Ciężkostrawny popcorn. "Black Museum" – recenzja 6. odcinka 4. sezonu "Black Mirror"
Mateusz Piesowicz
30 grudnia 2017, 23:02
"Black Mirror: Black Museum" (Fot. Netflix)
Ostatni odcinek 4. sezonu to "Black Mirror" w pigułce – ze wszystkimi swoimi wadami i zaletami upchanymi w trzy historie oraz mnóstwo twistów z bardzo różnym skutkiem. Spoilery.
Ostatni odcinek 4. sezonu to "Black Mirror" w pigułce – ze wszystkimi swoimi wadami i zaletami upchanymi w trzy historie oraz mnóstwo twistów z bardzo różnym skutkiem. Spoilery.
Antologia wewnątrz antologii to nie nowość w przypadku "Black Mirror". Wystarczy przypomnieć sobie świąteczne "White Christmas" sprzed trzech lat, a już będziecie mieć w głowie obraz tego, czym mniej więcej jest również "Black Museum". Zastąpcie tylko Jona Hamma Douglasem Hodge'em (tak, wiem, że to zdecydowanie nie jest wymiana w skali jeden do jednego), a zimowy klimat parzącym słońcem pustyni i jesteśmy w domu. O przepraszam, w muzeum.
Konkretnie czarnym i usytuowanym pośrodku rozgrzanej pustki, w której oprócz jego gospodarza, mającego w sobie coś szatańskiego Rolo Haynesa (Hodge), nie ma absolutnie nikogo. Dopóki nie zjawia się jedyna, z pozoru przypadkowa, odwiedzająca, czyli Nish (Letitia Wright). Z pozoru, bo chyba każdy od początku zdawał sobie sprawę, że jej obecność w tak specyficznym miejscu musi mieć jakiś konkretny powód – im dłużej trwał odcinek, tym bardziej jasny się on stawał.
Ale to dopiero na końcu, bo wcześniej dostaliśmy godzinę tak wypełnioną atrakcjami, że aż uginającą się pod ich ciężarem. Annabel Jones, współproducentka "Black Mirror", opisywała ten odcinek przed sezonem, używając słów "absolutny popcorn". Ta zagadkowa zbitka brzmiała równie intrygująco, co złowrogo, zwłaszcza znając tendencję Charliego Brookera do przesady i stawania na bakier z subtelnością. Po seansie mogę stwierdzić tyle, że jednorazowe spożycie tego popcornu zupełnie mi wystarcza.
"Black Museum" jest właściwie kwintesencją stylu Brookera wyniesioną do potęgi entej, opatrzoną feerią fajerwerków i… zamkniętą bardzo klimatyczną klamrą kompozycyjną w postaci przewrotnie brzmiącego utworu "(There's) Always Something There To Remind Me". Odcinkiem pokazującym bardzo różne oblicza twórcy, od tego spokojniejszego, w błyskotliwy sposób mieszającego mrok ze swoistym optymizmem, po szalonego artystę, którego głowa pęka od pomysłów chcących się koniecznie wydostać na zewnątrz, często kompletnie bez ładu i składu.
Jest też godziną, która w pewnym stopniu podsumowuje wszystkie dotychczasowe osiągnięcia, zabierając nas do tytułowego muzeum wypełnionego artefaktami przypominającymi poprzednie odcinki (zarówno z tego sezonu, jak i starszych) i kilkoma nowymi, wokół których rozgrywa się akcja trzech oddzielnych historii. Pierwszej, o lekarzu dosłownie współodczuwającym ból swoich pacjentów; drugiej, o pogrążonej w śpiączce kobiecie, której świadomość przeniesiono do głowy jej męża; i wreszcie trzeciej, o bardzo ludzkim hologramie byłego skazańca, która potem przeszła bezpośrednio do głównego wątku odcinka.
