Nasz top 15: Najlepsze nowe seriale 2017 roku
Redakcja
16 grudnia 2017, 20:33
"The Handmaid's Tale" (Fot. Hulu)
Dobrych, bardzo dobrych i znakomitych serialowych nowości pojawiło się w tym roku kilkadziesiąt. Niełatwo było wybrać ulubioną piętnastkę – nasza lista to miks głośnych tytułów i niszowych perełek, którym nie pozwolimy zniknąć w tłumie.
Dobrych, bardzo dobrych i znakomitych serialowych nowości pojawiło się w tym roku kilkadziesiąt. Niełatwo było wybrać ulubioną piętnastkę – nasza lista to miks głośnych tytułów i niszowych perełek, którym nie pozwolimy zniknąć w tłumie.
15. "I Love Dick"
Jeśli Jill Soloway tworzy nowy serial, to można w ciemno zakładać, że będzie to coś wymykającego się wszelkim klasyfikacjom. "I Love Dick" jest takie już na poziomie prostego opisu fabuły – bohaterami są bowiem artyści, którzy zaszyli się w prowadzonej przez tytułowego Dicka (Kevin Bacon) oazie w małym miasteczku w Teksasie. Miejscu wyjątkowym przede wszystkim ze względu na właściciela, człowieka owianego mgłą tajemnicy.
Jak fascynująca to postać, może powiedzieć Chris (Kathryn Hahn), autorka niezależnych filmów, która wcale nie miała w planach zostawać w Teksasie ze swoim mężem, Sylvère'em (Griffin Dunne). Widok Kevina Bacona przemierzającego miasto konno w kowbojskim kapeluszu na głowie to jednak wystarczający powód, by zmienić zdanie. Nie spodziewajcie się tutaj jednak wybuchu płomiennego romansu – przynajmniej w praktyce.
Bo choć obsesja Chris na punkcie Dicka przyjmuje stopniowo coraz większe rozmiary, objawia się w niecodzienny sposób. Pisaniem listów wypełnionych zaskakującymi nawet dla niej samej emocjami (od miłości i uwielbienia do czystej wściekłości), które wcale nie mają trafić do adresata. W końcu jest on raczej muzą uwalniającą skryte głęboko pod powierzchnią pragnienia Chris, niż realnym obiektem pożądania. Zagadkową figurą, w przypadku której trudno orzec, czy więcej w niej pozera czy prawdziwego artysty.
Na przelewaniu strumienia myśli na papier (czy raczej ekran) wyjątkowość "I Love Dick" się jednak nie kończy. To po części konceptualny romans, w którym miłosną opowieść zastępują teoretyczne rozważania na temat fascynacji nieznajomym mężczyzną, a po części komediodramat o kobiecie, która próbuje na nowo zdefiniować swoje życie, małżeństwo i twórczość. Kathryn Hahn jest w roli Chris absolutnie fantastyczna i choćby dla niej warto obejrzeć ten niepodobny do niczego serial. [Mateusz Piesowicz]
14. "Dark"
Małe miasteczko, zupełnie jak polskie, szarobury las, też podobny do naszych, górująca nad wszystkim elektrownia atomowa, i zupełnie zwyczajni ludzie, prowadzący zupełnie zwyczajne życie. Taki jest punkt wyjścia w niemieckim "Dark", jedynym serialu z Europy, który znalazł się na naszej liście. A cała reszta to z jednej strony fantastyczna historia, zawierająca elementy kryminału i science fiction, a z drugiej, kawał prawdziwego życia.
Bo choć fabuła "Dark" opiera się na twistach, zaskoczeniach, motywach nadprzyrodzonych i łączeniu kilku osi czasowych jednocześnie, to jednak najważniejsi są tutaj ludzie. Tacy zupełnie przeciętni, prowadzący często depresyjne, małomiasteczkowe życie, od którego chcieliby uciec. I wplątani w intrygę nie z tej ziemi, która ma ogromny wpływ na ich codzienność. Rzecz się zaczyna od zniknięcia dwóch chłopców, ale w tym przypadku najważniejszym pytaniem nie jest "kto to zrobił", tylko "kiedy to się stało". Niecodzienne zdarzenie szybko odsłania cały szereg emocji i sekretów w małej niemieckiej społeczności.
