Nasze największe serialowe rozczarowania 2017 roku
Redakcja
21 grudnia 2017, 22:02
"Sherlock" (Fot. BBC)
Nigdy w historii nie było tak dużo seriali jak w tym roku i nigdy nie czuliśmy się aż tak rozczarowani. Od Marvela i Netfliksa, poprzez "Sherlocka", aż po 3. sezon "Fargo" – oto nasze największe serialowe rozczarowania 2017 roku.
Nigdy w historii nie było tak dużo seriali jak w tym roku i nigdy nie czuliśmy się aż tak rozczarowani. Od Marvela i Netfliksa, poprzez "Sherlocka", aż po 3. sezon "Fargo" – oto nasze największe serialowe rozczarowania 2017 roku.
Netflix i Marvel to już nie jest idealny związek
Do pewnego momentu wszystko układało się idealnie. "Daredevil", "Jessica Jones" i "Luke Cage" mieli swoje mocne i słabe strony, ale ogólnie współpraca Netfliksa z Marvelem wyglądała na naprawdę udaną. W mijającym roku jednak coś zaczęło się sypać.
I to od razu spektakularnie, bo "Iron Fist" wyglądał jak ubogi krewny "Arrowa" (a to spore osiągnięcie) i w porównaniu do swoich poprzedników prezentował się wprost fatalnie. Można się było tylko zastanawiać, czy najgorzej w tym wszystkim wypadał scenariusz, grający główną rolę Finn Jones, czy może jednak sceny "akcji". Co się stało, Netfliksie? Wypadek przy pracy? Źle dobrani ludzie za sterami? A może po prostu zmęczenie materiału?
Ta ostatnia wersja wydaje się całkiem bliska prawdy, gdy weźmiemy pod uwagę drugi marvelowski serial Netfliksa z tego roku, czyli "The Defenders". Serial, który miał być przecież hitem i wielką kulminacją serialowego uniwersum. Wyszła zrobiona na siłę produkcja, której każda scena wręcz krzyczy, że powstała, bo tego wymagały zapisy w umowie z Disneyem. Synonim przeciętności, na wspomnienie którego nadal muszę powstrzymywać ziewanie, a fabuły nijak nie potrafię sobie przypomnieć. Jak przez mgłę kojarzę tylko, że była tam trójka postaci, które kiedyś lubiłem i jeden chłystek ze świecącą pięścią.
Czy to stały trend, czy tylko kryzys formy dowiemy się wkrótce, bo oczywiście kolejne sezony wszystkich seriali już powstają, ale na myśl o nich nie potrafię wykrzesać z siebie nawet krzty dawnego entuzjazmu. I nie zmienia tego "The Punisher", czyli jedyna rzecz, która Marvelowi i Netfliksowi w 2017 roku wyszła. Wiele o ich związku mówi to, że początkowo tego serialu nawet nie było w planach. Może pora je zweryfikować? [Mateusz Piesowicz]
"Gypsy", czyli jak zrobić serial, któremu nawet Naomi Watts nie pomoże
Miał być jeden z największych hitów tego roku, skończyło się na jednym z najszybciej skasowanych seriali w historii Netfliksa. I do dziś zagadką pozostaje, kto dał temu projektowi zielone światło i jakim cudem Naomi Watts nie uciekła po zapoznaniu się ze scenariuszem. Bo "Gypsy" to niemal modelowy przykład potworka, który nieudolnie udaje telewizję jakościową.
Serial z Naomi Watts w roli głównej i reżyserką "50 twarzy Greya" za kamerą promowano jako seksowny thriller o nowojorskiej terapeutce, która przekracza granice, wdając się w niedopuszczalne relacje z bliskimi swoich pacjentów. W rzeczywistości to okropnie nudny dramat obyczajowy, odhaczający wszystkie największe banały jeden po drugim i zawierający nutkę psychologii na poziomie podstawowym.
