Najlepsze serialowe odcinki 2017 roku (miejsca 20 – 11)
Redakcja
29 grudnia 2017, 13:02
"Halt and Catch Fire" (Fot. AMC)
W czasach kiedy seriale pochłania się całymi sezonami, raz jeszcze doceniamy konkretne odcinki. Pierwsza część naszego rankingu tutaj, w drugiej znalazło się miejsce m.in. dla "Fargo", "The Deuce", "BoJacka Horsemana" i "Halt and Catch Fire".
W czasach kiedy seriale pochłania się całymi sezonami, raz jeszcze doceniamy konkretne odcinki. Pierwsza część naszego rankingu tutaj, w drugiej znalazło się miejsce m.in. dla "Fargo", "The Deuce", "BoJacka Horsemana" i "Halt and Catch Fire".
20. "Fargo" – "The Law of Non-Contradiction"
3. sezon "Fargo" wylądował już na naszej liście serialowych rozczarowań roku 2017, ale to nie znaczy, że zabrakło w nim perełek. Debatując nad zawartością tej listy, mieliśmy nawet problem z wyborem odcinka, bo szalenie podobał nam się także ten ze spotkaniem na kręgielni. Ostatecznie jednak doceniliśmy odcinek nr 3, w którym Gloria (wspaniała Carrie Coon) poleciała do Los Angeles. To było coś niezwykłego, i to nawet w momencie kiedy jeszcze nie podejrzewaliśmy, że nieznajomy z samolotu grany przez Raya Wise'a okaże się kimś nie do końca z tego świata.
W "The Law of Non-Contradiction" zamieniliśmy śnieżną Minnesotę na słoneczną Kalifornię i dodatkowo wyprawiliśmy się w przeszłość do lat 70., by poznać młodszą wersję Ennisa Stussy'ego, a właściwie Thaddeusa Mobleya (Thomas Mann), autora powieści science fiction, który z marnym skutkiem próbował przebić się Hollywood. Śledztwo Glorii odsłoniło całą gorzką prawdę o jej ojczymie i przyniosło coś absolutnie wyjątkowego: smutną, poruszającą historię małego robota zwanego Minskym, bohatera książki "The Planet Wyh", napisanej przez Mobleya.
Animowany segment opowiadający o robocie, który przemierzał samotnie świat przez miliony lat tylko po to, by w końcu się po prostu wyłączyć, tonem pasował do "Fargo" idealnie, a formą nie przypominał niczego, co zobaczyliśmy w serialu wcześniej. Po upływie ponad pół roku od 3. sezonu "Fargo" szczegóły krwawej masakry w Minnesocie zdążyły mi się już zamazać w pamięci, do tego stopnia, że nie jestem pewna, kto z niej wyszedł cało, a kto nie. Tymczasem minimalistyczną opowieść o smutnym robocie pamiętam do teraz ze szczegółami. [Marta Wawrzyn]
19. "Mr. Robot" – "eps3.7_dont-delete-me.ko"
Było w 3. sezonie serialu Sama Esmaila kilka odcinków, które pamiętamy do dziś. Zachwycających stroną wizualną, szokujących mocną końcówką czy skupionych na innych bohaterach niż Elliot. Zdecydowanie najlepszy był jednak inny – nie tak efektowny "Don't Delete Me", który w całości skupiał się na wewnętrznych przeżyciach głównego bohatera przeżywającego koszmar, jakiego został mimowolnym współautorem.
Godzina wypełniona poczuciem żalu, ogromnymi wyrzutami sumienia i przygniatającym poczuciem odpowiedzialności przybrała jednak zaskakujący kierunek – zwłaszcza jak na odcinek kręcący się wokół całkiem konkretnych myśli samobójczych. Zamiast trzymać nas w sztucznej niepewności odnośnie losu Elliota, twórca zabrał nas w cudowną, bardzo klimatyczną podróż, byśmy mogli razem z bohaterem przekonać się, że ostateczne rozwiązanie nie jest żadnym rozwiązaniem. A przy okazji odbyli specyficzną wędrówkę w towarzystwie pewnego wygadanego dzieciaka.
