Nuda u Marchów. "Małe kobietki" – recenzja nowego miniserialu BBC
Kamila Czaja
31 grudnia 2017, 13:33
"Little Women" (Fot. BBC)
Obok wciągającego "The Miniaturist" BBC zafundowało widzom na Boże Narodzenie znacznie mniej interesującą propozycję. Tak pomyślane "Małe kobietki" nie uzasadniają, czemu warto dziś kręcić kolejną adaptację powieści Alcott.
Obok wciągającego "The Miniaturist" BBC zafundowało widzom na Boże Narodzenie znacznie mniej interesującą propozycję. Tak pomyślane "Małe kobietki" nie uzasadniają, czemu warto dziś kręcić kolejną adaptację powieści Alcott.
"Małe kobietki" Louisy May Alcott to powieść, którą raczej trudno zainteresować dzisiejszego odbiorcę. Już czytając ją lata temu, miałam świadomość dydaktyzmu płynącego z kart książki. Pewnie w dorosłym życiu tę historię o czterech dziewczynach, które wcześniej czy później trzeba trochę utemperować i wydać za mąż, czytałoby mi się jeszcze trudniej. Ale z pomysłem zrobiona adaptacja miałaby szansę wydobyć z "Małych kobietek" buntowniczy potencjał, powiedzieć coś ciekawego i dzisiaj o Stanach Zjednoczonych czasów wojny secesyjnej i zainteresować widza losami bohaterek. Niestety, to nie jest przypadek miniserialu BBC.
Zapowiada się nieźle. Pierwsza scena sugeruje, że dostaniemy bardzo sensualną formę, która stanowić będzie ciekawy kontrapunkt dla moralizatorstwa treści. I faktycznie, kadry w stylu "Przekleństw niewinności" Sofii Coppoli czy "Pikniku pod Wiszącą Skałą" Petera Weira przez jakiś czas odciągają uwagę od głównego problemu miniserialu, który w gruncie rzeczy jest po prostu nudny.
Nie będę streszczać fabuły, bo jeśli ktoś nie czytał powieści lub nie widział jednej z licznych ekranizacji, to może zechce sam odkryć, czy Jo i Laurie będą razem i czy Beth wyjdzie z choroby. Ale, niestety, wątpię, by taki nowy odbiorca historii Marchów szczególnie się przejął wszelkimi ich dylematami miłosnymi i bytowymi.
Jo (Maya Thurman-Hawke), a więc postać, która w pierwowzorze i wcześniejszych adaptacjach przyciąga najwięcej uwagi jako córka najbardziej niesforna, odrzucająca rolę damy, marząca o pisarskiej karierze, tu wypada nijako. Trudno jej kibicować, bo wszystkie cechy mające potencjał wzbudzenia w widzach zainteresowania pozostają bardziej w sferze wygłaszanych wprost deklaracji.
Amy (znana z "Halt and Catch Fire" i "Wielkich kłamstewek" Kathryn Newton) jest tu chyba znacznie bardziej okrutna i irytująca niż w innych wersjach. Na dodatek widać, że w roli najmłodszej panny March obsadzono dwudziestolatkę. A że Amy lubi udawać starszą, to dostajemy dwudziestolatkę udającą dwunastolatkę udającą dwudziestolatkę. Inni młodzi aktorzy też są starsi niż ich pierwowzory, ale w tym przypadku efekt pozostawia najwięcej do życzenia.
O Beth (Annes Elwy) trudno wiele napisać, bo w nowej adaptacji nieśmiała, budząca współczucie dziewczyna sprowadzona zostaje tak mocno do tych dwóch cech, że jej obecność w miniserialu mogłaby przejść niezauważona, gdyby nie parę obowiązkowych wyciskających (w zamierzeniu) łzy scen.
Na takim tle najciekawiej wypada Meg. Z roli pozornie najmniej interesującej córki Marchów Willa Fitzgerald potrafi wykrzesać sporo życia (warto zwrócić uwagę choćby na scenę przyjęcia, kiedy Meg w rozmowie z Lauriem może wreszcie być sobą, a nie wystrojonym na pokaz wabikiem na bogatego męża). Ta aktorka ma dobą chemię ekranową ze wszystkimi i w efekcie losy Meg w którymś momencie wciągają najbardziej.