Choć poszczególne opowieści są od siebie oderwane, motywy ze wszystkich spotykają się na końcu, tworząc dość typową i niestety raczej wymuszoną szkatułkową strukturę. Finałowa rewelacja odcinka, która teoretycznie powinna być mocnym ciosem w już wymęczonego emocjonalnie widza, chybia celu, serwując nam banalną i pozbawioną solidnych fundamentów historię o zemście. Okrutny koniec igrającego sobie z ludzkimi istnieniami Hodge'a jest twistem dla samego twistu, sprawiającym wrażenie, że powstał, bo czymś trzeba było całość spiąć – równie dobrze mogła to być córka wymierzająca bezlitosną sprawiedliwość w imieniu swojego ojca (i do spółki z matką). Wpisuje się to w obraz całego odcinka, w którym sens pojawia się tylko okazjonalnie.
Trudno jednak o niego, gdy zwyczajnie nie ma czasu (a może i bardziej przemyślanej koncepcji?) na rozwinięcie pomysłów, które w punkcie wyjścia brzmiały całkiem nieźle, ale ostatecznie sprowadzały się do najbardziej porąbanego rozwiązania, jakie tylko twórca był w stanie wymyślić. W jednym przypadku również do żenującego żartu o wzwodzie, który na szczęście został szybko z politowaniem skomentowany. Jest on jednak dobrym podsumowaniem całego "Black Museum", który płaszczykiem typowego dla serialu tematu, czyli technologii naprawiającej ludzkie ułomności (takie jak fizyczne defekty czy śmiertelność), przykrywa fakt, że poza tę wyjściową ideę właściwie nie wychodzi.
Stać go oczywiście na więcej, ale objawia się to w bardzo efekciarski sposób – nagromadzeniem twistów, na które pod koniec już zwyczajnie przestałem zwracać uwagę. Poszczególne historie ciekawią pomysłem na siebie, ale o ich bohaterach zapomina się praktycznie od razu, nie mogąc w żaden sposób zrozumieć ich na przemian głupich i zwyczajnie złych decyzji. Opowiastki, które powinny służyć za przestrogę przed zbytnią ingerencją w ludzką świadomość wywołują tylko wzruszenie ramion, bo są szyte zdecydowanie zbyt grubymi nićmi.
Normalne dla "Black Mirror" technologiczne czarnowidztwo wynika tu rzecz jasna jak zwykle z ludzkich wad i okrucieństwa, które wypaczają początkowo szlachetne założenia, ale w przeciwieństwie do najlepszych momentów serialu, tutaj trudno się z tymi słabościami człowieczeństwa w jakikolwiek sposób utożsamiać. Niezwykła umiejętność Charliego Brookera do tworzenia niesamowitych historii, które wydają się piekielnie bliskie rzeczywistości, kompletnie tutaj nie wybrzmiewa. Oglądamy efektowne, dobrze zrobione miniaturki, ale, wracając do wspomnianej wcześniej analogii, traktujemy je z wrażliwością godną prostych pożeraczy popcornu podczas seansu wypełnionego efektami specjalnymi blockbustera.
Nie żeby był w tym coś szczególnie złego, zwłaszcza gdy odcinek mija szybko i raczej bezboleśnie, ale z pewnością nie są to standardy, do jakich "Black Mirror" zdążyło nas przyzwyczaić. Tym bardziej przykre, że to serial, który nawet w słabszych chwilach potrafi zaskoczyć lub rzucić przerażającym w swojej prostocie pomysłem (po zobaczeniu "Black Museum" już nigdy nie spojrzę tak samo na gadające pluszaki). Szkoda tylko, że wszystkie one giną pod natłokiem wrażeń, którym po prostu brakuje głębi.
To samo można zresztą powiedzieć o naszym głównym duecie. Żywiołowo reagujący, pełen łobuzerskiego uroku, ale i czającego się gdzieś za uśmiechniętą twarzą niepokojącego fanatyzmu Rolo Haynes; oraz stanowiąca jego przeciwieństwo, powściągliwa i pełna podejrzeń Nish świetnie się uzupełniają, ale ich relacja jest równie płytka, jak w przypadku pozostałych bohaterów "Black Museum". Odcinka, którego najlepsze fragmenty zawierają się w otwierających i zamykających całość klimatycznych sekwencjach podróży przez pustynię, a cały środek wydaje się przesadzonym, miejscami tandetnym i bardzo niedopracowanym pokazem twórczych umiejętności. Nie tędy droga.