Siłą "Dark" jest świetny klimat, wciągająca intryga, ogromna pomysłowość twórców, jak również ci zupełnie zwyczajni bohaterowie, z wielu względów bliżsi nam od postaci z amerykańskich seriali. To rzecz, którą pochłania się w jeden weekend i od razu zadaje się pytanie: "to kiedy będzie 2. sezon?". Odpowiedzi na razie nie znamy, ale mamy nadzieję, że Netflix nie będzie długo zwlekał. To zdecydowanie najlepszy europejski serial tej platformy. [Marta Wawrzyn]
13. "Seria niefortunnych zdarzeń"
Surrealistyczny świat z książek Lemony'ego Snicketa ożył w serialu Netfliksa i zamienił się w prawdziwą ekranową symfonię absurdu. Trójka dzieciaków o nazwisku Baudelaire, która straciła rodziców w pożarze, tuła się po świecie pełnym ekscentrycznych dorosłych, a widz nie może się nadziwić, że udaje im się w tym wszystkim przetrwać i nie zatracić zdrowego rozsądku. Choć serialowy świat jest przerysowany do granic możliwości, te dzieciaki i spotykające ich nieszczęścia mają w sobie coś prawdziwego; coś, co sprawia, że ściskamy kciuki, żeby im się udało.
A świat wokół nich jest rzeczywiście okrutny, przy całej swojej dziwności. Jedni dorośli są z gruntu źli, jak paskudny Hrabia Olaf (Neil Patrick Harris), polujący na spadek dzieci. Inni – naiwni, zajęci sobą i kompletnie nieświadomi tego, co się dzieje. Zaś dzieciaki uparcie wędrują po tym świecie, przerzucane z rąk do rąk, jakimś cudem zachowując wiarę, że w końcu będzie lepiej.
Humor, surrealizm, pomysłowe kostiumy i świetnie zrobiona scenografia stanowią razem wyjątkową całość, tworząc jedyny w swoim rodzaju świat, w którym rządzi Neil Patrick Harris. Broadwayowski aktor tańczy, śpiewa i przebiera się na tysiąc sposobów, bawiąc się swoją kreacją bez żadnych ograniczeń. Po drugiej stronie mamy równie mistrzowskiego Patricka Warburtona, którego deadpan to również znak firmowy tej historii. Trudno sobie wyobrazić "Serię niefortunnych zdarzeń" bez superpoważnego narratora, a także całej parady oryginałów, w których wcielają się m.in. Joan Cusack, Aasif Mandvi i Don Johnson.
Jedyny w swoim rodzaju świat przedstawiony, świetny czarny humor, bez mała genialne dialogi i zabawy słowami, a do tego wypełniona twistami i tajemnicami historia, która wciągnie widzów w każdym wieku – "Seria niefortunnych zdarzeń" to rozrywka najwyższej klasy i jedna z najlepszych rzeczy, jakie dał nam w tym roku Netflix. [Marta Wawrzyn]
12. "Ania, nie Anna"
Ekranizacji "Ani z Zielonego Wzgórza" było już tak wiele i w tak różnych formach, że kolejna wcale nie wydawała się dobrym pomysłem. Zwłaszcza że zapowiedzi o nowym podejściu do klasyki słyszeliśmy już nieraz przy innych okazjach i rzadko kiedy wychodziło z tego coś dobrego. Na szczęście "Ania, nie Anna" okazała się wyjątkiem od reguły.
Serialowa adaptacja historii o sympatycznym rudzielcu, którą stworzył Netflix do spółki z kanadyjską telewizją CBC, to przykład na to, jak powinno się podchodzić do opowieści, które już znamy i lubimy. Produkcja wierna duchowi oryginału (literze w przeważającej części również), ale także świetnie dopasowana do współczesnej, telewizyjnej rzeczywistości, w której stawia się na realistyczne historie i skomplikowane postaci.
Ania Shirley, sierota, która przypadkowo trafia pod opiekę rodzeństwa Maryli i Mateusza Cuthbertów, zdecydowanie się do takich zalicza, a jednak pozostaje sobą – rezolutną dziewczynką, której usta się nie zamykają, i której często zdarza się bujać w obłokach. Twórczyni serialu, Moira Walley-Beckett (wcześniej pracowała m.in. przy "Breaking Bad"), nie zmieniła jej zatem nie do poznania, jednak dodała kilka nowych elementów, które ubarwiają jej charakterystykę. Ma więc nowa Ania mroczną przeszłość oraz feministyczne zacięcie, ale także doskonale znany urok i pozytywną energię, która sprawia, że nie sposób jej nie lubić.
