rebeki to efekt potajemnego podawania jej leków przez matkę. A już próba samobójcza głównej bohaterki to zupełnie nie jest coś, na co piszemy się, wybierając do obejrzenia musical (niby) komediowy. Ale nikt chyba nie zaprząta sobie głowy gatunkowymi podziałami, kiedy siedzi na skraju fotela, powstrzymując się przed krzyczeniem "nieeee" do ekranu.
Na szczęście, przy całej genialności odcinków ponurych, "Crazy Ex-Girlfriend" w trzeciej listopadowej odsłonie przynosi przebłysk nadziei: diagnozę. I jeśli nie jest ona może tak przyjemna, jak chciała tego Rebecca, to pozwala liczyć na wielką zmianę perspektywy głównej bohaterki. Prawdopodobnie czeka nas teraz inny, ale równie świetny serial. Taki, w którym " Josh Is Irrelevant". [Kamila Czaja]
8. "Godless" (nowość na liście)
Westerny to rzecz piekielnie droga i trudna w produkcji, ale od czego są miniseriale? W przypadku "Godless" ta forma okazała się wręcz idealna – dostaliśmy w praktyce 8-godzinny film, w którym znalazło się miejsce zarówno na rozwój psychologiczny bohaterów, jak i na kinowe sekwencje z kowbojami na koniach i cudną przyrodą w tle. Są dłużyzny, są słabsze momenty, ale wszystko z nawiązką wynagradza dynamiczny finał z przepięknie sfilmowaną orgią przemocy, jaka rozegrała się w malutkim miasteczku w Nowym Meksyku.
Miniserial stworzony przez Scotta Franka znakomicie połączył schematy znane z klasyki westernu z wymogami współczesnej telewizji. Łatwo rozpoznacie pewne kinowe archetypy, a już po kolorze kapelusza domyślicie się, kto jest dobry, a kto zły. Bardzo długie ujęcia z plenerami i kowbojami na koniach też zapewne Wam się skojarzą z czymś, co już widzieliście.
To, co jest nowe i świeże, to pełne kobiet miasteczko La Belle, które staje się miejscem konfrontacji przesiąkniętego złem rewolwerowca Franka Griffina (Jeff Daniels) z jego zbuntowanym wychowankiem Royem Goode'em (Jack O'Connell). Społeczność mieściny w Nowym Meksyku, w której z jakiegoś powodu nie mieszka prawie żaden facet (jeśli pominąć zmęczonego życiem szeryfa, granego przez Scoota McNairy'ego), skrywa w sobie wiele tajemnic, jest charakterna jak diabli i zaskoczy Was nie raz, nie dwa.
Warto zobaczyć ten serial dla wyrazistych, walecznych bohaterek, dla fantastycznych ról Merritt Wever i Michelle Dockery, a także dla klimatu, przepięknych ujęć i samej historii, która od początku dokładnie wie, dokąd zmierza. "Godless" to serialowy western na miarę naszych czasów – aż trochę szkoda, że nie będzie kontynuacji. [Marta Wawrzyn]
7. "Better Things" (awans z 8. miejsca)
Po bardzo dobrym, ale niekoniecznie wybitnym sezonie pierwszym "Better Things" w drugiej serii znalazło swoją drogę, właściwie co tydzień oferując widzom kolejną perełkę. Finałowe odcinki umocniły pozycję tego serialu jako jednej z najlepszych komedii roku. "Better Things" zaszkodzić może skandal dotyczący Louisa C.K., ale byłoby szkoda, bo sama opowieść jest coraz ciekawsza.
Nawet nie było czasu, by zatęsknić za Robinem, chociaż wydawał się tak ważnym dodatkiem do tego sezonu. Jak to w "Better Things": życie toczy się dalej. "Arnold Hall" zostanie w pamięci ze względu na rozmowę Sam z byłym teściem i podjazdową wojnę z Frankie na imprezie, ale to tylko preludium do dwóch ostatnich odcinków serii. "White Rock" zabrało nas do Kanady, gdzie w pięknych okolicznościach przyrody Sam mierzyła się z rodzinną tajemnicą, a Max może wreszcie trochę dojrzała.
