Najlepsze serialowe odcinki 2017 roku (miejsca 10 – 1)
Redakcja
30 grudnia 2017, 17:03
"Pozostawieni" (Fot. HBO)
To już ostatnia część największych hitów roku, a na niej najlepsze odcinki z najlepszych. Dziś w programie m.in. "Gra o tron", "Master of None" i "Pozostawieni", a poprzednie części znajdziecie tutaj.
To już ostatnia część największych hitów roku, a na niej najlepsze odcinki z najlepszych. Dziś w programie m.in. "Gra o tron", "Master of None" i "Pozostawieni", a poprzednie części znajdziecie tutaj.
10. "Gra o tron" – "The Spoils of War"
Tegoroczna odsłona "Gry o tron" wzbudzała w nas ambiwalentne uczucia, gdy z otwartymi ustami podziwialiśmy widowisko, jakiego na małym ekranie wcześniej nie było, starając się jednocześnie przymknąć oko na mnóstwo nielogiczności. Ten problem nie dotyczył jednak "The Spoils of War" – najlepszego, choć zarazem najkrótszego odcinka sezonu.
Twórcom, na czele z reżyserem Mattem Shakmanem, udała się bowiem trudna sztuka połączenia bitewnego spektaklu z udziałem smoków z autentycznymi obawami o los naszych ulubionych bohaterów, którzy, o zgrozo, znaleźli się po dwóch stronach barykady. Niby mogliśmy się tego spodziewać, niby rozum podpowiadał, że teraz jeszcze nie jest pora, by ktoś naprawdę istotny miał zginąć, ale… jak się nie przejąć sceną samobójczego ataku Jaimego na Daenerys widzianej z perspektywy jego brata? "Co ty robisz głupcze? Uciekaj!" – chciało się wrzeszczeć do ekranu razem z Tyrionem.
Takich emocji nie wywoła żadna, nawet najbardziej spektakularna scena batalistyczna skupiająca się tylko na pierwszorzędnym widowisku. Choć widzieliśmy już w "Grze o tron" większe bitwy niż tutejsza, absolutnie żadna nie robiła większego wrażenia już od pierwszych sekund (pamiętacie ten moment, gdy armii Dothraków jeszcze nie było widać, ale już ich słyszeliśmy?) i nie zapadła nam w pamięci mocniej. Nie zmienia tego również fakt, że jej efekt był dokładnie taki, jakiego można się było spodziewać.
Najważniejszy w niej był bowiem sposób, w jaki uświadomiła nam, jak bardzo przywiązaliśmy się do tych bohaterów – a zrobiła to nawet lepiej, niż teoretycznie bardzo emocjonalne spotkanie sióstr Stark po latach. To uświadomiło raczej upływ czasu i zmiany, jakie zaszły przez lata w każdym, kto przeżył swój własny rodzaj westeroskiego piekła. Nie ma łez i uścisków – jest brutalna rzeczywistość, której te kiedyś dzieciaki, a dziś zbyt szybko dorośli młodzi ludzie, muszą stawić czoła na swój sposób. Nieważne, czy panując w Winterfell, wcielając się w niesamowicie skuteczną zabójczynię, czy żyjąc w nieco innym niż reszta świecie. Wypada sobie tylko życzyć, by ostatni sezon składał się tylko z takich odcinków. [Mateusz Piesowicz]
9. "Better Things" – "Eulogy"
Przy okazji tego odcinka sporo pisało się o finałowych scenach, w których córki Sam w nietypowy sposób przyznają, że jest dla nich bardzo ważna. Żarty z pogrzebu to esencja czarnego humoru, tak udanego w całym serialu. Sekwencja przemówień i późniejszego wspólnego tańca wokół "trumny" faktycznie wpada świetnie, a główna bohaterka wreszcie chociaż na moment czuje, że jej starania jako matki, córki i aktorki zostają zauważone."Eulogy" to jednak serialowa perełka w całości, nie tylko pod koniec.