Zwłaszcza w kapitalnej kreacji Amybeth McNulty, która z miejsca podbiła nasze serca, zarażając zapałem i urzekając dziecięcą niewinnością. Dodajmy obowiązkową porcję wzruszeń, szczyptę humoru, autentyczne emocje i cudowne kanadyjskie krajobrazy, a otrzymamy ciepłą i bezpretensjonalną historię, jakich w telewizji coraz mniej. [Mateusz Piesowicz]
11. "Star Trek: Discovery"
Serial, którego obawialiśmy się bardzo przed premierą, bo kilkukrotne przełożenie daty premiery i odejście showrunnera – zwłaszcza kiedy mówimy o kimś takim jak Bryan Fuller – rzadko oznacza cokolwiek dobrego. A jednak dwójka nowych prowadzących produkcję, Aaron Harberts i Gretchen J. Berg, z pomocą scenarzystów, którzy znają "Star Treka" na pamięć, dała radę stworzyć serial, który spokojnie może nam towarzyszyć przez wiele lat.
"Discovery" to nowy "Star Trek" na nowe czasy – taki, który umiejętnie łączy klimat starych serii z wymogami współczesnej telewizji. Jak zwykle w "Star Treku", nie brakuje tutaj komentarza na temat współczesności, a że ta wydaje się ostatnio dość mroczna, taki jest też ten serial. Skomplikowani członkowie załogi tytułowego okrętu, różne frakcje wśród Klingonów, podkreślanie, że świat nie zawsze jest czarno-biały – to wszystko znaki firmowe "Discovery". Ale w żadnym razie nie oznacza to zerwania z idealistycznym przesłaniem czy zatarcia granic pomiędzy dobrem a złem.
Nowy "Star Trek" raczej flirtuje z myślą o byciu kolejnym mrocznym, pełnym antybohaterów serialem dramatycznym z kablówki, niż faktycznie nim jest. To wciąż telewizja środka – znakomicie zrealizowana, fantastycznie zagrana i napisana tak, jak pisze się dziś seriale z ambitną intrygą, rozplanowaną na cały sezon. A i aktorsko nie mogło być lepiej. Jason Isaacs, Sonequa Martin-Green, Doug Jones, Anthony Rapp, Shazad Latif i reszta ekipy bardzo szybko zostali naszymi ulubieńcami i mamy nadzieję, że nie rozstaniemy się z nimi przynajmniej przez pół dekady. [Marta Wawrzyn]
10. "Feud: Bette and Joan"
Ryan Murphy w swoim żywiole, bo kto lepiej niż on nadałby się do sfilmowania historii konfliktu dwóch gwiazd złotej ery Hollywood? Bette Davis i Joan Crawford to w tej opowieści wprawdzie gwiazdy już nieco przyblakłe, ale usilnie pragnące jeszcze raz wejść na piedestał przy okazji filmu "Co się zdarzyło Baby Jane?", by znów lśnić w świetle fleszy i zanurzyć się w oszałamiającym blichtrze fabryki snów z lat 60. ubiegłego wieku.
Mylicie się jednak, sądząc, że to opowieść o triumfalnym powrocie na szczyt. Wręcz przeciwnie, "Feud" to bajecznie kolorowa, ale równocześnie bardzo gorzka historia o tym, jak brutalny bywa show-biznes i jak okrutnie obchodzi się z tymi, których czas już minął. Bette i Joan są jednak nie tylko ofiarami systemu, ale także bezwzględnymi rywalkami, których zawodowy i osobisty konflikt obrósł już własną legendą.