Były filmowe odniesienia (od kinowej czołówki do seansu "Powrotu do przyszłości II"), była dziwna rozmowa w meczecie, a nawet żydowski lodziarz opowiadający o "Wojnie światów". Niby "Mr. Robot" przyzwyczajał nas już do podobnych odlotów, ale że tym razem obyło się bez choćby grama morfiny, całość robiła jeszcze większe wrażenie. Także dlatego, że każda dziwność w odcinku wypadła szczerze, a emocje aż się z niego wylewały – choćby w pięknej scenie rozmowy Elliota z Angelą przez zamknięte drzwi.
Genialnie wypadł tu również Rami Malek, który wcześniej w tym sezonie nie miał tylu okazji, by błysnąć. Tutaj przypomniał nie tylko, jak świetny jest w swojej roli, ale też o tym, że choćby cały świat się posypał, zawsze można w nim znaleźć odrobinę optymizmu i nadziei na lepsze czasy. [Mateusz Piesowicz]
18. "The Marvelous Mrs. Maisel" – "Thank You and Good Night"
Finał 1. sezonu "The Marvelous Mrs. Maisel zapamiętaliśmy z kilku powodów. Choćby z fantastycznego powrotu głównej bohaterki na scenę i występu, którym zakończyła czasy Amandy Gleason, oznajmiając narodziny nowej sensacji nowojorskiego stand-upu. Ale droga prowadząca do tego końcowego momentu chwały była bardzo wyboista – zarówno pod względem zawodowym, jak i prywatnym.
W pierwszym wszak Midge dowiedziała się, jak brutalny potrafi być ostracyzm w komediowym środowisku, a w drugim m.in. stanęła twarzą w twarz z irytującą osobą zwaną Penny Pann. To już dość, by wyprowadzić z równowagi, a przecież nasza bohaterka nie wie jeszcze, że dwa aspekty jej życia znalazły się właśnie niebezpiecznie blisko siebie. Wręcz przeciwnie, Midge ciągle żyje w świecie, w którym jedna wspólna noc dała jej małżeństwu z Joelem drugą szansę, nieświadoma, że ten odkrył jej sekret i poważnie to nim wstrząsnęło. Występ Midge oglądany z jego perspektywy był kompletnie innym przeżyciem, niż do tej pory, bo skupialiśmy się nie tylko na błyskotliwym monologu, ale dostaliśmy też naoczny dowód wpływu, jaki jej kariera już ma i będzie mieć na wszystkich dookoła. Tym bardziej że, jak oznajmił Joel, ona jest naprawdę dobra.
Wypada się tylko zgodzić, dodając, że równie dobrzy są twórcy, którzy klasyczny scenariusz o błyskawicznej drodze na szczyt i jeszcze szybszym upadku spuentowali spektakularnym powrotem Pani Maisel na scenę. I ani razu nie popadli przy tym w sztuczność czy banał, potrafiąc nadać swojej opowieści lekkość i wdzięk, jakiego nie ma aktualnie żaden inny serial. I jak tu cierpliwie czekać na kolejny odcinek? [Mateusz Piesowicz]
17. "This Is Us" – "Memphis"
Serial, na którym zawsze można trochę popłakać, największe wzruszenia zapewnił nie przy podkręcaniu emocji związanych ze śmiercią Jacka czy z perypetiami Wielkiej Trójki. William, biologiczny ojciec Randalla, szybko podbił serca widzów, więc pożegnanie tej postaci musiało boleć.
"Memphis" to słodko-gorzki seans. Z jednej strony William odchodzi, wiedząc, że udało mu się odzyskać rodzinę. Z drugiej – większość życia spędził samotnie, w nieustannej walce z nałogiem, tęskniąc za synem. Poznajemy historię tego, jak z obiecującego muzyka, ofiarnego syna i zakochanego młodego człowieka stał się narkomanem porzucającym dziecko koło remizy. Schyłkowe szczęśliwe dni z Randallem i wspomnienia młodości, zanim wszystko się posypało, połączyć ma podróż do Memphis.
