Detektywi do końca świata. "Hard Sun" – recenzja nietypowego brytyjskiego kryminału
Mateusz Piesowicz
13 stycznia 2018, 20:06
"Hard Sun" (Fot. BBC)
Kryminał pełen słońca? Brzmi dziwnie, ale wierzcie mi, że w przypadku "Hard Sun" nie ma w tym stwierdzeniu ani grama przesady, choć jest ono bardzo przewrotne. Brak większych spoilerów.
Kryminał pełen słońca? Brzmi dziwnie, ale wierzcie mi, że w przypadku "Hard Sun" nie ma w tym stwierdzeniu ani grama przesady, choć jest ono bardzo przewrotne. Brak większych spoilerów.
Gdy w kilku pierwszych minutach serialu dostajemy brutalną walkę wręcz, podpalenie, włamanie, kradzież oraz upadek z 15. piętra wieżowca, a i tak nic z tego nie jest głównym punktem programu, to znaczy, że nie mamy do czynienia ze zwykłym kryminałem. Choć to oczywiście było jasne już wcześniej – trudno przecież spodziewać się normalności po produkcji, która krąży wokół tematu końca świata, czyż nie?
"Hard Sun", czyli nowy serial twórcy "Luthera", Neila Crossa, pod wieloma względami przypomina jednak jego słynniejsze dzieło. Mamy wszak niezbyt przyjaźnie wyglądający Londyn wypełniony psychopatycznymi mordercami, a także ścigających ich detektywów, którzy z Johnem Lutherem mogliby sobie przybijać piątki, wspominając traumatyczne doświadczenia i odsłaniając mroczne zakątki własnych dusz. Podstawowa różnica jest taka, że bohater Idrisa Elby nie musi się martwić wiszącym mu nad głową toporem w postaci nieuchronnej zagłady, czego nie mogą o sobie powiedzieć Charlie Hicks i Elaine Renko.
Para stróżów prawa granych przez Jima Sturgessa i Agyness Deyn rozpoczyna współpracę od, zdawałoby się, prostej sprawy śmierci hakera. Wkrótce jednak trafiają w samym środek wielkiej zawieruchy, gdy dowiadują się, że Ziemi grozi bliżej nieokreślone kosmiczne niebezpieczeństwo, które władze usilnie starają się ukryć przed społeczeństwem. Zostawmy jego szczegóły (tytuł jest wystarczająco wskazówką), interesujący nas fakt brzmi: do globalnej katastrofy zostało 5 lat. I jak tu skupić się na codziennych obowiązkach, skoro niedługo i tak wszystko wyparuje?
Jakoś jednak trzeba, zwłaszcza, że te mocno dają się naszym detektywom we znaki. Musicie bowiem wiedzieć, że choć motyw science fiction przewija się przez cały, 6-odcinkowy sezon, sam serial lepiej nazwać po prostu kryminałem z twistem. Ot, dodatkową presją, która ciąży na bohaterach przy rozprawianiu się z najbardziej odrażającymi typami, jakich ma do zaoferowania Wielka Brytania. Ci stanowią bardzo barwną grupę, potwierdzając niebywały talent Crossa do tworzenia postaci, na widok których człowiek dostaje gęsiej skórki. Pod tym względem "Hard Sun" wygląda niemal klasycznie, trzymając się formuły jeden odcinek, jedna sprawa (z pewnymi wyjątkami) i szokując coraz to nowymi pokładami brutalności.
Haczyk tkwi w okolicznościach. W końcu co innego ścigać morderców w zwykłym, szarym Londynie, a co innego robić to w świecie, który powinien wyczekiwać apokalipsy, choć jeszcze nie zdaje sobie z tego sprawy. Motywy końca, bezsensu i bezradności wybrzmiewają raz mocniej, raz słabiej, ale niewątpliwie ciągle czuć ich przygniatającą obecność. Twórca potrafi zresztą z nich korzystać, wplatając w historię choćby kwestie religii czy moralności.
Wygląda to więc rzeczywiście na historię z potencjałem, która, będąc dobrze poprowadzoną, może skutecznie zaskakiwać jedynym w swoim rodzaju podejściem do kryminalnych schematów. Neil Cross jest do niej tak pozytywnie nastawiony, że już zaplanował serial na 5 sezonów i nawet wie dokładnie, jak się skończy. Pogratulować optymizmu. Mój nie jest może aż tak duży, lecz skłamałbym, mówiąc, że "Hard Sun" nie przyciągnęło mnie do ekranu.