Murphy podchodzi do niej z typową dla siebie przesadą, ale też zaskakującym wyczuciem. Owszem, nie brakuje tu teatralnych gestów i dramatycznych scen opatrzonych efektowną realizacją, jednak obok nich rozgrywa się skromna i przejmująca historia dwójki bohaterek, których frustracje, lęki i żale wcale nie są oderwane od rzeczywistości. Genialne kreacje Susan Sarandon i Jessiki Lange jeszcze ją uwiarygodniają, każąc nam patrzeć na ikony Hollywood, ale dostrzegać prawdziwe kobiety, które sukces okupiły ogromnymi wyrzeczeniami i poświęceniem praktycznie każdego aspektu swojego życia. Można je kochać, można ich nie znosić, ale z pewnością trzeba im współczuć. [Mateusz Piesowicz]
9. "American Gods"
Nie wiemy, co się stanie z "American Gods" po odejściu Bryana Fullera, ale uwielbiamy 1. sezon i wciąż jeszcze liczymy na równie dobre kolejne serie. W swoim debiutanckim sezonie ekranizacja popularnej książki Neila Gaimana była coraz lepsza z odcinka na odcinek, a bogactwo świata przedstawionego nie raz, nie dwa wprawiło nas w szczery zachwyt. Bo to świat, w którym nie istnieją żadne granice – fantazja przenika się tu z rzeczywistością, a ludzkie wierzenia przybierają całkiem realne kształty.
A i bohaterowie są mocno nietypowi – to personifikacje starych bogów, których imigranci z różnych krajów przywozili ze sobą do Ameryki, i nowych bożków, którzy wygrywają we współczesnym świecie, bo są oferują atrakcyjniejszą "religię". Wszyscy żyją wśród ludzi i wszyscy mają jakieś swoje cele. A w środku tego galimatiasu za chwilę ląduje facet o imieniu Cień (Ricky Whittle), który tuż po wyjściu z więzienia zostaje zatrudniony przez tajemniczego Pana Wednesdaya (niesamowity Ian McShane). Panowie razem podróżują przez Amerykę, zmierzając w kierunku, który tylko dla jednego z nich jest od początku do końca jasny.
1. sezon nie obejmuje całej książki, to zaledwie klimatyczne wprowadzenie do wojny pomiędzy amerykańskimi bogami i zarazem metafora świata, w którym żyjemy, podbijanego przez celebrytów, wszelkiego rodzaju ekrany, coraz lepsze gadżety, coraz to nowe używki. Serialowe wydarzenia toczą się dość powoli, tak żebyśmy mogli poznać ten niezwykły świat od podszewki. Serial wspaniale wygląda, jest cudownie surrealistyczny, napisany niczym najlepsza książka i zagrany na najwyższym poziomie. Już sama obsada, w której znajdują się także Emily Browning, Pablo Schreiber, Gillian Anderson, Orlando Jones czy Kristin Chenoweth, wystarczy, aby zapoznać się z "American Gods" – jednym z najbardziej niezwykłych, najoryginalniejszych i po prostu najlepszych seriali tego roku. [Marta Wawrzyn]
8. "GLOW"
Neony, spandex i brokat – witajcie w latach 80. w wersji pozbawionej najmniejszych przejawów dobrego gustu. Trudno jednak, by było inaczej, skoro mówimy o serialu zabierającym nas za kulisy absurdalnego (ale prawdziwego!) programu o kobiecym wrestlingu, w którym panie wcielały się w koszmarnie stereotypowe role i toczyły udawane walki na ringu.
Kpina? Nie dajcie się zwieść pozorom. Choć "GLOW" na pierwszy rzut oka przypomina idiotyczną komedię, to serial miejscami poważniejszy, niż niejeden skomplikowany dramat. A już na pewno traktujący całkiem serio siebie i swoje bohaterki – grupę kobiet, które bardzo różne okoliczności życiowe skłoniły do podjęcia nietypowej decyzji, wciśnięcia się w obcisłe stroje i manifestacji swojej siły w absolutnie wyjątkowy sposób.
"GLOW" jednocześnie tworzy stereotypy i spektakularnie je obala (nawet całkiem dosłownie), stawiając za nimi bohaterki z krwi i kości, które odzyskują (lub budują od podstaw) wiarę w siebie i własne możliwości. Takich serialowi absolutnie nie brakuje, podobnie jak wyrazistych kreacji, na czele z tymi Alison Brie i Betty Gilpin. Dzięki nim ekranowa tandeta zamienia się w bardzo inteligentny serial, który nie tylko ma coś do powiedzenia, ale jeszcze potrafi to powiedzieć w jedynym w swoim rodzaju stylu. A jak świetnie przy tym bawi! [Mateusz Piesowicz]
7. "Alias Grace"
Jeśli szukacie nowego serialu z silną bohaterką na pierwszym planie, to jest spora szansa, że traficie na jedną z ekranizacji powieści Margaret Atwood. "Alias Grace" jest tą późniejszą i cieszącą się mniejszym rozgłosem, ale niekoniecznie znacznie gorszą. Historia Grace Marks (świetna Sarah Gadon), kanadyjskiej służącej, która w 1843 roku została skazana na dożywocie za zabójstwo swojego pracodawcy i jego kochanki, to serial bardzo niejednoznaczny i unikający prostych rozwiązań, a przy tym piekielnie wciągający.
