Mulder i Scully chcą pamiętać, jak to było. "Z Archiwum X" – recenzja 11. sezonu
Marta Wawrzyn
3 stycznia 2018, 22:01
"Z Archiwum X" (Fot. FOX)
Widziałam pięć odcinków z dziesiątki składającej się na 11. sezon "Z Archiwum X" i mam dla Was dobrą wiadomość oraz złą. Dobra jest taka, że widać znaczącą poprawę. Zła: najpierw będziecie musieli przetrwać "My Struggle III".
Widziałam pięć odcinków z dziesiątki składającej się na 11. sezon "Z Archiwum X" i mam dla Was dobrą wiadomość oraz złą. Dobra jest taka, że widać znaczącą poprawę. Zła: najpierw będziecie musieli przetrwać "My Struggle III".
O tym, dlaczego "Z Archiwum X" w swoich ostatnich starych sezonach – i pierwszym nowym – zaczęło zawalać się pod ciężarem własnej mitologii, pisał u nas dwa lata temu Michał Kolanko, który bezlitośnie potraktował zarówno jego premierę, jak i finał, czyli "My Struggle" i "My Struggle II". Pozostaje mi się tylko pod tym podpisać, bo to faktycznie były ciężkie zmagania. Zmagania Chrisa Cartera ze skomplikowaną, pełną pułapek mitologią serialu, którą sam stworzył, oraz z wymogami współczesnej telewizji, do których "Z Archiwum X" niekoniecznie przystaje. Ostatecznie jednak większym problemem niż archaiczność – którą zaakceptowaliśmy, bo właściwie nie wiadomo, co by się stało, gdyby ktoś postanowił to wszystko przedefinować – okazały się zwykłe bzdury, jakimi wypakowane były odcinki z głównego nurtu.
W szczególności zaś podpadło nam "My Struggle II", w którym pokazano początek gigantycznej epidemii wirusa Spartan, mającej być pierwszym krokiem do realizacji planu Palacza i kosmitów. Kiedy ostatnio widzieliśmy naszą dwójkę agentów FBI, a także ich młodsze kopie, grane przez Lauren Ambrose i Robbiego Amella, świat stał na krawędzi wielkiego chaosu (nie tylko scenariuszowego), Mulder praktycznie umierał, zaś Scully powtarzała, że uratować go może tylko ich wspólny syn, William. Nad całością wisiało wielkie pytanie "ale o co tu chodzi?", w skrócie "WTF?".
W otwierającym 11. sezon "Z Archiwum X" odcinku "My Struggle III" wyjaśniono, o co chodziło. Dokładniej rzecz biorąc, zaoferowano widzom rozwiązanie, które samo w sobie jest logiczne (przynajmniej w teorii), ale ma ten podstawowy problem, że prowadzi do dalszego nagromadzenia bzdur. Chris Carter, niczym szalony maestro, wrzuca kolejne elementy do spiskowego bigosu, budując wielopoziomową, sięgającą czasów powojennych konspirację, w której prawie nic nie ma sensu.
Jak gdyby chciał przekazać, że w świecie fake newsów i internetowych krzykaczy węszących wszędzie spiski, łatwo zapomnieć, iż pewne "spiski" są prawdziwe (coś podobnego stwierdza zresztą w pewnym momencie jeden z bohaterów i, zważywszy na kontekst tej wypowiedzi, trudno się z nim nie zgodzić). Władze rzeczywiście szpiegują obywateli. Rządy ukrywają przed nami istotne informacje, inne, nie zawsze w stu procentach zgodne ze stanem rzeczywistym, wykorzystując w celach propagandowych. 24-godzinny cykl informacyjny zamienia nasze życie w niekończący się zgiełk, z którego coraz trudniej wyłowić nie tylko prawdę, ale i co jest ważne, a co jest tylko rozpraszaczem. Widać, że Chris Carter, który od zawsze miał obsesję na punkcie politycznych spisków, czuje się jak ryba w wodzie, mogąc opisywać współczesny świat, z Ameryką rządzoną przez Donalda Trumpa na czele.
Problem polega na tym, że wychodzi mu to gorzej niż tym scenarzystom, którzy nie muszą zmagać się z serialową mitologią, a przynajmniej nie w tym samym stopniu. O politykę i spiski zahacza chociażby "The Lost Art of Forehead Sweat" – kolejny cudowny odcinek Darina Morgana! – czyniąc to w dużo bardziej inteligentny i finezyjny sposób niż odcinki Cartera. To dla serialu spory problem, bo "My Struggle III" może sprawić, iż wielu dawnych fanów poczuje się oszukanych i po prostu już machnie na to wszystko ręką. Plus jest taki, że w centrum całej historii znajduje się Palacz (William B. Davis), genialny czarny charakter, który nie przekracza granicy groteskowości, nawet wtedy kiedy właśnie taka staje się fabuła.
