Zaufanie jest dobre, ale kontrola lepsza. "Arkangel" – recenzja 2. odcinka 4. sezonu "Black Mirror"
Marta Wawrzyn
29 grudnia 2017, 20:02
"Black Mirror: Arkangel" (Fot. Netflix)
Wystarczy wyjść na podwórko, by przekonać się, że odbieranie dzieciom autonomii w imię bezpieczeństwa to plaga naszych czasów. Ale czy potrzebujemy, żeby nam o tym przypominało "Black Mirror"? Spoilery!
Wystarczy wyjść na podwórko, by przekonać się, że odbieranie dzieciom autonomii w imię bezpieczeństwa to plaga naszych czasów. Ale czy potrzebujemy, żeby nam o tym przypominało "Black Mirror"? Spoilery!
Pamiętacie odcinek "The Waldo Moment" z 2. sezonu "Black Mirror"? Godzina, w czasie której oglądaliśmy, jak niebieski, animowany stworek, wykrzykujący w niezbyt wyrafinowany sposób wszystkie nasze polityczne frustracje, staje się głosem najpierw narodu brytyjskiego, a potem kolejnych nacji. Na końcu odcinka – wyemitowanego w lutym 2013 roku przez Channel 4 – pojawiła się polska flaga i hasło "Zmiana i nadzieja". Dwa lata później, tj. w pierwszej połowie 2015 roku, w polskiej świadomości politycznej zadebiutowało pojęcie i hashtag #dobrazmiana. Nie wiem, czy w Prawie i Sprawiedliwości nie słyszeli o Waldo, ale pamiętam całkiem dobrze, że to był jedyny odcinek w historii "Black Mirror", który kiedykolwiek ozdobił nasze kity tygodnia – tak, kity.
"The Waldo Moment" oberwał od nas za przewidywalność, stawianie uproszczonych diagnoz i straszną łopatologię. Po obejrzeniu go ponownie kilka tygodni temu zdania nie zmieniłam. To nie jest odcinek, który może stanąć w jednym rzędzie z "Be Right Back" czy "San Junipero". A jednocześnie to odcinek, który w przerażający sposób zamienił się w rzeczywistość. Waldo rządzi dziś Ameryką, rządzi Polską z tylnego fotela (bardzo w stylu "Black Mirror") i wieloma innymi krajami. Rządzi jak wieczny opozycjonista, wszystko kontestując i niewiele proponując w zamian. To, co Charlie Brooker łopatą próbował nam wbić do głów prawie pięć lat temu, jest rzeczywistością, w której żyjemy.
Czemu o tym piszę? Bo dokładnie takimi uczuciami jak "The Waldo Moment" darzę "Arkangel". Odcinek, przesadnie promowany nazwiskiem Jodie Foster, która go wyreżyserowała, należy do tej słabszej połowy 4. sezonu "Black Mirror". Historia matki i córki, które żyją w koszmarze zafundowanym przez urządzenie, mające zapewniać bezpieczeństwo, nie tylko jest zbyt uproszczona, banalna i toporna, ale też nie wciągnęła mnie ani nie zainteresowała na poziomie czysto ludzkim. To jeden z niewielu rozdziałów "Black Mirror", które, gdyby nie recenzencki obowiązek, mogłabym wyłączyć w dowolnym momencie, by nigdy więcej do tego nie wrócić. I tak wiedziałam, co mniej więcej będzie po drodze i jak to musi się skończyć. Bo to po prostu nie mogło skończyć się dobrze.
Można argumentować, że to klasyczne "Black Mirror", takie jakie pamiętamy z dwóch pierwszych sezonów. Mocne, ekstremalne i dające puentą po głowie. To prawda – ale też prawdą jest, że prawie siedem lat od debiutu serialu wydaje się to już nieco archaiczne. Telewizja poszła do przodu, a Charlie Brooker wciąż karmi nas tymi samymi schematami. I nieważne, że w ładnym opakowaniu filmu indie i z wielkim nazwiskiem za sterami. To nie jest nic nowego pod słońcem.
