Na koniec wszechświata i jeszcze dalej. "Black Mirror" – recenzja 4. sezonu
Mateusz Piesowicz
27 grudnia 2017, 22:02
"Black Mirror" (Fot. Netflix)
Mały festiwal filmowy – jak nazywali "Black Mirror" twórcy w zeszłym roku – w 4. sezonie urósł do tego stopnia, że nawet zabrał nas w kosmos. Sprawdziliśmy z jakim skutkiem. Zero spoilerów.
Mały festiwal filmowy – jak nazywali "Black Mirror" twórcy w zeszłym roku – w 4. sezonie urósł do tego stopnia, że nawet zabrał nas w kosmos. Sprawdziliśmy z jakim skutkiem. Zero spoilerów.
Trudno pisać o "Black Mirror" bez psucia Wam zabawy spoilerami, co przerabiała już Marta. Ja postaram się z nią przesadnie nie dublować, choć z większością rzeczy, które zdradziła Wam na temat 4. sezonu, się zgadzam. Z większością, bo jednak nie ze wszystkimi. Ot, choćby pierwszą z brzegu – że to najrówniejsza odsłona "Black Mirror" z dotychczasowych. Oglądając ją, odniosłem wręcz przeciwne wrażenie. Jeden odcinek potrafił mnie zachwycić, kolejny całkowicie zepsuł to wrażenie, jeszcze następny przywrócił na chwilę wiarę w twórców, ale rozczarował zakończeniem i ten rollecoaster trwał do samego końca. Może to odczucie, które minie po kolejnym seansie, jednak na ten moment wydaje mi się, że poprzedni sezon prezentował znacznie bardziej wyrównany poziom z jednym wyjątkiem w postaci "San Junipero".
A skoro już przy nim jesteśmy, to pewnie słyszeliście, że odcinka na jego miarę w nowym "Black Mirror" nie ma. To prawda, co nie znaczy, że brakuje robiących wrażenie historii. Konkretnie rzecz biorąc są takie dwie – "USS Callister" i "Hang the DJ", które spokojnie możemy umieszczać w czołówce zestawienia najlepszych momentów serialu. "Crocodile" i "Arkangel" to z kolei opowieści bliższe bezpiecznego środka, które są dokładnie tym, czego po "Black Mirror" należało się spodziewać. W przeciwieństwie do "Metalhead", bo najkrótszy odcinek tego sezonu nie przypomina absolutnie niczego i już zdążył nas podzielić w redakcji. Wracając natomiast do kwestii nierównego poziomu 4. sezonu, to z wyliczanki zostało jeszcze "Black Museum", które zdecydowanie ciągnie całość w dół.
Celowo jednak nie używam przy tym słów "najgorszy" czy "słaby", bo musicie o czymś pamiętać. "Black Mirror" to antologia, którą dziś postrzegamy przez pryzmat jej najlepszych chwil, ale tych nieco mniej wyrazistych też już się trochę nazbierało. Po 4. sezonie obydwie grupy wzbogacą się o nowe nabytki, a jak je podzielicie, zależy tak naprawdę tylko od Waszego podejścia. Oryginalność, mrok, powiew optymizmu, szalone twisty, odbieranie nadziei w ostatniej chwili, czarny jak smoła humor – to wszystko czeka Was na przestrzeni 6 nowych odcinków, a te nigdy nie schodzą poniżej określonego poziomu. W końcu Charlie Brooker i jego współpracownicy to nie amatorzy.
O ile jednak klasyfikacje lepszy/gorszy są kwestią mocno subiektywną, o tyle dostrzeganie dominujących motywów i kierunków, w jakich podąża "Black Mirror", może nas już zaprowadzić do pewnych wniosków. Choćby takiego, że serial w coraz większym stopniu przedkłada sens i spójność kreowanego przez siebie świata nad pojedyncze punkty, w których ludzka natura staje oko w oko z bezduszną technologią. Mówiąc prościej – emocje, jakie wzbudzają nawet krótkie sceny, są istotniejsze i zazwyczaj też znacznie bardziej przekonujące, niż ogólny przekaz płynący z całych odcinków.
Nie znaczy to absolutnie, że Charlie Brooker zrezygnował z wyznacznika swojego stylu. Przesiąknięte czarną ironią i swego rodzaju nihilizmem twisty nadal są tu obecne (czasem nawet w nadmiarze), a poczucie bezpieczeństwa to ostatnia rzecz, jakiej należy się po "Black Mirror" spodziewać. Jednak nawet w najmroczniejszym z mrocznych światów zawsze znajduje się odrobina przestrzeni na ludzki odruch i stojące w opozycji do mechanicznej bezduszności człowieczeństwo. One z kolei mogą prowadzić do mniej i bardziej przewrotnych, ale jednak optymistycznych rozwiązań, których w tym sezonie jest naprawdę sporo.