Gdyby twórcy nie wstydzili się swoich związków z "Greyem" i potraktowali temat z odrobiną dystansu, "Gypsy" mogłoby uratować się jako tandetna, ale w sumie przyjemna rozrywka na lato. Niestety, postawiono na śmiertelnie poważne podejście i wmawianie nam, że mają coś do powiedzenia. Otóż nie mają. Scenariusz został sklecony ze schematów, które widzieliśmy setki razy. Dialogi to absolutny koszmar. Konstrukcja głównej bohaterki jest jak budowa cepa. Chemia w obsadzie nie istnieje, a w przypadku "seksownego thrillera" to akurat kluczowa rzecz. Trudno powiedzieć, czemu ktoś w Netflikse pomyślał, że będziemy chcieli to oglądać. [Marta Wawrzyn]
Dobre komedie już nie tak dobre
"Broad City", "Catastrophe", "Casual", "Jane the Virgin", "Orange Is the New Black", "Silicon Valley", "Transparent", "Unbreakable Kimmy Schmidt", "Veep", "Wet Hot American Summer: Ten Years Later", "You're the Worst". Do niedawna mogłaby to być lista naszych nominacji do nagród dla najlepszych komedii. Tymczasem kiedy zaczęliśmy wymieniać, jakie seriale nas w roku 2017 rozczarowały, sama ułożyła nam się lista ambitnych, nadawanych przez dobre stacje komedii, za które kiedyś dalibyśmy sobie ręką uciąć. A dziś… no właśnie.
Lista może budzić kontrowersje i pewnie nie każdy z tych seriali wydał się wszystkim ostatnio tak rozczarowujący jak nam. I możemy się spierać o szczegóły, ale nie o nie tu chodzi. Zauważalny spadek jakości jednego serialu nie byłby jeszcze rozczarowaniem, ale takie nagromadzenie pojedynczych przypadków to już smutna tendencja.
Nie chodzi o to, że wymienione seriale bardzo gwałtownie, w konkretnym punkcie (odcinku) obniżyły loty czy "przeskoczyły rekina". Nadal na tle telewizyjno-streamingowego krajobrazu wyglądają całkiem ładnie. W przypadku tych produkcji "całkiem ładnie" oznacza jednak ocenę o kilka poziomów gorszą niż jeszcze rok temu. Mamy wrażenie, że sporo naszych ulubionych komedii dopadła jakaś epidemia utraty świeżości. Twórcy próbowali eksperymentować gatunkami, rozdzielaniem postaci, dramatycznymi wydarzeniami, gościnnymi występami gwiazd, ale to przynosiło często jeszcze gorszy efekt niż zostawienie wszystkiego w spokoju. Nie w powierzchni, w formie tkwi bowiem problem, a w tym, że gdzieś uleciała dusza danego serialu. A może po prostu nam się znudziło?
Te tracące na znaczeniu w naszych "ramówkach" komedie mają paru godnych następców. Jednak od kilku wymienionych tytułów, zwłaszcza tych młodszych, można by oczekiwać przykuwania nas do ekranu jeszcze przez parę ładnych lat. Nie skreślamy ich – ale po tym roku obserwujemy z większym sceptycyzmem. [Kamila Czaja]
"Inhumans", czyli kosmiczne nieporozumienie
Czy można mówić o rozczarowaniu w przypadku serialu, który był obiektem drwin już na etapie zwiastunów? W przypadku "Inhumans" zdecydowanie można. Wszak to produkcja, która miała być jakiegoś rodzaju przełomem – serialem porażającym rozmachem, który zanim zadebiutował w telewizji, trafił do kin IMAX. Po drodze przeszedł jednak tyle zawirowań, że ostatecznie poraża w nim tylko głupota włodarzy ABC i Marvela, którzy dopuścili, by ludzie oglądali taki gniot na wielkich ekranach, zamiast schować go głęboko do szuflady i udawać, że nigdy nie powstał.
Taką decyzją z pewnością przysłużyliby się wielu niewinnym ofiarom twórczej nieudolności. Począwszy od widzów, którzy nigdy by się nie dowiedzieli, jak plastikowo wygląda serial zrobiony tanio i szybko w marvelowskim wydaniu, a skończywszy na telewizyjnych adaptacjach komiksów, które i bez tego ekranowego nieszczęścia nie miały za sobą najlepszych 12 miesięcy. Podobnie jak twórca "Inhumans", Scott Buck, który wcześniej zanotował tylko odrobinę mniejszą wpadkę, robiąc "Iron Fista". I jemu nie wyszedł serial o rodzinie królewskiej z Księżyca? Szokujące.