Początkowy wątek uczenia aktorstwa trzyma w napięciu wcale nie mniej niż "pogrzeb". Już te sceny przypominają, że "Better Things" rozgrywa wszystko na swoich warunkach, pokazując tematy inne niż te znane z nawet całkiem ambitnych kablówkowych komedii. Sam daje początkującym aktorom masę świetnych rad, mówiąc ze znawstwem i charyzmą. Nie ukrywa, że będzie trudno, a próba utrzymania się w zawodzie polega głównie na robieniu czegoś znośnego z fatalnego scenariusza. W roli nauczycielki Sam pokazuje nowe oblicze, a przy ludziach, którzy naprawdę chcą słuchać, może się nareszcie wykazać.{>
Potem ciężki dzień w pracy, ponownie uświadamiający, że wybrana droga zawodowa to mówienie milion razy tego samego zdania na różne sposoby. Ale i z chałtury można zrobić coś dobrego, szczególnie przy tak przyjaznej atmosferze na planie. Tym mniej dziwi, że po powrocie do dzieci, które nie widzą jej potencjału i poświęcenia, Sam wybucha. Zwłaszcza że jej córki zachowują się jeszcze bardziej niesprawiedliwie niż zwykle.
Pokaz aktorstwa i w teorii, i w praktyce. I dowód, że "Better Things" może pokazywać masę wersji tej samej banalnej sceny, karmić nas wykładami, pokazywać trudy codzienności życia w rodzinie – a ogląda się to z absolutną fascynacją i emocjonalnym rozbiciem. [Kamila Czaja]
8. "Black Mirror" – "USS Callister"
Zdecydowanie najlepszy odcinek 4. sezonu "Black Mirror" i to nie tylko z powodu wyjątkowej formy, która aż do premiery zwodziła nas wizją parodii klasycznego "Star Treka". Tej rzeczywiście jest tu sporo, ale to tylko wierzchnia warstwa, za którą Charlie Brooker i drugi scenarzysta, William Bridges, ukryli opowieść o frustracji prowadzącej do absolutnej kontroli i władzy, jakiej nie powinien posiadać żaden człowiek. A wszystko to ubrali w szaty okropnej (i jakże prawdziwej) biurowej rzeczywistości, która magicznym sposobem zmieniała się w jedyną w swoim rodzaju space operę.
Brzmi jak czyste szaleństwo, więc tym bardziej zaskakuje, jak wiele jest w "USS Callister" wewnętrznej logiki oraz bardzo prostych, lecz piekielnie skutecznych emocji, które uderzały nas prosto w twarz wtedy, gdy najmniej się ich spodziewaliśmy. Bo przecież trudno było przewidzieć, że na co dzień nieporadny, stłamszony i zamknięty w sobie, ale w gruncie rzeczy sympatyczny Robert Daly (stworzony do tej roli Jesse Plemons) zamienia się w potwora w ludzkiej skórze, gdy tylko przekroczy próg wirtualnej rzeczywistości, prawda?
A już w ogóle nie można się było spodziewać, że jego cyfrowi towarzysze czują i cierpią dokładnie tak samo, jak żywi ludzie, gdyby skazano ich na wieczność w wymyślnej izbie tortur. Kibicowanie im w ucieczce było zatem zupełnie naturalne, choć i mocno ironiczne, skoro wiedzieliśmy, że w sumie oglądamy gorzką próbę zbiorowego samobójstwa skonstruowaną niczym najlepsze kosmiczne przygody. Pełną niuansów, szalonych zwrotów akcji, napięcia, ale także niezbędnej tutaj szczypty patosu przełamywanej przez błyskotliwe poczucie humoru. A ostatecznie również nadziei i satysfakcji po tym, jak tyran dostaje za swoje, a dzielni buntownicy otrzymują szanse na "prawdziwe" życie, nieważne, że gdzieś w chmurze. Tak autentycznych (i wielopoziomowych) iluzji rzeczywistości nie tworzy w telewizji absolutnie nikt inny. [Mateusz Piesowicz]
7. "Legion" – "Chapter 7"
Spektakl. Tak chyba najlepiej będzie określić godzinę, jakiej byliśmy świadkami w 7. odcinku serialu Noah Hawleya. Pierwszą, w której twórca zagrał z nami w otwarte karty, nie każąc zgadywać, co dzieje się naprawdę, a co nie, lecz mówiąc wprost, że problem dręczący Davida ma bardzo konkretną przyczynę. A potem wszystko działo się już zgodnie z perfekcyjną logiką, łącząc ze sobą kolejne elementy układanki i płynnie przechodząc od przyczyny do skutku.