Niestety, wiele więcej o otwarciu 11. sezonu "Z Archiwum X" nie mogę już napisać bez punktowania kolejnych bzdur, zdradzania twistów i opisywania bomb informacyjnych, których nagromadzenie potęgowało wrażenie śmieszności. Mitologia stworzona przez Chrisa Cartera jest w tym momencie czymś bardzo umownym – kolosem na glinianych nogach, który prawdopodobnie już się zawalił, a my i tak oglądamy to dalej.
Ale kiedy za sterami siadają inni scenarzyści niż Carter, od razu widać poprawę. "Z Archiwum X" przemienia się w ten sam wciągający procedural, który oglądaliśmy kiedyś, oparty na nieziemskiej chemii pary głównych bohaterów. Gillian Anderson i David Duchovny, którzy dwa lata temu mieli poważne problemy z ponownym przedzierzgnięciem się w Scully i Muldera (zwłaszcza on), od 2. odcinka, tj. napisanego i wyreżyserowanego przez Glena Morgana "This", grają jak z nut. Wraca dawna energia, swoboda i lekkość. Wraca dobrze nam znana magia i chemia pomiędzy tą dwójką, do tego stopnia, że aż trudno uwierzyć, kiedy Mulder i Scully rozmawiają o tym, iż nie są razem. Jak to nie są razem!? Niemożliwe, muszą być. Bon moty Muldera wreszcie trafiają w punkt, podobnie jak reakcje jego partnerki, która a to śmieje się razem z nim, a to go strofuje, a to popada w nostalgię i zadaje pytania o przyszłość.
Od odcinka "This" zaczyna się w tym sezonie wszystko co dobre. Glen Morgan stworzył wciągający, klimatyczny thriller, którego koncept przypomina coś, co widzieliście nie tak dawno w "Black Mirror". To także odcinek, w którym powracają Samotni Strzelcy, a dokładniej Langly (Dean Haglund), ale w żadnym razie nie obawiajcie się tego "zmartwychwstania". Główna oś intrygi w "This" angażuje jak za dawnych czasów i zabiera nas w nostalgiczną podróż do przeszłości, a na współpracę Muldera i Scully aż miło popatrzeć. Duchovny i Anderson, prowadzeni przez Morgana, odzyskują "to coś". Zaś dość mroczna i gorzka w swojej wymowie historia – choć nie bez nutki słodyczy – przełamywana jest humorystycznymi dialogami i komicznymi sytuacjami, które wywołują szczery uśmiech, nawet jeśli nie są zbyt wyrafinowane. "This" to dobrze napisana, wypełniona emocjami i zahaczająca mimochodem o główny wątek historia, która przywróciła mi wiarę, że ten sezon "Z Archiwum X" będzie przynajmniej przyzwoitej jakości.
Wiarę, której, ku własnemu zaskoczeniu, nie straciłam, oglądając "Plus One", odcinek napisany przez Chrisa Cartera i wyreżyserowany przez Kevina Hooksa. To solidna, zamknięta w proceduralnych ramach opowieść o doppelgängerach, której największą atrakcją jest występ Karin Konoval, znanej wcześniej m.in. ze słynnego odcinka "Home", ale nie tylko. W tej godzinie widać jeszcze bardziej niż w poprzedniej, że Mulder i Scully nie tylko złapali już dawny rytm i są idealnie zsynchronizowali, ale także są połączeni więzią, której Carter nie powinien w żaden sposób naruszać. Bo to coś więcej niż romantyczna miłość, to dwoje ludzi, którzy nie tylko idealnie się uzupełniają, ale i w jakiś sposób do siebie należą. I choćby z tego powodu trudno sobie wyobrazić kontynuację serialu po odejściu Anderson, jeśli tylko spełni ona swoje groźby.
Zdecydowanie najlepszy z całej piątki odcinek "The Lost Art of Forehead Sweat" okazał się kolejną godziną cudownych szaleństw, zafundowanych nam przez Darina Morgana, speca od lżejszych, komediowych klimatów, autora takich klasyków jak "Clyde Bruckman's Final Repose" czy "Jose Chung's From Outer Space". Tym razem zostajemy wrzuceni w sam środek surrealistycznego spisku z facetem o imieniu Reggie (świetny Brian Huskey z "Veepa"), gdzie komedia przeplata się z tragedią, a wszystko podlane jest lekko melancholijnym sosem, z dużą dawką nostalgii, odniesień do "Z Archiwum X" z najlepszych czasów, klasyki popkultury i rządowych konspiracji.