Słynną i do dziś niewyjaśnioną do końca sprawę śledzimy we wspomnieniach Grace, która opowiada swoją historię psychiatrze, doktorowi Simonowi Jordanowi (Edward Holcroft). Jest to więc wersja wydarzeń mocno subiektywna, niekompletna i poszarpana. Zawierająca fakty, ale również fantastyczne motywy, których interpretację serial pozostawia nam. Podobnie zresztą, jak ocenę samej Grace – być może najbardziej niejednoznacznej postaci, jaką widzieliśmy na ekranie w tym roku.
Niewinna ofiara czy mordująca z zimną krwią zabójczyni? Naiwna, może wręcz głupia dziewczyna, czy wyrachowana kobieta na chłodno oceniająca swoje szanse na ułaskawienie i manipulująca doktorem? Potwór w ludzkiej skórze, czy prosta bohaterka pragnąca tylko, by ktoś jej wreszcie posłuchał? "Jak mogę być tym wszystkim naraz?" – pyta Grace, zmuszając nas do myślenia, co naprawdę kryje się za jej dużymi, błękitnymi oczami. W które oblicze tej kobiety uwierzycie, zależy tylko od Was. A może gdzieś pomiędzy kolejnymi wersjami historii odnajdziecie tę prawdziwą? [Mateusz Piesowicz]
6. "Mindhunter"
Najlepszy nowy serial Netfliksa w tym roku, który niestety pozostał niedoceniony przez gremia przyznające najważniejsze nagrody w branży. Docenimy więc go my, bo zdecydowanie na to zasługuje. "Mindhunter" to tylko z pozoru jeszcze jedna telewizyjna opowieść o seryjnych mordercach. Od "Dextera" czy "Hannibala" różni go wszystko, na czele z tym, że pokazuje perspektywę nie psychopatów, tylko agentów FBI, którzy pod koniec lat 70. zaczęli tworzyć ich portrety psychologiczne. Działo się to w czasach, kiedy mało kto wierzył w znaczenie psychologii w kryminalistyce, a nasi agenci, jak również psycholożka grana przez Annę Torv, stali się prawdziwymi pionierami tych badań.
Pod tym względem "Mindhunter" kojarzy się bardziej z "Masters of Sex" niż z produkcjami o seryjnych mordercach – najbardziej interesująca dla widza jest tutaj fascynacja samych badaczy, a zwłaszcza młodego agenta Holdena (rewelacyjny Jonathan Groff), i to, jak zmieniają się oni i jak zmienia się ich życie pod wpływem wywiadów z psychopatami. Zwłaszcza że to wszystko oparte jest na faktach. Tacy agenci naprawdę istnieli, przepytywani przez nich mordercy rzeczywiście zrobili to, co zrobili, a Ameryka w tamtym okresie faktycznie znajdowała się w stanie tak potwornego kaca po Wietnamie.
"Mindhunter" – serial autorstwa brytyjskiego scenarzysty Joego Penhalla i popularnego reżysera Davida Finchera – opowiada historię, jakiej jeszcze nie opowiedział nikt, a do tego wspaniale wygląda. Chłodna elegancja Finchera idealnie współgra z tą mroczną opowieścią, która cały czas pamięta, że przede wszystkim jest popkulturowym dziełem. Wykańczająca psychicznie tematyka jest więc przełamywana za pomocą humoru rodem z klasycznego procedurala, świetnych montaży muzycznych czy klimatycznych scen w barach. A wszystko to razem składa się na jeden z najlepszych seriali roku. [Marta Wawrzyn]
5. "Wielkie kłamstewka"
Serial limitowany, który okazał się tak wielkim sukcesem, że wkrótce będzie limitowany nieco mniej, bo jak na pewno słyszeliście, oficjalnie potwierdzono powtarzające się praktycznie od jego zakończenia plotki o kontynuacji. Co o tym sądzić, to temat na zupełnie inną dyskusję, która nie zmieni jednego – "Wielkie kłamstewka" to jedna z najlepszych rzeczy, jakie powstały w tym roku w telewizji.