Powiecie, że to przecież podstawowa sprawa w każdej opowieści, ale przyzwyczajający nas wcześniej do zupełnie innych standardów "Legion", zaskoczył zmianą konwencji w najmniej spodziewanym momencie. Zupełnie tak, jakby twórca chciał nam powiedzieć, że to tylko zabawa – piekielnie inteligentna, dopracowana w najmniejszych szczegółach i niepodobna do niczego innego, ale jednak tylko zabawa, której w dodatku nie brakuje dystansu do siebie i wprost niewiarygodnej pomysłowości przybierającej na ekranie najróżniejsze formy.
Począwszy od rozmowy Cary'ego i Olivera w gigantycznej bryle lodu, poprzez ucieczkę Davida z "mentalnej trumny", jego dyskusję z samym sobą i animowaną historię pisaną kredą na tablicy, aż do finałowej sekwencji łączącej rzeczywistość z fantazją, muzykę z filmem niemym i grozę z komiksową akcją. A to wszystko bez choćby jednej fałszywej nuty, zbędnego cięcia czy niepotrzebnego ruchu kamery, bo maestro Hawley stworzył chaos, nad którym miał pełną kontrolę, oddając pierwsze skrzypce w tej zwariowanej orkiestrze pozbawionej słów Aubrey Plazie.
Twórca "Legionu" od początku udowadniał, jak bardzo ograniczonymi kategoriami myśli większość jego kolegów po fachu i jak niewielkie wymagania stawiamy przed nimi my, widzowie. W tym odcinku dał natomiast dobitnie do zrozumienia, że jego żadne ograniczenia nie interesują, rozsadzając od środka skostniałe gatunkowe struktury, zachowując jednocześnie wewnętrzny porządek i opowiadając klasyczną historię w absolutnie wyjątkowy sposób. [Mateusz Piesowicz]
6. "The Good Place" – "Michael's Gambit"
Jakże inaczej ogląda się ten odcinek po raz kolejny! Michael, taki pełen nadziei, bo dostaje samodzielny projekt. I widz, taki naiwny, bo wierzy, że Michael to biedny, chcący dobrze dla bohaterów architekt, któremu nie wyszło. A potem równocześnie zabawne i wzruszające wybory, kto ma się przenieść do Złego Miejsca. Piękne pożegnanie Eleonor i Chidiego. Urocza Prawdziwa Eleanor… Każdą scena ma przy kolejnym podejściu inny sens. Choćby ta, kiedy Michael mówi koleżance z pracy, że szkoda, że nigdy nie zostają w nowym sąsiedztwie na tyle, by zobaczyć, "jaka to zabawa". Zabawa – tak. Cudzym kosztem.
Ale trudno przecież zapomnieć pierwszy seans "Michael's Gambit". Moment, kiedy Eleanor odkrywa, że trafiła do Złego Miejsca, został fenomenalnie zagrany przez Kristen Bell. I jeszcze przez chwilę niedowierzanie widza, ale potem ten śmiech Michaela, gdy Ted Danson w sekundę genialnie przechodzi do grania zupełnie innej osoby. Na dodatek wyjaśnienie świetnie uzasadniono. Po tym odcinku wiadomo już, że oglądamy zupełnie inny serial, niż myśleliśmy. Zamiast błyskotliwego sitcomu z etyką w tle – misterna intryga rozplanowaną na kilka sezonów.
Dziś wiemy, że twórcy poradzili sobie z przekonującym, przezabawnym rozwiązaniem problemu, co po takim zaskoczeniu zrobić, żeby i drugi sezon dobrze wypadł. Ale po pierwszym obejrzeniu "Michael's Gambit" zostawia odbiorcę z opadniętą szczęką, niepokojem o losy bohaterów i pytaniem, jaki serial zobaczy w kolejnym sezonie. W czasach, kiedy nałogowych widzów naprawdę trudno zadziwić, zwłaszcza na ogólnodostępnym kanale, "The Good Place" nie tyle przerosło oczekiwania, co rozbiło je w pył. Brawa dla wszystkich, którzy mieli w tym udział. [Kamila Czaja]
5. "Twin Peaks" – "Part 8"
Bóg i czytelnicy Serialowej nam świadkami, że było u nas w tym roku sporo narzekań na "Twin Peaks". Trochę zachwytów też jednak było, a że wszyscy lubimy rzeczy, jakich jeszcze nie widzieliśmy, nie mieliśmy problemu z wybraniem najlepszego odcinka (choć finał też miał duże szanse). "Part 8" to coś absolutnie niezwykłego, nawet w czasach kiedy świetnej telewizji jest pod dostatkiem. To David Lynch, jakiego uwielbiamy – ekscentryczny, nieprzewidywalny i robiący swoje, bez tłumaczenia się i przepraszania kogokolwiek w jakiejkolwiek formie.
