Serialowe hity i kity – nasze podsumowanie tygodnia
Redakcja
10 grudnia 2017, 22:00
"The Crown" (Fot. Netflix)
To był tydzień powrotu rodziny królewskiej w "The Crown", a także ważnej rocznicy w "Brooklyn 9-9" i fajnych momentów m.in. w "Crazy Ex-Girlfriend" i "Jane the Virgin". Oto nasze hity i kity – przedostatnie w tym roku!
To był tydzień powrotu rodziny królewskiej w "The Crown", a także ważnej rocznicy w "Brooklyn 9-9" i fajnych momentów m.in. w "Crazy Ex-Girlfriend" i "Jane the Virgin". Oto nasze hity i kity – przedostatnie w tym roku!
HIT TYGODNIA: Nowy początek na koniec "Howards End"
Tak powinno się ekranizować klasykę. Od pierwszego odcinka "Howards End" produkcja BBC "przykleiła" mnie do ekranu doskonałą obsadą, błyskotliwymi dialogami, zapierającą dech scenografią. Do tego doszło takie ujęcie pozornie odległych czasowo wątków obyczajowych, że wybrzmiewały zaskakująco współcześnie. Odcinek czwarty – i równocześnie ostatni – utrzymał poziom poprzednich.
W finale zrobiło się przy tym nieco bardziej dramatycznie, kiedy wszystkie misternie prowadzone przez cały miniserial wątki splotły się w tytułowym Howards End. Efekt był dla niektórych śmiertelny, dla innych oznaczał więzienie albo załamanie całej dotychczasowej wizji życia. Moje ulubione siostry Schlegel wyszły jednak z sytuacji obronną ręką, zakończenie uznaję więc za słodko-gorzkie, ale satysfakcjonujące.
O ile zazwyczaj bardzo lubię filmy Jamesa Ivory'ego, to akurat "Powrót do Howards End" z Emmą Thompson i Anthonym Hopkinsem zawsze wydawał mi się zimny, bez chemii między bohaterami, łatwy do zapomnienia. Tymczasem miniserial BBC nie tylko zapewnia piękne odtworzenie realiów epoki i inteligentne dyskusje o ówczesnych dylematach. Wnosi w tamten świat tyle życia, że postacie z początku XX wieku wydają się bardzo bliskie. Absolutny hit do wielokrotnego oglądania. [Kamila Czaja]
HIT TYGODNIA: "Brooklyn 9-9" obchodzi 99. odcinek
"99" nie jest najlepszym odcinkiem serialu ani nawet tego sezonu, ale ma swój urok przynajmniej z dwóch powodów. Po pierwsze, bo "Brooklyn 9-9" to chyba pierwszy serial, który świętuje 99., a nie 100. odcinek; po drugie, bo czyni to w swoim cudnym, lekkim stylu, miksując zgrabnie totalne wygłupy, odrobinę nostalgii i całkiem poważne przesłanie o sile przyjaźni tej fantastycznej, zgranej ekipy.
Było więc sporo powracających żartów, jak specyficzny styl ubierania się rodziny Boyle'ów czy obsesja Jake'a na temat "Szklanej pułapki. Było trochę slapsticku, kiedy cała ekipa wylądowała w rozpadającym się kamperze i rozpoczął się wyścig z czasem pod hasłem "No Sleep till Brooklyn". Była cudowna Amy, która w ułamku sekundy opracowała plan doskonały (i nie tylko Jake ją za to kocha). A przede wszystkim były w tym odcinku świetne momenty emocjonalne, kiedy podopieczni Holta odkryli, czemu sabotuje on własną karierę.
To wszystko, razem z historią miłosną Rosy, zainspirowaną prawdziwym coming outem Stephanie Beatriz, złożyło się na odcinek, który był esencją "Brooklyn 9-9": bezpretensjonalnej komedii o policjantach, która co jakiś czas lubi nam pokazać, że tak naprawdę jest czymś więcej. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: Powrót królowej w bardziej osobistym i równie olśniewającym 2. sezonie "The Crown"
Polityczne kryzysy i przemiany obyczajowe w zmieniającym się świecie to jedne z wiodących motywów 2. sezonu "The Crown" – serialu Netfliksa, który ponownie zabiera nas za kulisy najsłynniejszej monarchii świata. Tym razem jednak rzeczywistość poza pałacem Buckingham ma drugorzędne znaczenie, bo znacznie istotniejsze są problemy, które trawią rodzinę królewską od środka.