"Chcę pamiętać, jak to było" – mówi w pewnym momencie Scully i ta wypowiedź trafia w punkt, bo dokładnie to samo czują widzowie. Darin Morgan – który w zeszłym sezonie stworzył "Mulder and Scully Meet the Were-Monster", czyli jedyny wówczas dobry odcinek – raz jeszcze przeniósł do współczesności kwintesencję tego, czym "Z Archiwum X" było kiedyś, i zarazem prawdopodobnie też tego, czego od przygód Muldera i Scully oczekujemy, nieważne, w jakich czasach je oglądamy. To klasyka, której archaiczność czy też oldskulowość nie jest wadą, jeśli tylko scenarzyści potrafią zaoferować interesujące historie, a aktorzy mają co grać. Jako procedural serial Cartera wciąż się sprawdza, do tego stopnia, że oglądając kolejne odcinki, zaczęłam żałować, iż ten sezon nie jest jeszcze choć trochę dłuższy.
Ostatni odcinek z udostępnionej przez FOX-a piątki, czyli "Ghouli", napisał i wyreżyserował James Wong, największy w tej ekipie spec od straszenia. W tym przypadku dostał zadanie połączenia historii w stylu horroru – o dwóch nastolatkach, które rzuciły się na siebie z nożami, każda przekonana, że ta druga jest potworem – z wątkiem głównym. Wywiązał się z niego bezbłędnie, nie tylko zgrabnie łącząc ze sobą różne historie i różne stylistyki, ale także wydobywając na wierzch emocje, które w "My Struggle" nie robiły aż takiego wrażenia. "Ghouli" to najlepszy przykład tego, że "Z Archiwum X" potrafi być świetne, kiedy wątki proceduralne spotykają się ze sprawami prywatnymi obojga agentów i kosmiczną konspiracją Cartera.
Wniosek po pięciu odcinkach jest taki, że – pomijając koszmarny początek – to solidny sezon, oparty na dokładnie tych samych podstawach, które uczyniły "Z Archiwum X" tak ikonicznym serialem. Żaden procedural w dziejach telewizji nie miał bardziej intrygujących, zróżnicowanych spraw tygodnia, trzymających widza od początku do końca na krawędzi fotela. Żaden damsko-męski duet detektywów nie miał aż tak piorunującej chemii jak Mulder i Scully. Żadne spiski nie rozpalały wyobraźni tak, jak te podsuwane nam przez Chrisa Cartera. To wszystko wciąż tam jest i wciąż działa, przynajmniej dopóki serial nie próbuje przeskakiwać rekina.
Najbardziej mnie zaskoczyło, że "Z Archiwum X" potrafi mi jeszcze sprawiać tyle frajdy. Pamiętam, że dwa lata temu z tygodnia na tydzień byłam coraz bardziej załamana kiepską formą jednego z moich ulubionych niegdyś seriali – i znakomity odcinek Darina Morgana wiele nie zmienił, bo na tle całości wyglądał jak wypadek przy pracy czy też wyjątek potwierdzający regułę. W tym roku spodziewałam się najgorszego, więc odkładałam oglądanie jak długo się dało, by ostatecznie spędzić cały wtorkowy wieczór z piątką odcinków, które dostałam od FOX-a. Z godziny na godzinę wkręcałam się coraz bardziej, przymykając oko na pewne wady i zwyczajnie ciesząc się, że mogę uczestniczyć w kolejnych przygodach Muldera i Scully.
Oczywiście, daleko tym odcinkom do "Z Archiwum X" z najlepszych czasów. Nie ma wśród nich niczego, o czym za dziesięć lat powiemy: "to klasyka!". Ale to dobry, oparty na solidnych podstawach sezon, który stawia produkcję FOX-a półkę wyżej niż praktycznie wszystkie współczesne procedurale, z wyciętymi z szablonu postaciami, kręcącymi się co tydzień wokół własnej osi. Zamiana wątku głównego na historie z potworami tygodnia dobrze serialowi zrobiła. Czekam na ciąg dalszy, a Wam radzę przetrwać "My Struggle III", machnąć ręką na twisty Cartera i wrócić do serialu za tydzień. Potem już będzie tylko lepiej.
Recenzja jest przedpremierowa. 11. sezon "Z Archiwum X" zadebiutuje na kanale FOX Polska w czwartek 4 stycznia o godz. 21:05.