Łatwo się teraz oczywiście nabijać z fabuły "Inhumans", ale w gruncie rzeczy jest ona najmniejszym problemem tej produkcji. Znacznie większym jest choćby nadęte, pozbawione odrobiny luzu podejście. Albo nieumiejętne tuszowanie budżetowych niedostatków (choć zwykle twórcy nawet nie próbują tego robić). Albo groteskowe postaci. Albo nieudolność bijąca z każdej sceny czy pojedynczych dialogów. Albo jarmarczna tandeta wywołująca niezamierzony śmiech w dramatycznych momentach. Zresztą o czym my mówimy, skoro najlepszym elementem serialu jest wielki, cyfrowy buldog?
Jeśli lubicie wycieczki w przeszłość, to "Inhumans" funduje taką do czasów, kiedy komiksowe adaptacje nie były jeszcze motorem napędowym masowej rozrywki, ale kiczowatą bzdurą dla garści fanów. Oczywiście mam na myśli tylko te robione po kosztach prosto na rynek wideo – obok innych produkcji ABC po prostu nie wypada stawiać. [Mateusz Piesowicz]
"House of Cards" kończy w fatalnym stylu
I nie mówię tylko o skandalu z Kevinem Spaceyem, który stał się ostatnim gwoździem do trumny tego niegdyś flagowego serialu Netfliksa. "House of Cards" w 5. sezonie zaliczyło koszmarny spadek jakości, co zapewne nie pozostaje bez związku z tym, że mówimy o serialu, który powinien mieć najwyżej trzy sezony. To i tak byłoby za dużo, zważywszy, że brytyjski oryginał owszem, miał trzy sezony, ale po cztery odcinki każdy.
Amerykanie byli w stanie rozciągnąć tę samą historię do absurdalnych rozmiarów, mnożąc z sezonu na sezon ilość bzdur i w praktyce zamieniając szekspirowski dramat w groteskową operę mydlaną z zagraniami rodem z "Mody na sukces". Tandetna scena morderstwa w trakcie aktu seksualnego to jedna z tych rzeczy, które zostaną ze mną na zawsze, nieważne, jak bardzo chciałabym je usunąć z pamięci. Łatwo poszła za to w zapomnienie reszta sezonu, w trakcie której nieudolnie poszturchiwano Trumpa, gubiono się przy wszelkich próbach nawiązania do rzeczywistości – czy to amerykańskiej, czy ogólnie ziemskiej – i robiono idiotów ze wszystkich, którzy nie noszą nazwiska Underwood.
Wyraźniej niż kiedykolwiek było widać, że Frank i Claire to przerysowani do granic karykatury, jednowymiarowi bohaterowie, których konstrukcja sprawdziłaby się, gdyby "House of Cards" było serialem znacznie krótszym. Po pięciu sezonach ich intrygi ani nie przerażają, ani nie bawią, ani nie wciągają, bo coraz trudniej uwolnić się od pytania, jakim cudem ten ich "domek z kart" jeszcze się nie zawalił. Jakim cudem, w serialu, który myśli, że jest poważnym dramatem, tych dwoje bandytów rządzi serialową Ameryką i nikt nie jest w stanie nic z tym zrobić.
Skrócony finałowy sezon bez Franka Underwooda – bohatera, który bez swojej Lady Makbet byłby nikim – wydaje mi się w tym momencie lepszą opcją niż ciągnięcie tego w nieskończoność. Zwłaszcza że jakakolwiek współpraca z Kevinem Spaceyem byłaby teraz mocno nie na miejscu. [Marta Wawrzyn]
Komediowe porażki Netfliksa w świetnej obsadzie
Lubimy Netfliksa, nawet bardzo, ale czasem ciężko z nim wytrzymać. Zwłaszcza wtedy, gdy "ubarwia" nam życie komediami, których oglądanie przypomina drogę przez mękę. Powiecie, że powinniśmy już przywyknąć, bo to nic nowego, że obok świetnych seriali serwis dostarcza również treści dla miłośników koszmarnych sitcomów rodem z telewizji ogólnodostępnych (kłania się "Fuller House"). To prawda, ale ten fakt nadal boli – zwłaszcza gdy w sprawę są zaangażowani lubiani przez nas aktorzy.
