Technologia w służbie miłości. "Hang the DJ" – recenzja 4. odcinka 4. sezonu "Black Mirror"
Mateusz Piesowicz
30 grudnia 2017, 19:02
"Black Mirror" (Fot. Netflix)
Współczesne związki i "Black Mirror". Choć w takim zestawie można się spodziewać absolutnie wszystkiego, Charlie Brooker i tak zdołał nas zaskoczyć w sposób, jakiego nie mógł przewidzieć nikt. Spoilery!
Współczesne związki i "Black Mirror". Choć w takim zestawie można się spodziewać absolutnie wszystkiego, Charlie Brooker i tak zdołał nas zaskoczyć w sposób, jakiego nie mógł przewidzieć nikt. Spoilery!
Świat, w którym "idealni" partnerzy są dobierani na podstawie setek danych analizowanych przez coraz bardziej skomplikowane algorytmy, to żadna odległa przyszłość. Raczej teraźniejszość, którą Charlie Brooker oczywiście odpowiednio zniekształcił, tworząc specyficzną historię miłosną. Tradycyjną, bo znów mamy parę zakochanych w sobie po uszy od pierwszego wejrzenia młodych ludzi, którym na drodze do szczęścia staje szereg przeciwności. Zarazem jednak modernistyczną, bo przeszkodą w ich uczuciu nie są ani rodzice, ani dystans geograficzny, ani żadne inne, przyziemne problemy. Oni muszą zmierzyć się ze sprzeciwem ze strony algorytmu.
A konkretnie rzecz biorąc systemu, którego nasi bohaterowie, Amy (Georgina Campbell z "Broadchurch") i Frank (Joe Cole z "Peaky Blinders") są częściami. Jak to dokładnie działa, co właściwie stało się ze światem zewnętrznym i dlaczego tłum młodych ludzi jest zamkniętych w ograniczonej wysokim murem przestrzeni, w której jedynym celem ich życia jest znalezienie tej jednej, właściwej osoby, kompletnie twórców (reżyserem odcinka jest Tim Van Patten) nie interesuje. I muszę przyznać, że mnie też jakoś szczególnie nie ciekawiło. Taka koncepcja, w porządku. Dopóki główną historię śledziłem z zainteresowaniem, szczegóły nie miały wielkiego znaczenia, nawet gdy były raczej niepokojące. W końcu w jakim świecie randkujących ludzi pilnują uzbrojeni w paralizatory ochroniarze?
Ale mniejsza z tym, uznałem, że w końcu zostanie nam to wyjaśnione, a na razie lepiej skupić się na tym, co mamy przed oczami. Tam natomiast rozgrywał się jeden z najsłodszych romansów świata. Taki, w którym choć partnerzy są początkowo speszeni i niepewni, od razu widać, że coś ich ku sobie ciągnie. Zamiast seksu na pierwszej randce trzymanie się za ręce w łóżku? Tak, to zdecydowanie miłość. Szkoda tylko, że ograniczona do 12 godzin.
Bo nie wspomniałem o jeszcze jednej istotnej informacji na temat systemu, który nie tylko dobiera pasujące do siebie osoby, ale jeszcze ustala bardzo konkretny i zróżnicowany termin, w jakim ich związek dobiegnie końca. Wszystko oczywiście po to, by jak najlepiej poznać danego użytkownika, zebrać informacje na temat jego zachowania w konkretnych sytuacjach i ostatecznie dobrać do niego perfekcyjne dopasowanie, które żadnych terminów nie będzie już potrzebowało. Po co, skoro zostali dobrani ze stuprocentową trafnością?
Pytacie, jak to właściwie działa? "Wszystko dzieje się z jakiegoś powodu" – odpowiada wirtualny trener, z którym nie rozstaje się żadne z bohaterów. System wie, co robi, ty możesz się tylko podporządkować i trwać przez rok w związku, który już na początku był tragiczny, a potem tylko testował twoją wytrzymałość. Ewentualnie kilka miesięcy w takim, który wydawał się perfekcyjny, bo zawierał partnera o twarzy George'a Blagdena ("Wersal"), ale jakoś się wypalił. A potem dziesiątkach pomniejszych, na które z czasem przestajesz już w jakikolwiek sposób reagować, chcąc nie chcąc poddając się woli systemu.
I właśnie wtedy nasi bohaterowie dostali jeszcze jedną szansę. Ponowne dopasowanie, przy którym podjęli wspólną decyzję o niepatrzeniu na termin i pełnej (na ile to tutaj możliwe) spontaniczności. Lepiej być nie mogło – uczucie kwitło, tym razem już skonsumowane, były wspólne rozmowy, puszczanie kaczek na wodzie, życie bez żadnych trosk. Do czasu. Jeden błąd i wszystko posypało się niczym domek z kart. Ale bez obaw! System zmierzy twoją reakcję na bolesne rozstanie, by w przyszłości pomóc ci jeszcze lepiej. Przecież wszystko dzieje się z jakiegoś powodu. Twoje cierpienie także.
W tym momencie zostaliśmy już postawieni wobec doskonale znanej sytuacji z dwójką zakochanych w opozycji do całego świata. Świata, który mówi im, żeby zapomnieli, obiecując w zamian związki idealne, ale ich serca krzyczą coś innego, gotowe na każde poświęcenie, byle tylko wrócić do tej drugiej osoby. Nawet bunt przeciwko całej rzeczywistości. Podważenie realiów świata, których wcześniej nie przyszło ci do głowy kwestionować. Ucieczkę do jego granic i przejście w nieznane, niczym bohater "Truman Show". Sami przeciwko wszystkim, czyż to nie piękne?