Adaptacja książki Liane Moriarty o matkach z kalifornijskich przedmieść, które pod idealnymi makijażami i za ścianami swoich szklanych domów skrywają mnóstwo mrocznych sekretów, w teorii nie jest niczym wyjątkowym. Podobnych historii było przecież mnóstwo. David E. Kelley (autor scenariusza), Jean-Marc Vallée (reżyser wszystkich odcinków) i rewelacyjna obsada na czele z Reese Witherspoon, Nicole Kidman (są także producentkami) i Shailene Woodley udowodnili jednak, że można z nich wydobyć znacznie więcej.
Przede wszystkim ogromne pokłady emocji, które buzują tu od pierwszych chwil, gdy dowiadujemy się, że w tym idealnym świecie ktoś właśnie zginął. Kim jest ofiara i zabójca odkryjemy w swoim czasie, wcześniej śledząc historię obyczajową, która porywa bardziej, niż większość kryminałów. Kłamstwa, zdrady, romanse i rozgrywające się za zamkniętymi drzwiami dramaty mieszają się tu z codziennymi problemami, a śledzenie ich wszystkich jest w każdym przypadku równie satysfakcjonujące.
Dodajmy jeszcze do tego wyśmienite kreacje (nie tylko wyżej wymienionych, ale także choćby Alexandra Skarsgårda, Laury Dern i fantastycznej dziecięcej obsady na czele z Iainem Armitagem), znakomity scenariusz i postaci, od których historii długo nie mogliśmy się uwolnić, a otrzymamy serial potwierdzający tezę, że najlepsze historie obyczajowe powstają obecnie na małym ekranie. [Mateusz Piesowicz]
4. "Opowieść podręcznej"
Najgłośniejsza i najbardziej kontrowersyjna serialowa nowość w tym roku, a jednocześnie serial, który przyniósł platformie Hulu pierwsze zasłużone nagrody Emmy i za chwilę pewnie przyniesie kolejne wyróżnienia. Bo zasługują na nie wszyscy, poczynając od showrunnera i scenarzysty Bruce'a Millera, przez reżyserkę i operatorkę Reed Morano, której serial zawdzięcza swój niezwykły wygląd, aż po odtwórczynie głównych ról, z Elisabeth Moss, Ann Dowd i Alexis Bledel na czele.
"Opowieść podręcznej" to serialowa adaptacja powieści Margaret Atwood, która była ostrzeżeniem przed konserwatywną kontrrewolucją w czasach Ronalda Reagana. Adaptacja bardzo aktualna i pasująca także do naszych czasach, w których ta sama kontrrewolucja przybiera dużo bardziej paskudne oblicza niż w latach 80. Twórcy nie odżegnują się od tego, wręcz przeciwnie, mówią wprost, że ten paraliżujący koszmar z serialu to coś, od czego może dzielić nas tylko kilka potknięć, tylko kilka złych wyborów.
Serial przedstawia totalitarne państwo, które powstało na gruzach obecnych Stanów Zjednoczonych i które początkowo było odpowiedzią na plagę bezpłodności, jaka opanowała świat. Nieliczne płodne kobiety zostały schwytane, nazwane podręcznymi i zmuszone do rodzenia dzieci swoim panom, którzy co miesiąc gwałcą je w majestacie prawa, w zgodzie z wypaczonym pojmowaniem Biblii i na oczach własnych żon. Taką właśnie kobietą jest Offred (Elisabeth Moss), podręczna, która stara się zachować godność i człowieczeństwo w świecie, gdzie wolność nie istnieje, a człowiekiem jest tylko mężczyzna.
"Opowieść podręcznej" to przerażające ostrzeżenie przed światem, w którym politycy nie mają szacunku dla praw kobiet. To także znakomicie napisana i jeszcze lepiej zagrana historia kilku istot ludzkich, których życie stało się nieopisanym koszmarem. Skupienie się na najprostszych, najbardziej podstawowych emocjach i sukcesywne odsłanianie kolejnych warstw horroru, w jakim żyją podręczne, stanowi o niezwykłości tego serialu. Nieustanny dostęp do życia wewnętrznego Offred sprawia, że Gilead, przy całym swoim przerysowaniu, staje się czymś namacalnym.