Zrobiło to całkiem skutecznie i to pomimo wad, których w całym sezonie nie brakuje, począwszy od jego przeładowania wątkami tak naciąganymi, że koniec świata wygląda przy nich zupełnie logicznie. Może dlatego, że jest on ciągle w miarę odległą perspektywą, służącą raczej za fabularną dźwignię uzasadniającą wysyp ostatecznie umotywowanych szaleńców, niż coś, czym musimy się zajmować już teraz. Bo co z tego, że na Słońcu dzieją się rzeczy najistotniejsze z punktu widzenia ludzkości, skoro nasza uwaga jest od nich permanentnie odwracana?
Nie tylko przez kolejnych zwyrodnialców, ale również wszystko dookoła. Ot, choćby parę detektywów, która w konkursie na najbardziej pokręconą przeszłość szłaby łeb w łeb. Osobiste wątki tej dwójki to istna rodzinna drama na sterydach, z której nie chcę Wam niczego zdradzać, by nie psuć kilku niespodzianek. A przecież towarzyszą jej jeszcze sprawy zawodowe i wzajemna rywalizacja (nie będzie wielkim spoilerem, jeśli napiszę, że zaufanie pomiędzy bohaterami to bardzo zmienna kwestia) oraz napięcie związane z wiedzą, której nie powinni posiadać. Aha, ta ostatnia sprawa sprowadza im również na głowę MI5, więc nie dość, że muszą się martwić apokalipsą, to jeszcze są w tym sami przeciw wszystkim.
Już odjechaną całość podlano jeszcze w hurtowych ilościach adrenaliną, co czasem wypada nieźle, bo momenty, w których nerwowo obgryzamy paznokcie nie należą do rzadkości, ale niekiedy ociera się o groteskę. Neil Cross o takich pojęciach jak umiar i subtelność chyba w ogóle nie słyszał, sprowadzając na swoich bohaterów wszystkie możliwe plagi. Nie oszczędza zwłaszcza biednej Elaine, co w zestawieniu z kruchą fizycznością Agyness Deyn (była modelka, od kilku lat skupia się na aktorstwie) przemienia ją w prawdziwy obraz nędzy i rozpaczy.
I może właśnie dlatego lubi się ją i kibicuje praktycznie od razu, bo na pierwszy rzut oka to bohaterka nijak nie przystająca do rzeczywistości, z jaką się spotyka. Broni się jednak pod każdym względem, będąc tą bardziej wyrazistą połową głównego duetu. Charlie Hicks wypada dość typowo, zresztą Jim Sturgess nie wychodzi przed szereg i raczej nie zapisze się w panteonie telewizyjnych detektywów z Wysp. Ogólnie jednak para bohaterów wypada na plus i to mimo nieszczególnej chemii między nimi. Przy braku wątku romansowego (całe szczęście) i ambiwalentnej relacji dwójki partnerów, można to nawet uznać za zaletę.
Bardziej oczywistych atutów ma "Hard Sun" więcej, bo broni się przede wszystkim szybkim tempem i zwykłą przyjemnością płynącą z oglądania. Pomimo faktu, że przekonujące tylko bywa, gdy zawiązuje kolejne wątki pod mniejszym i większym pretekstem, stawiając na efektowność kosztem perfekcyjnego sensu. Początkowo próbowałem go tu szukać, ale zrezygnowałem mniej więcej w połowie pierwszego odcinka i Wam też to radzę – w przeciwnym razie czeka Was sporo frustrujących chwil, które znacznie lepiej zamienić na kilka godzin czystej rozrywki.
Oczywiście raczej specyficznej i absolutnie nieprzeznaczonej dla widzów, którzy nie lubią dosadnej ekranowej przemocy. Tej w serialu nie brakuje, podobnie jak napięcia i zwrotów akcji, które nie pozwolą się nudzić ani przez chwilę, choć rany, trafiają się tu naprawdę durne pomysły. Zanim zaczniecie na nie narzekać, warto jednak wziąć pod uwagę, że "Hard Sun" zainspirowała piosenka Davida Bowiego i przestać traktować tę produkcję nadmiernie poważnie. W ostatnim czasie Brytyjczycy (tutaj we współpracy z Hulu) wyrośli nam na specjalistów w dostarczaniu efektownych, solidnych, ale i nieprzesadnie ambitnych seriali i ten jest ich kolejnym przedstawicielem. Ja to kupuję.