A do takich bez dwóch zalicza się ekipa okropnego "Friends from College", czyli m.in. Keegan-Michael Key, Fred Savage, Cobie Smulders, Nat Faxon i Annie Parisse, a także Kathy Bates, nie wiedzieć czemu firmująca swoim nazwiskiem i twarzą koszmarek o nazwie "Disjointed". Tacy ludzie w obsadzie pozwalali mieć przed premierami nadzieje, że otrzymamy produkcje na poziomie – w końcu oni nie wzięliby udziału w czymś wyjątkowo marnym, prawda? Też się przez chwilę łudziliśmy.
Potem jednak obejrzeliśmy obydwa seriale i okazało się, że mamy do czynienia z komediami, które zamiast śmiechu wywołują mieszankę nudy, irytacji i zażenowania, i których wadami można by zapełnić całe to zestawienie. To wręcz imponujące, z jaką skutecznością ich twórcy obdarli świetnych przecież aktorów z całego uroku, sprawiając, że na ich widok nóż się otwierał w kieszeni. Tyle zmarnowanego talentu powinno podchodzić pod jakiś paragraf. Tym bardziej iż zaledwie kilka miesięcy wcześniej Netflix udowodnił, że nawet z banalnego pomysłu na sitcom można zrobić coś świeżego, dając nam "One Day at a Time". Szkoda, że był to tylko wyjątek od reguły. [Mateusz Piesowicz]
Amazon zepsuł F. Scotta Fitzgeralda – i to dwukrotnie
Amazonowi bardzo dużo w tym roku wyszło. Premierowe sezony seriali w Amazon Prime Video wreszcie pojawiają się w Polsce równo z USA i jest ich coraz więcej. Plany na przyszły rok są ambitne, a tymczasem sama "The Marvelous Mrs. Maisel" jest wystarczającym powodem, żeby założyć konto w tym serwisie. Serwisie, który w ciągu roku zdążyłam polubić i któremu szczerze życzę, aby się rozwijał.
Ale jednego mu w tym roku nie potrafię wybaczyć: tego, jak odarł zarówno prozę jak i samą osobę F. Scotta Fitzgeralda z całej magii, utrudniając drogę na mały ekran kolejnym ekranizacjom. Bo nie ma wątpliwości, że przeniesienie tego specyficznego, melancholijnego klimatu to rzecz bardzo trudna. Nie dość że to, co na kartach książek jest absolutnie magiczne, często nie chce prezentować się równie dobrze na ekranie, to jeszcze mówimy o kosztownej inwestycji. W końcu Fitzgerald i jego niezwykła małżonka nie zadowalali się tanimi podróbkami.
W "Z: The Beginning of Everything" jedyne, co wyszło, to właśnie klimat. Serial jest piękny, stylowy i widać włożone w niego pieniądze. Ale opowiadana w nim historia – prawdziwa historia burzliwego związku Zeldy i Scotta Fitzgeraldów – nijak nie zachwyca, zwłaszcza jeśli ją jako tako znamy. Odtwórczy scenariusz, fatalnie dobrani aktorzy i kompletny brak tego, czym ten serial powinien pulsować – nie mówię o jazzie, tylko o młodzieńczym buncie i energii – powoduje, że ogląda się to z bólem.
Podobnie jest z "The Last Tycoon", świetnie obsadzonym serialem na podstawie ostatniej, niedokończonej powieści Fitzgeralda. To także jest twór piękny, nudny, pozbawiony życia i wyprany z jakichkolwiek emocji. Postacie Kelseya Grammera i Matta Bomera – hollywoodzki magnat z lat 30. i jego tyleż tajemniczy, co genialny wychowanek – oparte są na totalnych kliszach, ale takich, które budzą uśmiech, bo są kwintesencją złotej ery Hollywood. Serialowy "The Last Tycoon" nie był jednak w stanie przemienić ich w pełnoprawnych bohaterów z krwi i kości – takich, których losy nie byłyby nam doskonale obojętne. I to jest największy jego grzech.
Oba seriale już zostały skasowane, Amazon zajął się kolejnymi projektami, które, miejmy nadzieję, będą lepsze. Ale bardzo szkoda tej zmarnowanej szansy na Fitzgeralda na małym ekranie. [Marta Wawrzyn]
"Sherlock" zderzył się ze ścianą
"Sherlock" próbował w tym roku udowodnić, że choć od jego ekranowego debiutu minęło już 7 lat, nadal jest serialem nowoczesnym, łamiącym sztywne konwencje i z impetem wyważającym drzwi tradycyjnej telewizji. Niestety jego twórcy, Steven Moffat i Mark Gatiss, zabrali się do tego od najgorszej strony, stawiając na stare sztuczki i dodając im bez ładu i składu do towarzystwa wszystko, co tylko wpadło im do głowy. Efekt? Zderzenie ze ścianą i kompletny chaos – raczej niekontrolowany, a na pewno niezbyt przyjemny.