Zdążyła z tym w sam raz na swoje zakończenie szkoły, z którego w odcinku "Graduation" zrobiono świetny psychologiczny komediodramat. Stoi kilka osób w salonie i zwyczajnie rozmawia, a widz chłonie, jakby miał do czynienia z prawdą objawioną. A potem trzy pokolenia tańczą na scenie w kilkuminutowej sekwencji, a człowiek nie chce uronić żadnego gestu. Taki to jest serial. [Kamila Czaja]
6. Howards End (nowość na liście)
Niepozorna ekranizacja klasycznej angielskiej powieści wdarła się pomiędzy głośniejsze serialowe tytuły w pełni zasłużenie, bo "Howards End" ma wszystko, czego należy oczekiwać po ubranym w historyczne szaty dramacie obyczajowym i jeszcze więcej. To inteligentna, wciągająca, niekiedy poruszająca, a kiedy indziej lekka historia wyróżniająca się nie fajerwerkami realizacyjnymi, ale świetnym scenariuszem i aktorstwem.
Hayley Atwell gra tu Margaret Schlegel, młodą kobietę z głową pełną postępowych idei, która poświęciła życie wychowywaniu dwójki młodszego rodzeństwa. To się jednak zmienia, gdy poznaje zamożną rodzinę Wilcoxów, właścicieli tytułowej posiadłości, z którymi na pierwszy rzut oka nic jej nie łączy. Wszystko dzieje się natomiast na tle przemian ekonomicznych i społecznych w Anglii na początku XX wieku.
"Howards End" opiera się praktycznie w całości na świetnych dialogach, nie budując fabuły na intrygach i głośnych konfliktach, lecz spokojnych, rzeczowych dyskusjach. Pomimo tego nie nudzi ani przez moment, bo przyglądanie się kolejnym wątkom pojawiającym się w miarę rozwoju historii i argumentom sprzeczających się stron jest fascynującym zajęciem. Zwłaszcza że wiele poruszanych kwestii można spokojnie odnieść do współczesności. Miniserial BBC zmusza do myślenia, co w przypadku efektownych kostiumowych produkcji rzadko bywa podstawowym celem twórców – tutaj skupili się głównie na nim i wyszło doskonale. [Mateusz Piesowicz]
5. "Lady Dynamite" (powrót na listę)
Bardzo rzadko można powiedzieć o serialu, że jest inny niż wszystkie. Z reguły dość szybko da się stwierdzić, że serial X zrobił coś podobnie, tylko lepiej/gorzej. I już choćby dlatego, że "Lady Dynamite" jest nieporównywalna do niczego, jej drugi sezon zasługuje na wysokie miejsce na liście przebojów miesiąca.>
Nowa seria pod pewnymi względami sprawia wrażenie większego uporządkowania. Dostajemy łatwiejszą do ogarnięcia strukturę, plany czasowe są wyraźnie oddzielone, a fabuła ma kilka naczelnych wątków. Równocześnie jednak sezon drugi wydaje się jeszcze bardziej "podkręcony" – i pokręcony. Żarty występują tu w takim natężeniu, że nie da się wyłapać wszystkich za jednym seansem. Wizualne efekty, zwłaszcza w najdziwniejszym wątku z przyszłości, jeszcze bardziej dają po oczach. A za plejadą największych komediowych gwiazd na drugim czy nawet trzecim planie trudno nadążyć.
Na szczęście "Lady Dynamite" nie stanowi przykładu przerostu formy nad treścią. Ta pozornie sztuczna feeria wszystkiego wynika z chęci pokazania nam świata oczami Marii i sprawdza się w przekazywaniu zupełnie niesztucznych emocji. Jest tu może parę zbyt ryzykowanych żartów, jednak prawie wszystko wypada przekonująco: od codziennych problemów związanych z "docieraniem się" zakochanych po wspólnym zamieszkaniu, poprzez wpływ wychowania przez sfrustrowanych rodziców na późniejsze problemy bohaterki, po koszmarny świat show-biznesu. Poza tym to wciąż jeden z najlepiej pokazanych na ekranie obrazów życia z zaburzeniem psychicznym. Kto by pomyślał, że tak kolorowy świat może być tak ponury. Albo odwrotnie. [Kamila Czaja]
4. "Star Trek: Discovery" (utrzymana pozycja)
Tylko dwa listopadowe odcinki wystarczyły "Discovery", by uplasować się w czołówce naszej listy, ale nikogo nie powinno to dziwić, bo obydwa były widowiskami bardzo wysokiej klasy. Zarówno pierwszy, w którym zadano charakterystyczne dla "Star Treka" pytanie o to, co można poświęcić, gdy gra idzie o najwyższą stawkę, jak i drugi – efektowny pod każdym względem jesienny finał serialu.