Połączenie wydarzeń, które rozegrały się na początku lat 90. w sennym miasteczku, z wybuchem bomby atomowej było czymś tak dziwnym, odważnym i niekonwencjonalnym, że zostanie z nami prawdopodobnie dłużej niż cokolwiek z tej listy. A przecież to była tylko jedna z wielu atrakcji. 8. odcinek nowego sezonu "Twin Peaks" to postmodernistyczna zabawa obrazem i dźwiękiem, w której znalazło się miejsce na Złego Coopera i Leśników, kompletnie surrealistyczną sekwencję z Bobem, atomówką i "Trenem ofiarom Hiroszimy" Krzysztofa Pendereckiego, zapoznanie nas z niejaką Señoritą Dido, pustynny koszmar dziejący się w 1956, oczywiście w czarno-białych barwach, a także występ Nine Inch Nails, wrzucony jak gdyby nigdy nic dokładnie w środek tego wszystkiego.
Takiej interpretacji, która w stu procentach odpowiadałaby na wszystkie dręczące nas przez sześć miesięcy pytania, nie dokonał chyba jeszcze nikt. Ale nieważne, co wiemy na pewno, ważne, co poczuliśmy. David Lynch pokazał nam, jak z ludzkiego zła narodziło się zło silniejsze niż ludzie, obierając skomplikowaną i nietypową drogę. Ten odcinek łamie wszelkie zasady prostej telewizyjnej narracji, stawiając na totalną swobodę twórczą i zmuszając do zastanowienia się nad istotą zła nawet tych z nas, którym wydaje się, że zrozumieli tylko czołówkę. [Marta Wawrzyn]
4. "Wielkie kłamstewka" – "You Get What You Need"
Różne były te najwspanialsze serialowe momenty mijającego roku, ale gdybym miał wybrać jeden najbardziej satysfakcjonujący, to nie miałbym absolutnie żadnych wątpliwości, by postawić na finał historii matek z Monterey. Opowieści, której twórcy skutecznie wodzili nas za nos przez kilka tygodni, umiejętnie podsycając zainteresowanie i zgrabnie balansując na cienkiej granicy pomiędzy wciągającą fabułą, a irytującym przeciąganiem.
O takim można by przecież powiedzieć w przypadku serialu, który przez cały sezon kazał nam czekać nie tylko na odkrycie tożsamości zabójcy, ale również jego ofiary. Ba, nawet w finale nie rzucił odpowiedzi na tacy, lecz ciągle podsuwał tropy, potęgował wątpliwości i sugerował różne rozwiązania, sprawiając, że wyobraźnia widzów szalała. W tej perfekcyjnie zaplanowanej godzinie telewizji mieliśmy wszystko, łącznie z odpowiednią ilością czasu poświęconą wszystkim bohaterkom i bohaterom, by ostatecznego rozwiązania nie dało się odkryć nawet sekundy wcześniej, niż twórcy sobie to założyli. Nie bez powodu, bo gdy karty zostały w końcu wyłożone na stół, można było tylko przyklasnąć temu, jak znakomicie zbudowano napięcie nie pozwalające oderwać wzroku od ekranu choćby na moment, aż do upragnionego zakończenia.
Upragnionego, bo dotyczącego sprawiedliwości dla bohaterek, z którymi związaliśmy się jak z najbliższymi osobami na świecie, przyjmując ich niedoskonałości jak swoje i nie mogąc w spokoju patrzeć na krzywdę, którą im się wyrządza. Serial HBO grał na prostych emocjach, w wirtuozerski sposób poruszając w nas dokładnie te wrażliwe nuty, jakie chciał, ale trudno mu robić z tego powodu wyrzut. Nie w sytuacji, gdy wpatrujemy się z przejęciem w ekran, przeklinając w duchu własną bezsilność i błagając o szczęśliwe zakończenie.