Rodzinę, bo serial nie skupia się już tylko na Elżbiecie, więcej uwagi poświęcając jej bliskim, zwłaszcza Filipowi i Małgorzacie. Pierwszy, stojąc w cieniu małżonki, musi zmagać się nie tylko z ograniczeniami własnej pozycji, ale i charakterem, który nie pozwala mu po prostu wiernie trwać u boku królowej. Matt Smith świetnie się odnajduje w roli udręczonego, targanego ambicjami księcia, uczłowieczając swojego bohatera i dodając mu ludzkich rysów.
Vanessie Kirby w roli księżniczki Małgorzaty nie brakowało takich już w poprzednim sezonie, ale teraz, gdy została w stu procentach tragiczną postacią miotaną pomiędzy młodzieńczymi namiętnościami i traktującą je bezwzględnie dworską etykietą, da się ją zrozumieć jeszcze lepiej. Upadek, bunt, romans – niby wszystko to już widzieliśmy, ale w jej wykonaniu oraz u boku znakomicie pasującego do tego towarzystwa Matthew Goode'a, trudno oderwać wzrok od ekranu.
Dokładnie tak samo jak od całego serialu, który prezentuje się nawet efektowniej niż przed rokiem. Przepych wylewa się z ekranu w rytmie dostojnej muzyki, a my możemy tylko wybierać, czy lepsze wrażenie robi niesamowita scenografia, czy może raczej drobne detale. Najistotniejsze jest natomiast to, że fabularnie "The Crown" nadąża za swoją realizacją, dając nam historię bardziej osobistą, ale też różnorodną i unikającą pretensjonalności. Po prostu trzymającą bardzo wysoki poziom. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: Paula i pierwszy penis w jesiennym finale "Crazy Ex-Girlfriend"
Po trzech odcinkach przełomowych dla Rebeki (zemsta, próba samobójcza, diagnoza) tym razem na pierwszym planie wystąpiła Paula. Cieszą mnie sukcesy głównej bohaterki na polu odkrywania, że potrafi być zwyczajna, a nie tylko całkiem zła lub całkiem dobra. Zaskakująco dobrze wypada też na razie relacja Rebeki i Nathaniela. Ale to pani Proctor podbiła moje serce w "Getting Over Jeff".
Donna Lynne Champlin wykorzystała szansę pokazania swoich aktorskich możliwości i przekonująco zagrała kobietę zbyt zapatrzoną w przeszłość (i w "Outlandera"), żeby docenić to, co ma. Równocześnie Paula dostrzegła, że musi nauczyć się innej roli niż wieczna opiekunka wszystkich dookoła. Ale obawiam się, że wśród tych wszystkich psychologicznych niuansów i tak najlepiej zapamiętam entuzjastyczne wykonanie przez Champlin parodii "Mamma Mia", czyli mojego muzycznego hitu tygodnia: "First Penis I Saw".
Odcinek miał słabsze momenty (Josh!), ale dostaje hit ze względu na Paulę w dużych dawkach, naturalnie poprowadzenie jej wątku, krzepiącą kontynuację terapii Rebeki i zaskakująco nietraumatyczne dla widza zerwanie Darryla i White Josha. Już czekam, czym "Crazy Ex-Girlfriend" zaskoczy mnie w styczniu. [Kamila Czaja]
HIT TYGODNIA: Jane i Rafael odważniej zmierzają do celu
"Jane the Virgin" w tym sezonie wyraźnie ustępuje swojej piątkowej towarzyszce, "Crazy Ex-Girlfriend", bo zwyczajnie wpadła w telenowelową rutynę. Wszystko już było, wszystko przerobiliśmy, a narrator dziesiątki razy zdążył powtórzyć tym samym podekscytowanym głosem, że to jest "prosto z telenoweli!". Po którymś razie takie rzeczy smakują gorzej i nic się na to nie da poradzić.
Niemniej jednak rozbawiło mnie szczerze zmartwychwstanie i jeszcze jedna śmierć Anezki oraz wszystko, co w duecie Yael Groblas – Yael Groblas wydarzyło się po drodze. Ta aktorka ma ogromny talent komediowy i z jednej strony będzie mi brakować jej podwójnej roli, a z drugiej, uważam, że już był najwyższy czas na pożegnanie wątku czeskich bliźniaczek. A my do styczniowego powrotu "Jane the Virgin" możemy się zastanawiać, czy Petra TO zrobiła, czy jednak doszło tutaj do nieszczęśliwego wypadku. I zapewne nie będziemy jedyni.