Nie ma na tej liście drugiego serialu, który oglądałabym z aż takim trudem, zaciskając często pięści z bezsilności i robiąc przerwy na zaczerpnięcie oddechu w trakcie seansu. Nie ma też na tej liście drugiego serialu, który w tym momencie byłby ważniejszy i bardziej potrzebny niż "Opowieść podręcznej". [Marta Wawrzyn]
3. "The Marvelous Mrs. Maisel"
Serial, o którego istnieniu wielu ma prawo nie wiedzieć, bo nie tylko ujrzał światło dzienne zaledwie kilkanaście dni temu, ale też nie cieszy się nawet w połowie takim rozgłosem, na jaki zasłużył. Pora to zmienić, bo nowe dzieło Amy Sherman-Palladino, twórczyni "Gilmore Girls", to tytuł z kategorii obowiązkowych do zobaczenia.
Historia Miriam 'Midge' Maisel (olśniewająca Rachel Brosnahan), gospodyni domowej z Manhattanu, która, po tym jak porzuca ją mąż, odkrywa w sobie talent do stand-upu, to istna serialowa petarda. Opowieść o pozbywaniu się krępujących społecznych ograniczeń w świecie, który przyszykował kobietom z góry ustaloną rolę, zanim te w ogóle o niej pomyślały (akcja rozgrywa się pod koniec lat 50.), a zarazem porywająca komedia pędząca naprzód w zawrotnym tempie. Celnymi żartami rzuca się tu co chwilę, błyskotliwe dialogi nadają całości szybkiego rytmu, a gromada wyrazistych postaci nie pozwala nam się nudzić choćby przez chwilę.
A to wszystko zaledwie ułamek atrakcji. Jest przecież jeszcze bajeczny Nowy Jork; są bez mała genialne, ostre i energetyczne stand-upy Midge; są także życiowe dramaty, które wcale nie będą Wam obce – nawet jeśli akurat nie pochodzicie z bogatej żydowskiej rodziny z Upper West Side. Obca nie jest też nasza bohaterka. Kobieta porzucona i pozbawiona fundamentów, na których opierała całe swoje życie, ale odkrywająca możliwości, o jakich wcześniej nawet nie śniła. Dostrzegająca własną niezwykłość i stopniowo nabierająca odwagi, by pewnie ruszyć po swoje, nawet jeśli będzie to oznaczać wojnę ze wszystkimi dookoła (oraz narobienie sobie nowych wrogów).
Do tego klimat retro, wspaniali Tony Shalhoub i Marin Hinkle w rolach rodziców Midge, wgląd w kulisy komediowej sceny Nowego Jorku (Luke Kirby wciela się w Lenny'ego Bruce'a, autentycznego komika z tamtego okresu) i tysiąc małych cudowności, którymi serial zaskakuje na każdym kroku. Oglądajcie koniecznie. [Mateusz Piesowicz]
2. "Kroniki Times Square"
Nowy serial HBO i duetu David Simon/George Pelecanos, któremu zawdzięczamy także "The Wire" i "Treme", to pozycja ze wszech miar warta uwagi. I wcale nie ze względu na potencjalnie kontrowersyjną tematykę, jaką niewątpliwie są początki branży porno. "Kroniki Times Square" są niezwykłe, bo zabierają nas do Nowego Jorku z lat 70., by z dokumentalną niemal precyzją sportretować różne grupy ludzi, mające bliższe i dalsze związki z rozkwitającym w okolicach Times Square biznesem.
Wszystko tutaj kręci się wokół 42. Ulicy, zwanej potocznie The Deuce (czyli Dwójką), która stanowiła prawdziwy przedsionek piekła i zarazem raj dla miłośników zakazanych rozrywek. To miejsce, gdzie można było iść do jednego z grindhouse'owych kin, kupić narkotyki, spędzić noc z prostytutką, a na koniec stracić portfel albo i życie. Miejsce mroczne, brudne, wyjęte spod prawa i mające mnóstwo specyficznego uroku.
Miejsce na swój sposób klimatyczne, a przede wszystkim zasiedlone przez absolutnie niezwykłą zgraję rewelacyjnie napisanych bohaterów, którzy w okolicach dwójki bywają, mieszkają bądź czerpią korzyści z tamtejszych biznesów. W serialu poznajemy pełną gamę prostytutek, alfonsów, mafiozów, skorumpowanych policjantów; jest też barman, do którego knajpy prędzej czy później trafi każdy z bohaterów, a gra go James Franco we własnej osobie (podobnie zresztą jak jego zawadiackiego brata bliźniaka, ciągle wpadającego w jakieś tarapaty). W znakomitej obsadzie prym wiedzie Maggie Gyllenhaal, wcielająca się w najbardziej interesującą prostytutkę, jaka kiedykolwiek przechadzała się po naszych ekranach. Pojawiają się także Dominique Fishback, Margarita Levieva, Emily Meade, Andy Bauer i mnóstwo innych aktorów, których możecie znać chociażby z "The Wire".