Szkoda dla tej mało pasjonującej opowieści wielkich aktorów. Angela Lansbury (w wieku 92 lat!) jako ciotka March robi cuda z kilku krótkich scen, które dostaje. Jest tu też jak zwykle świetny Michael Gambon jako dziadek Lauriego. A utytułowana Emily Watson robi, co może, żeby postać matki nie przytłaczała jednowymiarowością w ciągłych radach i pocieszeniach. Jak na serial o młodych kobietach, to paradoksalnie lepiej radzą tu sobie młodzi mężczyźni, chociaż ich bohaterowie nie zostali tak dokładnie opisani przez Alcott. Laurie (Jonah Hauer-King) jest ujmujący, Julian Morris (Wes z "Pretty Little Liars") z kilku scen buduje przekonującą postać, a Mark Stanley (Grenn z "Gry o tron") natychmiast wzbudza zaufanie jako Profesor Bhaer.
Znając tę historię z książki i trzech filmów, oczekiwałabym od wersji z 2017 jakiejś nawet subtelnej reinterpretacji, uzasadnienia, po co nam kolejna adaptacja tego wielokrotnie przenoszonego na ekran materiału lierackiego. Udało się choćby przy "Howards End", które ogląda się jak opowieść równocześnie historyczną i bliską. A w resuscytacji powieści dla dziewcząt prym wiedli ostatnio twórcy "Ani, nie Anny" (chociaż oni akurat "odrobinę" przesadzili z innowacjami).
Cieszy, że BBC oddało "Małe kobietki" żeńskiej ekipie także po drugiej stronie kamery. Dziwi jednak, że Heidi Thomas, której zawdzięczamy "Cranford" i "Call the Midwife", napisała w najlepszym razie poprawny scenariusz. Rozmowy bohaterów polegają głównie na stwierdzaniu oczywistości lub ckliwych wyznaniach. Nieliczne sceny humorystyczne czy przekonujące emocjonalnie tylko podkreślają niewykorzystany potencjał całości.
Reżyseria Vanessy Caswill ("Thirteen"), skupiona na wydobyciu kontrastów między marzeniami czterech dziewczyn a rzeczywistością, niewiele mogła przy takim materiale zdziałać. Zwłaszcza że w którymś momencie orientujemy się, że tak pomyślane "Małe kobietki" to właściwie seria słabo powiązanych scenek z życia rodziny.
Mając do dyspozycji trzy godziny, czyli więcej niż filmowe adaptacje, twórczynie serialu nie pogłębiają wątków, prześlizgując się po ważnych wydarzeniach, a przeciągając sceny codzienne. Powtarzalność (nudne obowiązki, rozmowy rodzinne, wizyty) i nacisk na konwenanse miałyby potencjał pokazania losu kobiet tamtych czasów. Mężczyźni idą na wojnę albo na studia, a rolą kobiet jest cierpliwie czekać w domu. Częściej jednak monotonia miniserialu wydaje się niezamierzona, wynikająca z braku pomysłu, jak opowiedzieć dziś tę historię raz jeszcze.
Jest kilka ciekawych scen, podkreślających realia epoki i rzucających światło na kwestie płciowe i klasowe. Parę momentów bawi, parę wzrusza. Pewnie należy obejrzeć, jeśli ktoś jest wielkim fanem "Małych kobietek" i zamierza porównywać różne wersje. Seans nie powinien też boleć, jeżeli lubi się czyste emocje i niewiele komuś trzeba, by się przejąć trudnymi losami bohaterek. Warto zresztą dla samej Lansbury – a na scenach bez niej można sprzątać albo czytać…
Pozostałym widzom polecam, w zależności od upodobań: mocno dziś staroświecką ekranizację z 1933 z Katharine Hepburn, słodką wersję z 1949 roku w technicolorze lub starającą się trochę przybliżyć źródłowy materiał współczesnemu widzowi adaptację z roku 1994 (między innymi z Winoną Ryder, Claire Danes i Susan Sarandon). Trzygodzinna miniseria BBC szybko wylatuje z pamięci i niewiele nowego wnosi do zestawu znacznie ciekawszych wcześniejszych wersji losów rodziny Marchów.