W takich okolicznościach lepszego finału "Wielkich kłamstewek" być po prostu nie mogło i to pomimo przebijającego gdzieś z niego banału. Nikt przecież nie powiedział, że nie może on być źródłem przeżycia tak piekielnie intensywnego, że na jego wspomnienie do dziś ogarnia mnie poczucie głębokiej satysfakcji. [Mateusz Piesowicz]
3. "Opowieść podręcznej" – "Late"
Kiedy ShowMax podrzucił nam pod koniec kwietnia trzy pierwsze odcinki "Opowieści podręcznej", pamiętam, że miałam poważny problem z przetrwaniem pilota. Oglądałam go przez kilka dni, po kawałku, nie będąc w stanie znieść takiego nagromadzenia koszmaru. Wydawało mi się, że gorzej już być nie może: pokazano mi w ciągu godziny wszystko, co mnie przeraża najbardziej na świecie, dalej musi być łatwiej. I wtedy zobaczyłam odcinek trzeci.
"Late", czyli odcinek, który skupiał się na Emily i przyniósł zasłużoną Emmy Alexis Bledel, wywindował pojęcie nieopisanego koszmaru na nowy poziom. Po części dzięki flashbackom i licznym paralelom pomiędzy serialowymi Stanami Zjednoczonymi, które zamieniły się w niemającą szacunku do człowieka dyktaturę, a prawdziwym światem – naszym światem – w którym politycy także mają do nas coraz mniej szacunku. Oglądanie, jak świat, jaki znamy, zamienia się w ciągu kilku lat w miejsce, gdzie kobieta jest rzeczą, było autentycznie przerażające.
Ale jeszcze bardziej od flashbacków zapadło mi w pamięć to, co spotkało Ofglen/Emily, ukaraną w okrutny sposób za związek z inną kobietą. Serce łamał już jej widok w masce w stylu Hannibala Lectera. A potem zobaczyliśmy nieme pożegnanie obu kobiet i szybką egzekucję tej, która była z punktu widzenia systemu niepotrzebna, na oczach tej, która jest płodna, więc może jeszcze się przydać. Jakby tych wszystkich okrucieństw było mało, Emily na końcu została jeszcze okaleczona w jednej z najbardziej drastycznych i zapadających w pamięć scen w całym serialu.
To właśnie ten brutalny, przerażający jak diabli odcinek sprawił, że Alexis Bledel przestała być Rory Gilmore i została aktorką, która za kilka miesięcy miała odebrać swoją pierwszą Emmy. Emmy w stu procentach zasłużoną, bo nie było chyba w tym roku tak dramatycznego widoku jak błękitne oczy Bledel, wypełnione łzami i niemą desperacją. Emily zamknięto usta, a grająca ją aktorka była w stanie przekuć to na swój atut. W paru krótkich scenach z jej udziałem jest nieopisany szok, ból i totalna wściekłość, a jej krzyk rozpaczy, kończący "Late", do dziś brzmi mi w uszach. [Marta Wawrzyn]
2. "Master of None" – "Thanksgiving"
"Master of None" może pochwalić się znakomitym głównym bohaterem w postaci Deva (Aziz Ansari), ale w różnorodnym i wiecznie poszukującym nowych historii sezonie drugim to nie on znalazł się w centrum zainteresowania najdoskonalszego odcinka. Denise, zawsze wyróżniająca się w momentach, w których miała okazję się pojawiać, w końcu dostała możliwość zabłyśnięcia na pierwszym planie w historii wziętej wprost z życia wcielającej się w nią Leny Waithe.
Śledząc Święto Dziękczynienia w rodzinie Denise na przestrzeni ponad 20 lat, odcinek prawie ani razu nie opuszcza jej domu, za to obserwuje, jak z każdą kolejną wizytą zmieniają się bohaterowie, moda czy chociażby tematy rozmów przy świątecznym stole. Rodzinne spotkania z okazji tego wyjątkowo amerykańskiego święta stanowią jednak tylko tło dla osobistej podróży Denise w odkrywaniu swojej tożsamości i orientacji seksualnej od pierwszych momentów, w których czuła się "inna", aż po święta spędzane wspólnie z jej kolejnymi partnerkami. "Thanksgiving" słusznie dostrzega, że proces samoakceptacji i coming outu nie ogranicza się tak jak w niektórych serialach tylko do jednej ckliwej sceny, ale potrafi trwać przez wiele lat. I tak przez kolejne spotkania w Święto Dziękczynienia, na które serial zaprasza widzów prawie jak dodatkowych członków ekranowej rodziny, odcinek celebruje każdy mały krok do przodu w relacji Denise z jej kochającą, ale mającą swoje obawy matką, pierwszorzędnie zagraną przez Angelę Bassett.