Łatwo byłoby popaść w kicz. Wspólna wyprawa umierającego ojca z synem, którego dopiero niedawno odzyskał. Mówienie "do nagrobka" Jacka. Powrót do korzeni. Wzruszające występy muzyczne i ckliwe dialogi… Jednak twórcy "This Is Us" są mistrzami w sprawianiu, że tego typu schematy i emocjonalne manipulacje działają, nawet jeśli się je rozpoznaje. A Ron Cephas Jones i Sterling K. Brown w rolach Williama i Randalla pozwalają zapomnieć, że oto dostajemy punkt po punkcie receptę na strumienie łez u widza. W wykonaniu tych aktorów historia nabiera głębi. Pożegnanie wypada przekonująco i godnie. A widz może sobie szlochać bez wstydu. [Kamila Czaja]
16. "Star Trek: Discovery" – "Magic to Make the Sanest Man Go Mad"
Harry Mudd w bezbłędnej kreacji Rainna Wilsona i impreza na pokładzie Discovery zapętlona w niekończącym się i prowadzącym prosto do zguby naszych bohater dniu świstaka. Gdybyście pytali, to właśnie tak wygląda przepis na najlepszy odcinek nowego "Star Treka".
Sam pomysł na uwięzienie Michael i reszty załogi w powtarzającym się schemacie nie jest może bardzo odkrywczy, ale jego wykonanie i wszystkie te drobne cudowności, które ciągle spotykaliśmy na drodze, zamieniły go w coś wyjątkowego. Począwszy od imprezy, jakiej jeszcze to uniwersum nie widziało; poprzez Mudda zabijającego raz po raz kapitana Lorcę ku swojej chorej uciesze; aż po coraz bardziej zbliżających się ku sobie pośród całego tego szaleństwa Burnham i Asha.
Twórcy nie tylko zdołali nad tym chaosem zapanować, ale jeszcze tchnęli w niego masę emocji oraz czystej, niczym nieskrępowanej przyjemności. Połączyli pierwszorzędną rozrywkę z poczuciem autentycznego zagrożenia, dając nam godzinę, która minęła nie wiadomo gdzie i jeszcze dodatkowo pomysłowo rozwijając charakterystykę poszczególnych bohaterów. Mieszanka idealna. [Mateusz Piesowicz]
15. "Halt and Catch Fire" – "Search" i "Ten of Swords"
Jedyny podwójny odcinek na liście, bo trwającego ponad 1,5 godziny finału "Halt and Catch Fire" po prostu nie dało się podzielić. Oczywiście, moglibyśmy uznać, że to "Ten of Swords" – odcinek, w którym wszystkie wątki dostały swoje idealne zakończenie – jest tym najlepszym, ale nie byłoby to do końca uczciwe, w momencie kiedy nie potrafię powiedzieć, gdzie dokładnie skończyła się pierwsza część finału i zaczęła druga. Będą więc te odcinki występować razem – na tej liście i w świadomości widzów.
Bo razem stanowiły finał bez mała doskonały. Dostaliśmy idealne zakończenie i satysfakcjonujące podsumowanie historii, której bohaterowie przez dekadę zaliczali wzloty i upadki, krążyli w kółko, powtarzając te same błędy, i za nic nie byli w stanie zrezygnować z tego, co nie zawsze przynosiło im szczęście. Refleksję na temat życia jako cyklu, z którego nie potrafimy się wyrwać, nieważne, jak bardzo dojrzewamy i mądrzejemy z czasem. Spełnienie części fanowskich marzeń i gorzką pigułkę jednocześnie; solidną dawkę brutalnej prawdy i dowód na to, że przynajmniej niektóre sny stają się rzeczywistością. Emocjonalne przeżycie dla widzów, kibicujących gorąco Donnie i Cameron i mniej lub bardziej świadomie spodziewających się zawodu ze strony Cameron i Joego.
Padło w tym finale sporo ważnych słów, które kiedy indziej byłyby przesadą (ot, choćby wtedy, kiedy Donna wyrzuciła z siebie całą tyradę o tym, jak branża IT traktuje kobiety). Haley przeżyła swój pierwszy miłosny dramat – z dziewczyną, nad czym wszyscy w sekundę przeszli do porządku dziennego. Joe wypowiedział w ostatniej swojej scenie dokładnie te słowa, co dawno temu w pierwszej. Diane i Bos po prostu tańczyli. Donna i Cameron przeszły prawdziwy emocjonalny rollercoaster (ach, to zapalające się i gasnące logo Phoenix!), by na koniec raz jeszcze zrozumieć, że słowa "Mam pomysł!" potrafią zmienić absolutnie wszystko.