A jednocześnie muszę przyznać, że chyba nic innego w tegorocznej odsłonie "małego festiwalu filmowego" Brookera aż tak mnie nie uderzyło trafnością postawionych diagnoz. Matka z "Arkangel", Marie (Rosemarie DeWitt), to wypisz wymaluj moje koleżanki i sąsiadki, które tak bardzo troszczą się o bezpieczeństwo swoich dzieci, że odbierają im każdą namiastkę swobody, każdą szansę na samodzielne myślenie, każdą możliwość zobaczenia świata, jakim naprawdę jest. Świat elektronicznych niań, dokładnie zaplanowanej diety, szkół tylko dla wybrańców i wszelkiego rodzaju smyczy na dzieci to coś, co mnie autentycznie przeraża, bo wiem, że gdyby mnie tak wychowano, nie byłabym osobą, którą jestem. Nie jestem w stanie przewidzieć, co bym zrobiła – czy bym została małym robotem i gładko przedzierzgnęła się w dużego robota, czy popełniłabym jakąś kolosalną głupotę w ramach buntu – ale wiem na pewno, że nie chciałabym tego dla siebie ani swojego dziecka.
Ale prawdopodobnie nie jestem w większości. Większość rodziców, przynajmniej w moim, wielkomiejskim otoczeniu, czyta dziś poradniki parentingowe, traktując je jak instrukcję składania szafy z Ikei, i wszelkimi sposobami stara się zapewnić dzieciom wszystko to, czego w latach 80. czy 90. nie mieliśmy, a także ochronić je przed każdym możliwym niebezpieczeństwem. Intencje są oczywiście jak najlepsze, co też podkreśla "Arkangel", który jest przerażająco dokładną satyrą społeczną. Taką, którą oglądałam, widząc w głowie konkretne przykłady rodziców i dzieci z mojego otoczenia, zachowujących się podobnie w podobnych sytuacjach.
Wszczepiany dziecku wymyślny implant, połączony ze sterowanym przez matkę oprogramowaniem, które praktycznie odbiera mu wolność, godność, prywatność i możliwość decydowania o najbardziej podstawowych sprawach, oczywiście robi różnicę, ale nie zmienia faktu, że Brooker znów przede wszystkim dokonał niesamowicie trafnej diagnozy naszej rzeczywistości i naszych zachowań. Szkoda tylko, że nie był w stanie zamienić tego w choć trochę bardziej interesującą historię.
"Arkangel" da się streścić w kilku zdaniach: gdzieś pośrodku brzydkiej, małomiasteczkowej Ameryki (którą gra tutaj Kanada) nadopiekuńcza matka wychowuje córkę. Wychuchane dziecko w wieku trzech lat znika na chwilę na placu zabaw, matka wpada w panikę i w ramach testowego programu Arkangel wszczepia jej w głowę chip, który sprawi, że już nigdy nie będzie musiała się martwić o jej bezpieczeństwo. Urządzenie jest rzeczywiście sprytne, bo potrafi nie tylko wskazać miejsce pobytu dziecka i na bieżąco monitorować stan jego zdrowia, ale także oglądać na ekranie dokładnie to, co ono widzi w rzeczywistości, a nawet tę rzeczywistość filtrować. Tak żeby przypadkiem drogie dziecię nie znalazło się w stresującej sytuacji.
Dzieciństwo małej Sary przypomina więc życie w "Big Brotherze", z którego nie da się uciec. Dziewczynka rośnie, a każdy jej ruch jest kontrolowany. Z czasem zaczyna interesować się tym, co fascynuje inne dzieciaki, z przemocą i filmami porno na czele. Jakoś udaje się te turbulencje przetrwać, matka w ciągu kilku lat dobrodusznie obdarza córkę zaufaniem i wyrzuca tablet do sterowania nią na strych. Tyle że implant pozostaje na swoim miejscu. Sara zamienia się w zbuntowaną nastolatkę, jej mniejsze i większe kłamstewka stają się więcej niż oczywiste, więc tablet powraca do akcji. W efekcie dochodzi do kolejnych, jeszcze większych naruszeń prywatności czy wręcz integralności jej osoby i dramatycznego finału, w którym nieszczęsne urządzenie odegra rolę katowskiego topora. Student pierwszego roku szkoły filmowej nie rozplanowałby tego piękniej!