Niezwykłe w tym serialu jest wszystko, począwszy od podejścia twórców do tej nietypowej tematyki i bohaterów tej historii, a skończywszy na świecie, który dla nich zbudowano praktycznie od zera. Jako że The Deuce w takim kształcie jak kiedyś już nie istnieje, ekipa serialu musiała praktycznie stworzyć tę ulicę od nowa. I wyszło świetnie – klimat wylewa się z ekranu, kostiumy i scenografia wyglądają niesamowicie, a przede wszystkim serial pulsuje szaloną energią. Bohaterowie "Kronik Times Square" to nie żadne papierowe postacie z dramatu kostiumowego, to ludzie z krwi i kości, którzy wyciskają jak najwięcej z tego, co życie im oferuje.
"Kroniki Times Square" to nie kolejny nostalgiczny serial kostiumowy, cynicznie grający na emocjach widzów, którzy chcieliby żyć w innych, lepszych czasach. Twórcy stawiają raczej na brutalny realizm, ale robią ze znaną również z "The Wire" nutką lekkości i humoru. Serialowa 42. Ulica to z jednej strony specyficzny ekosystem, egzystujący w dużej mierze poza prawem, a z drugiej, miejsce, w które aż chce się zanurzyć po same uszy. I to pomimo tego, że właściwie nikt nie może tu liczyć na prawdziwie szczęśliwe zakończenie. [Marta Wawrzyn]
1. "Legion"
"Legion" to nie tylko jedyna w swoim rodzaju ekranizacja komiksu, która nijak nie przystaje do produkcji Netfliksa (o innych nawet nie wspominając), ale przede wszystkim absolutnie unikatowy serial. Choć w jego przypadku tak proste określenie wydaje się krzywdzące. Bo zrodzona w głowie twórcy "Fargo", Noah Hawleya, historia jednego z drugoplanowych mutantów z bogatego w postaci świata X-Menów, to raczej pozbawione jakichkolwiek ograniczeń audiowizualne widowisko.
W gruncie rzeczy sprawa jest prosta – oto mamy Davida Hallera (Dan Stevens), młodego mężczyznę, któremu od lat wmawiano, że jest chory psychicznie. Co jednak, jeśli głosy i obrazy w jego głowie to nie objaw schizofrenii, lecz niezwykłych zdolności, nad którymi nie potrafi panować? Co jeśli David jest zupełnie normalny (no dobra, umiarkowanie normalny), a jego problemy wynikają z zupełnie innych przyczyn, niż początkowo sądził?
"Legion" stawia to pytanie na początku, a potem… a potem zaczynają dziać się cuda. Nie tylko z naszym bohaterem, ale z całą serialową rzeczywistością, którą Noah Hawley prowadzi niczym oszalały dyrygent swoją orkiestrę, każąc jej grać raz coś całkiem normalnego i spokojnego, by zaraz potem bez uprzedzenia zamienić się w obłąkanego geniusza. Gatunki, style i tonacje mieszają się tu w tak szalonym tańcu, że śledzenie tej historii bez mętliku w głowie jest praktycznie wykluczone.
Chaos to jednak po pierwsze przyjemny, a po drugie w pełni kontrolowany przez Hawleya, który rzucił klasyczną narrację w kąt, w zamian oferując porywającą mieszankę, w której najsłodszy romans świata może się zamienić w horror rodem z najgorszego koszmaru, a symfonia dźwięków momentalnie umilknąć, by przejść w sceny żywcem wyciągnięte z filmu niemego. Jak w tym wszystkim udało się jeszcze upchnąć spójną historię Davida, mnóstwo wyjątkowych postaci dookoła niego i całą masę najróżniejszych emocji, nie mam bladego pojęcia. Wiem natomiast tyle, że czegoś takiego jak "Legion" w telewizji jeszcze nie było. W czasach otaczającej nas ze wszystkich stron odtwórczości trudno o większy komplement. [Mateusz Piesowicz]