4. sezon "Halt and Catch Fire" to jedna z najlepszych rzeczy, jakie w tym roku widziałam, a finał serialu to czysta perfekcja. [Marta Wawrzyn]
14. "BoJack Horseman" – "Time's Arrow"
Odcinek poświęcony całkowicie Beatrice, którą BoJack odwozi do domu opieki, nie tylko wpisuje się w kluczowy dla czwartego sezonu wątek poszukiwań matki Hollyhock, ale dodatkowo rozwija historię rodziny BoJacka, stawiając w centrum swojego zainteresowania samą matkę bohatera. Oczywiście twórcy serialu nie poprzestają na zaserwowaniu nam jedynie odcinka pełnego flashbacków, za to umieszczają go w głowie Beatrice, zabierając nas w tragiczną podróż przez znikające wspomnienia cierpiącej na demencję bohaterki.
Sama historia Beatrice wpisuje się w szereg opowieści o niespełnionych marzeniach i bolesnym poczuciu porażki, które dla "BoJacka Horsemana" stanowią chleb powszedni. Młoda, ambitna kobieta (lub jak kto woli klacz) zachodzi w ciążę z dopiero co poznanym Butterscotchem Horsemanem i razem wyruszają pełni nadziei i optymizmu do słonecznej Kalifornii. Nie trzeba czekać długo, aż marzenia zostaną zgniecione przez rzeczywistość, a Beatrice zmieni się w zgorzkniałą, oddaloną matkę – dokładnie taką, jaką zna BoJack.
Wzruszająca historia Beatrice, jej relacji z ojcem i matką (powracającą tutaj tylko w formie ciemnego konturu nawiedzającego wspomnienia) oraz mężem i synem byłaby wystarczająca dla bardzo dobrego odcinka "BoJacka Horsemana", ale to przede wszystkim sposób, jaki znaleźli twórcy na opowiedzenie jej przeżyć, sprawia, że "Time's Arrow" tak bardzo zasługuje na miejsce na tej liście. W podróży poprzez wspomnienia przefiltrowane przez postępującą demencję Beatrice, wydarzenia z różnych okresów życia mieszają się ze sobą odkrywając traumy bohaterki i uzasadniając, ale nie usprawiedliwiając jej zachowania. Jako widzowie mamy okazję poznać Beatrice z o wiele bardziej osobistej, wrażliwej perspektywy – takiej, której BoJack nie zobaczy. Będzie mógł za to, tak jak w ostatniej scenie odcinka, ofiarować swojej matce choć odrobinę pocieszenia, nawet jeśli ich relacja nigdy nie zostanie naprawiona. [Michał Paszkowski]
13. "I Love Dick" – "A Short History of Weird Girls"
W środku swojego krótkiego sezonu "I Love Dick" staje na moment w miejscu i prezentuje nam odcinek pozornie oderwany od reszty, a w rzeczywistości będący najlepszą, jeśli nie najważniejszą częścią całości. "A Short History of Weird Girls" rozbudowuje poruszane w serialu motywy relacji sztuki z seksualnością, pogłębia portrety swoich fascynujących bohaterek, przedstawia osobiste historie z ich życia i robi to wszystko w mistrzowskim stylu w zaledwie 21 minut.
Mała zamknięta całość, w której Dick (Kevin Bacon) zostaje sprowadzony jedynie do roli pojawiającego się w tle obiektu pożądania, zazdrości czy też adoracji oraz adresata listów, tym razem pisanych nie tylko przez Chris (Kathryn Hahn), ale też Devon (Roberta Colindrez), Paulę (Lily Mojekwu) i Toby (India Menuez). Każda z kobiet dostaje swój krótki segment, który poprzez wspomnienia miejsc, osób i doświadczeń z przeszłości wzbogaconych o narrację bohaterek odsłania nowe spojrzenie na charakter każdej z nich, życiowe wybory i historie pożądania w ich życiu. "A Short History of Weird Girls" w nieoczywisty sposób opowiada o tym, w jaki sposób seksualność protagonistek miała wpływ na decyzje podejmowane w dalszym życiu i jak one ostatecznie doprowadziły je do Marfy w Teksasie.