Ale to, na co naprawdę już był najwyższy czas, wydarzyło się w ostatniej minucie. Po długim budowaniu napięcia Rafael wreszcie pocałował Jane, a ta go nie spoliczkowała. Przeciwnie, to była bardzo romantyczna scena i moment, który pod każdym względem był wypracowany i zasłużony – dla obojga. Koniec z różnymi Adamami, wracamy do tego, bez kogo Jane faktycznie nie może żyć. Na pewno przed nami jeszcze sporo twistów, ale chyba nikt nie ma wątpliwości, że to jest to. "Jane the Virgin" myśli już o finałowej rozgrywce i nieważne, czy to kwestia tego, czy następnego sezonu – Jane i Rafael będą razem. Jak to w telenoweli. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: Christopher Meloni i jego jednorożec – zwariowany duet z "Happy!"
Kiedyś najlepszy detektyw w wydziale, dziś upadły gliniarz, który zatapia smutki w alkoholu i zarabia jako płatny zabójca, licząc, że prędzej czy później ktoś zakończy jego nędzny żywot. Nick Sax, bohater opartego na komiksie serialu "Happy!" zdecydowanie nie jest w najlepszej formie i nic nie wskazywało na to, by coś się miało w jego stanie w najbliższym czasie zmienić. Dopóki nie spotkał małego, niebieskiego jednorożca.
Tak, to autentyczna fabuła serialu, w którym zgorzkniały były stróż prawa łączy siły z animowanym stworkiem, by uratować porwaną przez szaleńca dziewczynkę. Happy, czyli właśnie tytułowy jednorożec, jest bowiem jej wyimaginowanym przyjacielem, który w potrzebie zgłosił się do jedynej osoby, która go widzi i może mu pomóc. Równie zwariowanego duetu na ekranie ze świecą szukać, a wierzcie mi, że to dopiero początek szaleństwa.
Od tego serial Syfy pęka w szwach, łącząc krwawą jatkę w stylu kina klasy B z postacią żywcem wyciągniętą z uroczego filmu dla dzieci i podlewając to wszystko świąteczną atmosferą. Ta ekranowa jazda bez trzymanki pozostałaby pewnie tylko niedorzeczną ciekawostką, gdyby nie dwie rzeczy.
Po pierwsze fantastyczny Christopher Meloni w roli Nicka – człowieka balansującego na granicy obłędu i nawet czasem ją przekraczającego, który gdzieś głęboko skrywa w sobie odrobinę człowieczeństwa. Po drugie Happy (głos podkłada mu znakomicie czujący rolę Patton Oswalt), który te resztki dobroci stara się z Nicka wydobyć, tworząc z nim parę tak różną od siebie, że samo oglądanie ich razem jest czystym absurdem. Jakimś cudem to jednak działa, zapewniając rozrywkę bardzo specyficzną, ale jedyną w swoim rodzaju. Na odtrutkę od przesłodzonych i wtórnych produkcji świątecznych w sam raz. [Mateusz Piesowicz]
KIT TYGODNIA: "Templariusze" – nowy serial History, który nie dorasta "Wikingom" do pięt
Zbiorczy kit dostają ode mnie od razu dwa odcinki "Templariuszy", które HBO (emitujące serial w Polsce) pokazało mi przed premierą, choć powinno było je głęboko schować przed recenzentami. Drugi znacznie gorszy od pierwszego, gdybyście pytali, a i pierwszy, poza niezłą sekwencją bitwy o Akkę, wiele do zaoferowania nie miał.
"Templariusze" to serial schematyczny, oparty na banałach i najtańszych możliwych środkach wyrazu, wypakowany fatalnymi dialogami i drętwym aktorstwem. Taka produkcja historyczna może i miałaby rację bytu 15 lat temu, ale teraz widzieliśmy już choćby "Wikingów" – tytuł, która wypromował markę History na całym świecie. Na tle tego znakomitego poprzednika "Templariusze" wypadają słabo pod każdym względem. Brakuje charyzmatycznych postaci, choć trochę oryginalniejszego podejścia i umiejętności wyciągnięcia z jednej z najbardziej fascynujących historii średniowiecznej Europy tego, co rzeczywiście było w niej niezwykłe.
Zamiast więc skupić się na upadku zakonu, który spotkał we Francji straszliwy los z rąk króla Filipa IV Pięknego, "Templariusze" opowiadają "swoją" historię. Składają się na nią z jednej strony poszukiwania Świętego Graala, które mają bardzo luźne związki z prawdą historyczną, a z drugiej rozmaite osobiste intrygi dotyczące cudownie sztywnego rycerza Landry'ego (Tom Cullen, czyli lord Gillingham z "Dowtown Abbey"), które nie mają nic wspólnego z wciągającą fabułą. Nudy na pudy przeplatające się z okazjonalnym siekaniem mieczem – to nie jest dobry początek. I nie spodziewam się cudów w dalszej części sezonu. [Marta Wawrzyn]