W tym zafundowano nam istny rollercoaster wydarzeń, w którym z względnie prostej fabuły udało się wycisnąć maksimum emocji. Dramatyczne wątki mnożyły się tam w niesamowitym tempie, a kulminacji, w której życie naszych bohaterów zawisło na włosku, nie dało się oglądać ze spokojem. Pierwszorzędne wykonanie.
Ale przecież nie o samą akcję, choćby nawet tak doskonałą, w "Discovery" chodzi. Czym wszak byłby "Star Trek" bez mnóstwa wątpliwości i dręczących pytań? Tych dostarczał nam Ash, którego klingońska tajemnica nadal pozostaje niewyjaśniona, ale przede wszystkim kapitan Lorca. Bohater grany przez Jasona Isaacsa to zdecydowanie najbardziej niejednoznaczna postać w serialu, a jego ostatnie działania tylko spotęgowały nasze podejrzenia. Tajemnice, akcja, emocje, niegłupi scenariusz – wszystko na swoim miejscu. Czego więcej wymagać? [Mateusz Piesowicz]
3. "Alias Grace" (nowość na liście)
Bezlitosna morderczyni czy naiwna dziewczyna, która znalazła się w nieodpowiednim miejscu o nieodpowiedniej porze? Historia Grace Marks, służącej, która w 1843 roku została oskarżona o zabójstwo swojego pracodawcy i jego kochanki, po czym skazana na dożywocie w więzieniu, do dziś budzi kontrowersje. Czy rozwiewa je ekranizacja powieści Margaret Atwood od Netfliksa i kanadyjskiej stacji CBC?
Odpowiedzieć na to pytanie każdy musi sobie sam, bo serial nie podaje wyjaśnień na tacy, oddając głos samej Grace (znakomita rola Sary Gadon). Ta stopniowo przedstawia swoją historię w rozmowie z psychiatrą, doktorem … (Edward Holcroft), mieszając fakty z fantazją, a nam fundując niecodzienną mieszankę XIX-wiecznego kryminału, opowieści obyczajowej i analizy psychologicznej.
Wypada to wszystko świetnie, a wszelkie niedociągnięcia (choćby niedopracowany drugi plan) można "Alias Grace" wybaczyć, bo fascynująca główna bohaterka nadrabia je z dostatkiem. Wyrobienie sobie o niej jasnej opinii to nie lada wyzwanie, o rozgryzieniu nawet nie wspominając, bo tak niejednoznacznej postaci dawno w telewizji nie było. Czy za dużymi błękitnymi oczami kryje się niewinna ofiara, czy może raczej wyrachowana i cierpliwie czekająca na swoją szansę zabójczyni? Koniecznie sprawdźcie, jakie jest Wasze zdanie. [Mateusz Piesowicz]
2. "Mr. Robot" (awans z 7. miejsca)
"Mr. Robot" spuentował bardzo udany miesiąc miejscem na niemal samym szczycie naszego zestawienia i nie jest to pozycja przypadkowa. Serial Sama Esmaila od początku 3. sezonu prezentował niezłą formę, a w listopadowych odcinkach jeszcze wyżej podniósł sobie poprzeczkę, nawiązując poziomem do swoich najlepszych czasów.
I to zarówno pod względem realizacyjnym, jak i fabularnym. Jest to o tyle istotne, że do efektownych sztuczek wizualnych w przypadku tego serialu zdążyliśmy się już przyzwyczaić (choć oczywiście cały odcinek wyglądający jakby został nakręcony w jednym ujęciu i tak robił ogromne wrażenie) i wiemy, że nie zawsze pod rękę z nimi szła równie udana treść. Tym razem tego problemu nie było, bo razem z wykonaniem przyszła historia, która dosłownie trzymała na krawędzi fotela.