Jasne, Sherlock jest nadal sobą, czyli złośliwym arogantem o twarzy Benedicta Cumberbatcha, co wielu fanom wystarcza do pełni szczęścia (skłamałbym, pisząc, że mi nie), ale spróbujmy spojrzeć na niego nieco chłodniejszym okiem. Dostrzeżemy wtedy, że za nami trzy odcinki, z których tylko środkowy "Zakłamany detektyw" spełnił pokładane w sobie nadzieje. Pozostałe były zbiorem zazwyczaj średnio trafionych pomysłów, efekciarskich trików i tak poplątanych fabularnych tropów, że na koniec już nikt nie potrafił się w nich połapać.
A najgorsze, że zabrakło w tym wszystkim porządnych emocji, bo te twórcy potrafili z serialu wykrzesać tylko momentami. Zamiast nich postawili na twisty, scenariuszowe wygibasy i jeszcze trochę twistów, jakby to one stanowiły o wyjątkowości "Sherlocka" sprzed lat. Nie, drodzy państwo. Zaskakujące scenariusze były tylko dodatkiem do wyjątkowych postaci, które pokochaliśmy bez opamiętania i które teraz jest nam naprawdę przykro oglądać w takiej kondycji. Zwłaszcza jeśli widzieliśmy się z nimi po raz ostatni. [Mateusz Piesowicz]
"Belfer" przeskoczył rekina w 2. sezonie
Po finale "Belfra" pytaliście nas, co o nim sądzimy i czy będzie recenzja. Recenzji nie było i nie będzie, z bardzo prostego powodu: nikt z nas nie był w stanie obejrzeć tych bzdur do końca. I to mimo że mieliśmy na początku duże zaufanie do twórców i całkiem szczerze liczyliśmy na kolejny dobry sezon, pomimo pewnych przesłanek, sugerujących coś dokładnie odwrotnego już w pierwszym odcinku.
Mordercza gra ostatecznie okazała się kosmiczną bzdurą, jakiej nawet Shonda Rhimes by nie wymyśliła. Na dodatek potraktowaną przez scenarzystów z powagą, na jaką tego typu fabuła zdecydowanie nie zasługiwała. Jako pełne dystansu guilty pleasure ten sezon może i by się sprawdził, oczywiście po wprowadzeniu koniecznych poprawek. Problem polega na tym, że "Belfer" radośnie przeskoczył rekina i nawet tego nie raczył zauważyć.
Jakuba Żulczyka, Monikę Powalisz i resztę ekipy Canal+ wyraźnie zgubił gigantyczny sukces poprzedniego sezonu. Chcieli to powtórzyć, na dodatek w trybie natychmiastowym. Tymczasem tworząc ambitniejsze fabuły kryminalne, z intrygą rozplanowaną na cały sezon, wypada brać przykład z Brytyjczyków i Skandynawów, którzy nie przejmują się dłuższymi przerwami w emisji i dopieszczają scenariusze miesiącami. "Belfer" tej jesieni udowodnił, że jeszcze nie potrafimy w Polsce robić takich seriali. Szkoda. [Marta Wawrzyn]
"Prison Break" i "24: Dziedzictwo", czyli seriale, które powinny pozostać martwe
FOX ma słabość do swoich hitów sprzed lat i w sumie trudno im się dziwić, bo od dawna nie stworzyli niczego, co dorównywałoby im popularnością. Szkoda tylko, że ta słabość ma całkiem poważne skutki w postaci rozbudzania fanowskich nadziei zapowiedziami powrotów ulubionych seriali i brutalnego ich masakrowania efektem końcowym.
Przykrości, której gorzki smak poznali w zeszłym roku fani "Z Archiwum X", tym razem skosztowali ci, którzy bez opamiętania śledzili kiedyś losy Jacka Bauera i Michaela Scofielda. Ale zaraz, przecież Kiefer Sutherland nie wrócił po raz wtóry do swojej legendarnej roli, a Scofield nie żyje, prawda? Wszystko się zgadza. W niczym to jednak nie przeszkodziło FOX-owi, by stworzyć kolejne odsłony ich seriali. Ot, pierwszego zastąpi się nowym bohaterem i zrobi spin-off, a drugiego wyciągnie z grobu (!) i można jechać dalej.