Jestem pełna podziwu, że z tak prościutkiej historyjki udało się zrobić 50-minutowy film, szkoda tylko, że przez większość czasu sprawdzałam, ile jeszcze zostało do końca. Nie zrozumcie mnie źle, lubię proste opowieści. Ale "Arkangel" grzeszy nie tyle prostotą, ile przewidywalnością, topornością i oczywistością. To nie jest ciekawa historia, to nie są bohaterki, którym chcę poświęcać swój czas, i to nie jest poziom manipulacji, który akceptuję.
Bo tworząc hiperbolę współczesnego społeczeństwa Charlie Brooker, owszem, sportretował nas z zadziwiającą akuratnością, ale przy tym pozwolił sobie na wyjątkowo dużo uproszczeń i emocjonalnych manipulacji. Już otwierająca odcinek scena trudnego porodu wiele mówi o tym, jaki będzie "Arkangel". Dalej jest tak samo, tylko gorzej, a końcowa sekwencja z Sarą (którą w nastoletniej wersji gra Brenna Harding), wymierzającą sprawiedliwość za pomocą tabletu, jest jak uderzenie puentą po głowie. Takie, którego nie mam ochoty przeżywać, oglądając jeden z bądź co bądź najlepszych obecnie seriali.
Bardzo wątła niestety jest też podstawa, na której zbudowano całą fabułę, czyli program, pozwalający wszczepić dziecku chip jak zwierzęciu. Co przyznaje sam Brooker, gdzieś w środku całej akcji nonszalancko banując Arkangel. Implant jednak pozostaje na swoim miejscu, czyli w mózgu Sary, czyniąc całą historię kompletnie wydumaną. Bo wyolbrzymienie pewnych sytuacji, które mają miejsce w rzeczywistości – tj. dążenia rodziców do zapewnienia dzieciom bezpieczeństwa poprzez totalną kontrolę – to jedno.
Odebranie dzieciom przez rodziców podstawowych praw człowieka – a tym właśnie jest zainstalowanie elektronicznej niani w mózgu 3-letniej dziewczynki – to już inna bajka. To coś niewyobrażalnego, nie tylko w naszym świecie, ale i w świecie "Black Mirror", gdzie takie rzeczy zwykle miały poważniejsze przyczyny i były oparte na solidniejszych podstawach. Tutaj rolę rodzica sprowadzono do karykatury, a z nadopiekuńczej matki zrobiono władczynię marionetek. I cały czas powtarzano jak mantrę, że przecież ona to robi w dobrej wierze, co bynajmniej nie dodawało całej opowieści wiarygodności.
Krótko mówiąc, "Arkangel" to historia totalnie bzdurna i nieciekawa, a przy tym taka, o której zapewne będzie głośniej niż chociażby o cudownym "Hang the DJ", bo zawiera rzeczywiście trafną diagnozę na temat współczesnego rodzicielstwa. Czy wywoła takie dyskusje jak przywołany na początku "The Waldo Moment"? Czy sprawi, że zaczniemy sobie głośno zadawać pytania, gdzie leży granica kontroli? Czy będziemy zastanawiać się nad tym, jak nowe technologie wpływają na wychowywanie dzieci i z pewnych udogodnień rezygnować w imię oddania małemu człowiekowi choć trochę wolnej woli? Nie wiem.
Wiem, że nie cenię seriali, które walą mnie tabletem po głowie. A i za tymi, które próbują zamaskować własne braki za pomocą wielkich nazwisk, szczególnie nie przepadam.