Czyżby więc Charlie Brooker nam miękł? Niekoniecznie. Raczej zaczął zwracać większą uwagę na nadzieję, która stała się ostatnim wyznacznikiem ludzkiego podejścia w świecie zdominowanym przez nowoczesne technologie. Zastępuje w tej roli naszą świadomość, którą coraz skuteczniej udaje się zdigitalizować (jeden z powracających motywów w tym sezonie). Przedstawiając nam różne oblicza tego procesu, twórca nieustannie zadaje pytanie, co właściwie czyni nas ludźmi? Gdzie leży granica między osobą a urządzeniem, które ją w jakiś sposób symuluje? Odpowiedzi bywają różne, ale warto zwrócić uwagę na jedno: to ludzkie wady czynią technologie groźnymi, nie na odwrót.
Bo źródła zła nadal w przeważającej większości kryją się właśnie w człowieku. Jego niezdrowych żądzach, potrzebie kontroli wynikającej zarówno z dobrych chęci, jak i parszywych pobudek, strachu przed odpowiedzialnością itp, itd. Ale zaraz, skoro to ludzie są przyczyną, to gdzie w takim razie należy szukać wspomnianej nadziei? Przewrotnie i bardzo w stylu Brookera – również w nich.
Zarówno groza, jak i piękno człowieczeństwa wynikają bowiem z jego niedoskonałości. Ludzie w "Black Mirror" są przyczyną problemu, ale również rozwiązaniem (choć nie zawsze), a technologia tylko narzędziem, które, gdy właściwie wykorzystywane, może pomagać w doskonaleniu ludzkiej natury i kontaktów. Powiecie, że tak było przecież w tym serialu od zawsze, i będziecie mieć rację. Teraz jednak twórca pozwala nam dojrzeć coś ponad przerażające skutki wykoślawionego używania dobrodziejstw nowoczesności. Ba, z technologii może nawet wyniknąć coś dobrego – rzecz wcześniej praktycznie nie do pomyślenia.
Jednak nawet w tych optymistycznych momentach serial nigdy nie rezygnuje ze stawiania pytań o naturę człowieczeństwa, tożsamość i zwykłą egzystencję, bez przerwy zmuszając nas do myślenia i rozgryzania etycznych konsekwencji różnych czynów. Czasem robi to fantastycznie, bawiąc jednocześnie otoczką i pomysłowością twórców, ale niekiedy zdarza mu się przeszarżować. Twisty dla samych twistów zdarzają się niestety częściej niż zwykle (raz są nawet okropnie upchnięte w jednej godzinie), jakby Brooker chciał usilnie podkreślić, jaki to z niego spryciarz. W efekcie kolejne zwroty akcji zaczynają po nas spływać jak woda po kaczce, zamieniając błyskotliwość w tandetne efekciarstwo.
Na szczęście to tylko wyjątki, a nie stały trend, który ciągle pozostaje ten sam – kiedy szukamy ambitnego science-fiction, skierowanie się ku "Black Mirror" jest absolutną koniecznością. Serial Charliego Brookera, nawet skupiając się tylko na zaskakującym opowiadaniu, czyni to z niesamowitym wyczuciem, nie pozwalając ani na moment oderwać wzroku od ekranu. Czy to zabierając nas na krańce kosmosu, spaloną słońcem pustynię, malowniczą Islandię, czy nawet do czarno-białego koszmaru. Każda podróż jest inna, każda wyjątkowa, każda wciągająca i jedyna w swoim rodzaju (nawet gdy pewne motywy się powtarzają lub wydają się podobne do tych z poprzednich sezonów, zalecam zachowanie wiary do samego końca).
Każda to również "Black Mirror" w pełnej okazałości, czyli serial, który z sezonu na sezon poszerza swoje horyzonty, wychodząc coraz dalej poza technoparanoję, jaką zwykło się go określać. Staje się nie tylko gatunkową mieszanką i wspominanym na wstępie festiwalem filmowym, ale też mniej skoncentrowanym na jednym aspekcie rzeczywistości spojrzeniem na współczesność. Takim, które widzi wady technologii, wyolbrzymiając je nawet do rozmiarów horroru, ale gdzieś pomiędzy nimi odnajduje też miłość i nienawiść, czyli emocje, które zrozumie tylko człowiek. I to właśnie fakt, że w serialu przedstawiającym w krzywym zwierciadle znajomą rzeczywistość, jest na nie miejsce, świadczy o tym, że nie jest z tą naszą cywilizacją aż tak źle.
Recenzja jest przedpremierowa. 4. sezon "Black Mirror" pojawi się w Netfliksie w piątek, 29 grudnia.