Zarówno "Prison Break", jak i "24: Dziedzictwo" od początku wyglądały na seriale zwyczajnie złe, więc wielkiego zaskoczenia faktem, że rzeczywiście takie są, być nie może. Rozczarowujące w ich przypadku jest jednak coś innego. Mianowicie kompletna beztroska, z jaką podchodzi się do tytułów, które mnóstwo ludzi darzy ogromnym sentymentem. Jeśli zastępowanie Sutherlanda Coreyem Hawkinsem (z całym szacunkiem do niego, bo robi, co może) określimy mianem parodii, to jak nazwać przebijanie dna, na jakim znalazł się "Prison Break" po zakończeniu pierwotnej emisji? Znęcaniem się ze szczególnym okrucieństwem?
A najgorsze, że to ciągle nie jest koniec. "Prison Break" pewnie wróci, by udowodnić, że niemożliwe nie istnieje i spokojnie da się opowiedzieć jeszcze głupszą historię, z kolei "24" ma zostać… dramatem prawniczym. Litości! [Mateusz Piesowicz]
"The Sinner", czyli od hitu do kitu w 8 odcinków
Telewizja USA Network w ostatnich latach wyraźnie próbuje dołączyć do serialowej czołówki i niestety różnie z tymi próbami bywa. Pierwsze odcinki "The Sinner" wydawały się zapowiedzią czegoś naprawdę interesującego – ambitnego połączenia thrillera, kryminału i przede wszystkim dramatu psychologicznego z intrygującą bohaterką, która sama nie jest pewna, kim jest ani co zrobiła. Pytanie, czemu zupełnie zwyczajna młoda matka z przedmieścia zadźgała nożem nieznajomego na plaży pełnej ludzi, wydawało się początkiem ambitniejszej historii, w której główną rolę odegra skomplikowany portret psychologiczny kobiety, jakiej jeszcze na małym ekranie nie widzieliśmy.
Powiedzieć, że "The Sinner" nie spełnił pokładanych w nim nadziei, to nic nie powiedzieć. Fabuła szybko skręciła w kierunku kryminału z twistem, w którym główną rolę odegrały sceny seksu rodem z tandetnego soft porno, religia katolicka w najbardziej wypaczonej wersji i pewna tapeta. Sensowna historia przemieniła się w festiwal absurdu, a miejsce psychologii postaci zajęły orgie, twisty rodem z podręcznika dla początkujących scenarzystów i tanie szokowanie w najróżniejszych odsłonach.
Żaden serial nie oszukał widzów w tym roku tak jak "The Sinner". Oszukana powinna czuć się także Jessica Biel, która w pierwszych odcinkach pokazała, że potrafi zagrać naprawdę dużo, w fantastyczny, powściągliwy sposób. Szkoda, że wyraźnie nie doczytała scenariusza do końca, zanim wzięła udział w tym projekcie. [Marta Wawrzyn]
"Fargo" wpadło w pułapkę doskonałości
Ustalmy coś najpierw. Trzeci sezon "Fargo" to serial o klasę (albo dziesięć) lepszy od wszystkich wymienionych w tym zestawieniu, a znalazł się tutaj nie ze względu na swoją wyjątkową mierność, ale bardzo duże oczekiwania, którym zwyczajnie nie zdołał sprostać. Trudno go jednak w ten sposób bronić. W końcu gdy robisz świetny pierwszy sezon i genialny drugi, to sam zawieszasz sobie poprzeczkę na maksymalnej wysokości i musisz ponieść konsekwencje jej strącenia. Tym bardziej, gdy nazywasz się Noah Hawley, przed momentem zrobiłeś kolejny kapitalny serial ("Legion") i wymaga się od ciebie znacznie więcej, niż od przeciętnego twórcy.
A już zwłaszcza wtedy, gdy masz do dyspozycji fenomenalną obsadę, której potencjału nie wykorzystujesz w stu procentach (boli zwłaszcza w przypadku Carrie Coon) i od czasu do czasu pokazujesz, że nadal stać cię na błyskotliwe momenty, ale już nie na cały, równie udany sezon. Sezon, za którym niewątpliwie krył się intrygujący koncept, ale jego poszczególne elementy nie zagrały tak, jak powinny.