Piękne, poruszające i szczerze emocjonujące, bo kibicowanie Frankowi i Amy w ich zmaganiach było rzeczą zupełnie naturalną. Kto nie chciałby osobiście przeżyć takiego scenariusza? Miłość od pierwszego wejrzenia, chwila szczęścia, bolesne rozstanie, uświadomienie sobie, że straciło się coś idealnego, a wreszcie wspólny bunt. Bajka. Nic dziwnego, że właśnie taką, zakończoną szczęśliwie symulację uznano za podstawę perfekcyjnego związku. A gdy na 1000 z nich 998 zakończyło się dokładnie takim sukcesem, to już spokojnie można spojrzeć w twarz prawdziwej Amy i prawdziwego Franka, stwierdzając, że mają 99,8% szans na miłość. I nawet nie muszą się buntować!
Twist, jaki zafundował nam Charlie Brooker w "Hang the DJ", jest jednocześnie bardzo w jego stylu, jaki i nieco się od niego różni. Wywraca do góry nogami wszystko, co tej pory myśleliśmy o odcinku, ale nie po to, by pogrążyć nas w czarnej rozpaczy i okrutnie wyśmiać naiwne myślenie, a raczej dać delikatnego kuksańca i z uśmiechem oznajmić, że takie historie ładnie wyglądają na ekranie, ale najwyższa pora zejść na ziemię, marzyciele. Brutalnie burzy iluzję perfekcyjnej historii miłosnej, jaką zdążyliśmy już sobie stworzyć, ale jednocześnie rozpoczyna nową, która ma bardziej realistyczne podstawy.
Tak jak utwór The Smiths, od którego odcinek wziął swój tytuł, oznajmiał, że współczesna muzyka nie mówi nic o ich życiu, tak samo fantazyjny romans wirtualnych Franka i Amy z pewnością nie będzie przypominał ich związku w prawdziwym świecie. Daje mu jednak pieczołowicie wyliczone i oparte na tysiącach zmiennych podstawy, by sądzić, że choć unikną romantycznego buntu, będą do siebie świetnie pasować. Mało? I tak, i nie.
Przyznam szczerze, że im dłużej myślę o "Hang the DJ" i jego konkluzji, tym większe ogarniają mnie wątpliwości. Po pierwszym seansie nie miałem absolutnie żadnych – piękna, przewrotna historia, słodko-gorzka, ale z umiarem, w gruncie rzeczy nawet podnosząca na duchu. I w sumie trudno się z tym nie zgodzić, lecz jest w tym odcinku coś więcej, niż tylko słodki romans z twistem. Bo rzucając w nas finałowym zwrotem akcji, twórca jednocześnie podważa wcześniej postawione tezy. Choćby tę o miłości od pierwszego wejrzenia. Czy można o takiej mówić, jeśli dotyczy jednostek w precyzyjnie skonstruowanym systemie, który wcześniej ją zaplanował, a potem tylko porównywał efekty przy różnych zmiennych?
Czy takie uczucie w ogóle istnieje, jeśli o decyduje o nim procentowa wartość podana przez aplikację? Długie spojrzenie, jakim obdarzają się na koniec prawdziwi Frank i Amy, pozwala sądzić, że tak, jednak rodzi dalsze pytania. Na czele z tym, czym jest miłość, jeśli cyfrowy mechanizm pojął ją tak dobrze, że tworzy niemal stuprocentowe dopasowania? "Hang the DJ" bez wątpienia ma szczęśliwe zakończenie, ale nie brakuje mu także wiszącego nad nim cienia w postaci świata, w którym nawet uczucia dają się opisać w postaci cyferek, danych i zmiennych.
Jasne, jak na "Black Mirror" jest to bardzo optymistyczny motyw, zwłaszcza gdy spojrzymy na niego pod takim kątem, że technologia została tu użyta jako środek do rozwinięcia podstawowych ludzkich emocji. Możemy przecież założyć sytuację, że bez aplikacji Frank i Amy minęliby się bez słowa, a tak być może znaleźli swoją drugą połówkę. Co tu krytykować?
Niby nic, a jednak nie mogę się oprzeć wrażeniu, że wybrzmiewa tu również jakaś gorzka nuta. Miłość od pierwszego wejrzenia? Nie, takie rzeczy tylko w wirtualnej rzeczywistości. W tej prawdziwej nie ma miejsca na zwykłe poznanie, błędy, porażki czy spontaniczność. Oczekujemy rezultatów, najlepiej szybkich i niepozostawiających żadnych wątpliwości – ma być lekko, łatwo i przyjemnie. Jeśli skończy się wielkim uczuciem i szczęściem to świetnie, ale czy przy tym nie będzie również odrobinę niekompletne?
Płynący z "Hang the DJ" wniosek jest rzeczywiście słodko-gorzki. Miłość jest możliwa, a idealni partnerzy są wśród nas, jednak w ich znalezieniu i odkryciu tego uczucia potrzebujemy pomocy. O ile wielka miłość i pokrewne dusze nadal istnieją, o tyle piękne, romantyczne historie to już przeszłość zachodząca raczej pod kategorię naiwnych fantazji.
Tego typu rozmyślania nie mogą rzecz jasna zmienić faktu, że "Hang the DJ" to odcinek optymistyczny, wciągający i zakończony happy endem, po którym musiałem się uśmiechnąć. Historia dwójki kochanków pokonujących nieludzki system urzeka wykonaniem, lekkością, chemią pomiędzy parą głównych bohaterów i błyskotliwymi dialogami. Bawi, angażuje i porusza lepiej niż 99,8% współczesnych komedii romantycznych, a że na końcu zostawia z dręczącą nutą wątpliwości? Bez niej "Black Mirror" nie byłoby sobą.