Śledziliśmy więc z zapartym tchem wyścig z czasem Elliota i Angeli oraz kolejne zmagania tego pierwszego z Panem Robotem, tylko po to, by dowiedzieć się, że to wszystko miało tylko odwrócić uwagę. Za sznurki pociągał bowiem ktoś inny i wykonał właśnie spektakularny ruch. Taki, którego konsekwencje już zauważyliśmy (biedni Treny i Mobley…), i które z pewnością będą nam towarzyszyć do samego końca.
Ten natomiast zapowiada się piekielnie interesująco – zwłaszcza po tym, jak Elliot doszedł do porozumienia z samym sobą w fantastycznym, bardzo emocjonalnym, choć mniej spektakularnym od poprzednich odcinku. Pod choinkę wypada sobie tylko życzyć, by ten poziom został utrzymany aż do finału. [Mateusz Piesowicz]
1. "The Marvelous Mrs. Maisel" (nowość na liście)
Cudowna pani Maisel szturmem wdarła się na tę listę i do naszych serc. Już po pilocie, wypuszczonym przez Amazon na początku roku, spodziewaliśmy się po nowej produkcji Amy Sherman-Palladino – twórczyni "Gilmore Girls" – wszystkiego co najlepsze, ale 8-odcinkowy sezon przerósł wszelkie nasze oczekiwania. Osadzona w 1958 roku i olśniewająca klimatem retro produkcja Amazona zachwyca swoją świeżością, pomysłowością i lekkością, z jaką balansuje pomiędzy nieokiełznaną, pełną błyskotliwych dialogów komedią, a całkiem poważnym dramatem o bohaterce, która znalazła się w trudnej sytuacji życiowej.
Kiedy poznajemy Midge Maisel (rewelacyjna Rachel Brosnahan, która zaledwie tydzień po debiucie zgarnęła pierwszą nominację do nagrody krytyków – podobnie jak cały serial), jest ona typową żoną idealną, w wersji posuniętej do patologicznej wręcz skrajności. A jednak mąż i tak ją zostawia już w pierwszym odcinku, przewracając tym samym wszystko do góry nogami. Bo widzicie, Midge miała plan na życie. Szczęśliwa rodzina, mieszkanie na Manhattanie, wysoka pozycja społeczna – to wszystko w tym planie było. Nie było w nim natomiast wypadu po pijaku do klubu komediowego i wygłoszenie, w samej koszuli nocnej, improwizowanego stand-upu, który porwał publiczność i stał się początkiem czegoś zupełnie nowego dla naszej bohaterki.
"The Marvelous Mrs. Maisel" to opowieść o kobiecie, która jest niezwykła i na naszych oczach zaczyna sobie z tej niezwykłości zdawać sprawę. Kobiecie, która odzyskuje siłę i znajduje własną drogę w czasach, kiedy każda próba wybicia się na niezależność oznaczała wojnę ze społeczeństwem, mającym przygotowaną rolę dla każdego. Rachel Brosnahan jako Midge to z jednej strony prawdziwa kulka energii, która idzie przed siebie na przekór wszystkiemu, a z drugiej – osoba porzucona, złamana i w pewnym sensie przegrana, która zanim zostanie gwiazdą komedii, będzie musiała odpowiedzieć sobie na pytanie, kim jest i czego chce.
Amy Sherman-Palladino raz jeszcze przedstawia nam bohaterkę, która jest bardzo kobieca, skomplikowana pod każdym względem, krucha i mocarna jednocześnie. Absolutnie wyjątkową dziewczynę, która nie wstydzi się być sobą – a w pewnym momencie jest wręcz w stanie uczynić z tego sceniczny atut. 2. sezon "The Marvelous Mrs. Maisel" już jest zamówiony, a my szczerze kibicujemy Midge, żeby została z nami tak długo jak panie Gilmore.
Zwłaszcza że świetne w tym serialu jest absolutnie wszystko, począwszy od wyjątkowego klimatu, na który składa się żywo pokolorowany Nowy Jork z czasów sprzed "Mad Men", żydowskie tradycje bohaterów i jedyna w swoim rodzaju atmosfera klubów komediowych; poprzez skrzące się dowcipem dialogi i żywiołowe występy; a skończywszy na serialowej rewii mody czy przebijającej się w każdym odcinku miłości twórców do show-biznesu. "The Marvelous Mrs. Maisel" to perełka – nie tylko najlepszy serial, jaki widzieliśmy w listopadzie, ale też jeden z najlepszych seriali roku. [Marta Wawrzyn]