Z pozoru krótki odcinek jest oknem do wysłuchania prywatnych, fascynujących i zabawnych opowieści kobiet, z których każda ma do Dicka kompletnie inny stosunek. Ale to właśnie one, a nie sam artysta z Marfy są tutaj w centrum zainteresowania scenariusza Annie Baker i Heidi Schreck, efektownie zrealizowanego przez Jill Soloway. "A Short History of Weird Girls" jest zarówno kompletnie inny od reszty serialu, jak i reprezentatywny dla motywów i wyjątkowego stylu tej produkcji. Nawet dla tych, którzy z "I Love Dick" nie mieli styczności, a i na oglądanie całości nie mają czasu, ta krótka, ale za to jak intensywna podróż w życia bohaterek serialu może być niezwykle wartościowym telewizyjnym doświadczeniem. [Michał Paszkowski]
12. "Kroniki Times Square" – "My Name Is Ruby"
Cały sezon "Kronik Times Square" miał znacznie więcej momentów przygnębiających, niż podnoszących na duchu, ale jego finał to wręcz powódź goryczy. Tym bardziej dołująca, że piekielnie prawdziwa i niepozostawiająca wiele miejsca na patrzenie w przyszłość z optymizmem.
Bo gdzie go szukać? Na ulicy, na której martwa skończyła Ruby (Pernell Walker), próbując zyskać odrobinę szacunku, a w efekcie stając się tylko kolejną bezimienną ofiarą bezdusznej rzeczywistości? W salonie, odbierającym pozbawionym niemal wszystkiego kobietom resztkę przyjemności płynącej z ich życia? A może w barze Vince'a, który, choć serce ma po właściwej stronie, zdecydowanie najlepiej radzi sobie w zagłuszaniu własnego sumienia?
Nadzieja na lepsze jutro to ostatnia rzecz, jakiej należy się spodziewać w tutejszym Nowym Jorku, może więc jakimś wyjściem jest ucieczka z niego? Może, ale jak pokazuje przykład wspinającej się po szczeblach kariery w branży porno Eileen – takie rzeczy możliwe są tylko dla wyjątkowo zdeterminowanych jednostek. A i tak nie zmienią one całego świata, lecz tylko co najwyżej lekko poprawią własny los. Bardzo gorzka to konstatacja, ale do "Kronik Times Square" pasująca idealnie – podobnie jak ten doskonały pod każdym względem finał. [Mateusz Piesowicz]
11. "Konflikt: Bette i Joan" – "And the Winner Is… (The Oscars of 1963)"
Aż do piątego odcinka "Feud: Bette and Joan" było udaną i świetnie obsadzoną próbą odtworzenia klimatu Hollywood lat 60., kiedy gwiazdy złotej ery próbowały utrzymać się na powierzchni i walczyły o nieliczne ciekawe role dla kobiet w średnim wieku. Ale "And the Winner Is…" udowadnia, że ta opowieść może być jeszcze ciekawsza i lepiej nakręcona niż – też udane – wcześniejsze odcinki.
Za samą sekwencję z Joan przemierzającą korytarzem w trakcie gali należą się Murphy'emu słowa uznania. To scena niczym w, nomen omen, oscarowym "Birdmanie", a z emocji widz siedzi na krawędzi fotela. Jeśli trochę interesujemy się tematem, wiemy, jak to się kończy. Twórca serialu w odcinku, który sam wyreżyserował i napisał, wznosi się jednak na wyżyny przedstawienia tej historii w sposób fascynujący pod względem formy i treści.
A "And the Winner Is…" to przecież nie tylko sceny na oscarowej gali, nie tylko kulminacja aktorskiego pojedynku zarówno między bohaterkami serialu, jak i między Susan Sarandon i Jessicą Lange. Są tu też misterne intrygi snute przez telefon, trudy udawania radości na potrzeby mediów i świetne role drugiego planu (wspaniałe przez cały sezon Judy Davis i Catherine Zeta-Jones, ale też, w swoim jedynym odcinku, Sarah Paulson). Po "And the Winner Is…" żaden z pozostałych, dobrych przecież odcinków nie osiągnął już tego poziomu. Ale świadczy to nie o słabości całego serialu, a o wspaniałości jego piątej odsłony. [Kamila Czaja]