Kolejna odsłona serialowej historii o przypadku, bezsensie i nieuchronnym przeznaczeniu, które spotyka bohaterów w śnieżnej Minnesocie, została tak zanurzona w alegoriach, że jej twórca zgubił gdzieś pomiędzy nimi spoiwo każdej dobrej opowieści, czyli proste emocje. Zagłębiając się w konflikt pomiędzy prawdą obiektywną, a taką kształtowaną według własnych potrzeb, Hawley potraktował po macoszemu swoich bohaterów. Postaci z krwi i kości, którymi poprzednie sezony były wypełnione po brzegi, zastąpiły takie będące przedstawicielami pewnych idei. Pasujące do wizji świata obdartego z sensu i logicznego porządku, ale same pozbawione iskry, która pozwoliłaby śledzić ich losy z prawdziwym przejęciem.
Noah Hawley stworzył kolejną opowieść, którą można z przyjemnością rozkładać na czynniki pierwsze i podziwiać jego twórczy kunszt. Problem polega na tym, że zbyt rzadko wielkie tematy łączyły się w niej z ludzkim podejściem i autentycznymi bohaterami, którzy pozostali z nami na długo po seansie. I właśnie ze względu na niedostatek tych banalnych elementów, które nawet najprostszą opowieść potrafią wynieść na wyższy poziom, traktujemy 3. sezon "Fargo" jak rozczarowanie. [Mateusz Piesowicz]
Seriale w cieniu skandali
Serial w (nie)doskonałej obsadzie, który mieliśmy nieprzyjemność śledzić w ostatnich miesiącach, to historia bolesna i trudna na wielu planach. Tak, współczucie ofiarom wydaje mi się oczywiste, ich odwaga w nagłośnieniu sprawy – godna podziwu, a sprawcy powinni zostać ukarani. Ale skupię się na rozczarowaniu związanym stricte z oglądaniem seriali.
Po pierwsze, ci z nas, którzy uważali – między innymi – Louisa C.K. i Kevina Spaceya nie tylko za świetnych artystów, ale i za fajnych ludzi, odkryli po raz kolejny, że kreatywność i moralność niekoniecznie idą w parze. W dodatku trudno przewidzieć, o kim przeczytamy jutro w serii medialnych doniesień na temat wychodzących na jaw przypadków molestowania.
Po drugie, efektem zachowania kilku osób jest postawienie pod znakiem zapytania dalszych losów całych produkcji. Właściwie dopiero kiedy dowiedziałam się, że w te święta nie zobaczę nowej adaptacji kryminału Agathy Christie, bo na skutek podejrzeń ciążących na Edzie Westwicku "Próba niewinności" wypadała z ramówki BBC, uświadomiłam sobie, że molestowanie w środowisku filmowym i serialowym całkiem bezpośrednio wpływa na ograniczenie wyboru widzów przed ekranami.
Po trzecie, produkcje, które przetrwają, będą już zawsze serialami kiedyś tworzonymi/obsadzonymi przez ludzi, wykorzystujących innych seksualnie. "House of Cards" stanie się serialem, z którego wyleciał Spacey. "Better Things" – feministyczną opowieścią, którą w dużej mierze zbudował facet masturbujący się przy kobietach bez ich zgody. Choćby nowe sezony wzniosły się na wyżyny, niejednokrotnie zamiast dyskutować o ich jakości, będziemy mieć "z tyłu głowy" wspomnienie sekskandalu. Niektórzy z nas już teraz nie są w stanie patrzeć na do niedawna ulubione seriale, jakby nic się nie stało.
Ale rozczarowanie rozczarowaniem, ramówka ramówką. Lepiej wiedzieć, nawet jeśli czuje się niesmak, niż udawać, że problem nie istnieje. Od sprawy Weinsteina mamy do czynienia z rewolucją, a rewolucja wymaga ofiar. Jeśli powyższe serialowe rozczarowania miałyby być ceną za oczyszczenie środowiska z zachowań, które trzeba jednoznacznie piętnować, to chyba nikt nie będzie szczególnie narzekał? Pytanie, czy wierzymy, że coś się zmieni na dłużej. [Kamila Czaja]