Przy tak ważnej historii, jaką podejmuje "Thanksgiving", tym bardziej godne podziwu jest to, z jaką lekkością scenarzyści odcinka, czyli sami Aziz Ansari i Lena Waithe (zasłużenie nagrodzeni w tym roku nagrodą Emmy za scenariusz), wplatają w swoją opowieść błyskotliwy humor, z subtelnością portretując także historię silnej relacji Deva i Denise. Kulminacyjnym osiągnięciem odcinka jest jednak to, że prezentując wyjątkowo osobiste doświadczenia głównej bohaterki, czyli czarnoskórej lesbijki, których historie nadal tak rzadko pojawiają się na srebrnym ekranie, staje się zarazem uniwersalną opowieścią o rodzinie i przyjaźni oraz o tradycjach, w których pomimo upływu lat zawsze można znaleźć komfort. [Michał Paszkowski]
1. "Pozostawieni" – "The Book of Nora"
Kameralny finał "Pozostawionych", który sami twórcy nazwali prostą historią miłosną, to dla nas najlepszy odcinek 2017 roku. Godzina wypełniona poruszającymi momentami, pod które grunt budowano przez cały sezon. W świecie, gdzie miliony ludzi oszalało z bólu, Nora Durst i Kevin Garvey odnaleźli siebie, tylko po to, by po kilku latach zgubić się gdzieś na krańcu świata. Wszystko dlatego, że ona nie potrafiła dłużej okłamywać się i chować za maską cynizmu, a on nie rozumiał, że powinien podążyć za nią choćby i do piekła. Błąd, popełniony gdzieś pośród egzystencjalnego chaosu, został naprawiony po latach w najbardziej romantyczny możliwy sposób i wszelkie ważne pytania o rzeczy wielkie nagle zbladły, bo liczyli się tylko Kevin i Nora.
Błyskotliwie napisany odcinek zawierał i element zabawy formą, i kilka mniejszych bądź większych twistów, koniec końców można go jednak sprowadzić do dwóch rzeczy: emocjonalnej wędrówki Nory, w której najmniej istotne było to, czy faktycznie widziała ten drugi świat, oraz spotkania dwójki rozłączonych kochanków po latach. Najważniejsza część – ta, którą pamiętamy po tylu miesiącach lepiej niż wszystkie zwroty akcji razem wzięte – została nam opowiedziana w zwyczajnych, prostych słowach. I to właśnie w tej zwyczajności i prostocie tkwi jej siła.
"Pozostawieni" nie są jak "Lost". Nie chodzi w nich o twisty, zaskoczenia i pomysły, które mają sprawić, że widzowie będą zbierać szczękę z podłogi. Wszelkie postmodernistyczne zabawy formalne są tutaj służebne wobec opartej na emocjach historii pogrążonych w żałobie ludzi, wciąż powracającej do tego samego pytania: jak reagujemy na coś, czego nie rozumiemy, a co jest większe od nas? Zwracamy się ku wierze czy nauce? Pozwalamy, żeby nasz świat się skończył, czy walczymy o to, by życie toczyło się dalej?
Nie ma znaczenia, co naprawdę przydarzyło Norze, znaczenie ma to, w co ona wierzy i w co wierzy razem z nią Kevin. Pewne rzeczy pozostaną na zawsze bez odpowiedzi, inne będzie wiedzieć tylko pewien samotny Eskimos. Liczą się emocje, a tych było w tym finale pod dostatkiem. Jeśli cały sezon był emocjonalną bombą, to w "The Book of Nora" zrzucono na nas prawdziwą atomówkę.
"Pozostawieni" to od początku do końca opowieść skupiająca się na emocjach; na małych, intymnych światach ludzi, poszukujących jakiegoś punktu zaczepienia, w momencie kiedy przytrafia się coś nieprzewidzianego, niewyobrażalnego i niewytłumaczalnego. To skromny, kameralny serial o rzeczach wielkich, który poszedł pod prąd i wyprzedził swoją epokę. A ponieważ w "The Book of Nora" dostał swoje idealne zakończenie, to z pewnością będziemy do niego wielokrotnie powracać. [Marta Wawrzyn]