Na nowej drodze życia. "Rozwód" – recenzja 2. sezonu
Marta Wawrzyn
15 stycznia 2018, 19:02
"Rozwód" (Fot. HBO)
Jeśli podobał Wam się "Rozwód" w 1. sezonie, nie zmieni się to i teraz. Jeśli nie zostaliście fanami serialu jesienią 2016 roku, to także raczej nie ulegnie zmianie, choć niektóre elementy prezentują się nieco lepiej.
Jeśli podobał Wam się "Rozwód" w 1. sezonie, nie zmieni się to i teraz. Jeśli nie zostaliście fanami serialu jesienią 2016 roku, to także raczej nie ulegnie zmianie, choć niektóre elementy prezentują się nieco lepiej.
Obejrzałam cały, składający się z 8 odcinków 2. sezon "Rozwodu" i prawdopodobnie nie była to najgorsza rzecz, jaka przytrafiła mi się w życiu. Ale jak kiedyś serial wypadał blado w porównaniu z debiutującymi w tym samym czasie, energetycznymi "Niepewnymi", tak teraz stanowi mniej fajny dodatek do przesympatycznego "Na wylocie" Pete'a Holmesa. Kolejny sezon utwierdził mnie w przekonaniu, że największym problemem depresyjnego komediodramatu, który HBO promuje nazwiskiem Sary Jessiki Parker, jest Sarah Jessica Parker. Aktorka jednej roli, która po prostu tutaj nie pasuje i źle wypada zarówno w klimatach innych niż miejskie, jak i w duecie z Thomasem Hadenem Churchem.
Oglądając 1. sezon "Rozwodu", nie raz, nie dwa zastanawiałam się, jakim cudem Robert i Frances nie tylko kiedykolwiek byli parą, ale i przeżyli tyle lat pod jednym dachem, skoro nie mają ze sobą kompletnie nic wspólnego. W 2. sezonie ten problem nie rzuca się już aż tak w oczy, bo państwo Dufresne wreszcie się rozwodzą i choć nie odcinają się od siebie w stu procentach, to jednak spędzają znacznie mniej czasu w swoim towarzystwie. Co zwłaszcza w jego przypadku owocuje miłą dla oka przemianą.
Ale ponieważ kompletnie niedobrane, pozbawione chemii pary to specjalność "Rozwodu", oboje uwikłają się prędzej czy później w romanse, które będą równie nijakie co ich małżeństwo. Zmarnowana została zwłaszcza postać Stevena Pasquale'a, który romansuje z Frances. Becki Newton jako nowa dziewczyna Roberta nieźle sobie radzi nawet w niesprzyjających okolicznościach, wnosząc to, czego serial potrzebował – świeżość, energię i komediową iskrę.
Im bardziej Frances i Robert oddalają się od siebie, tym ciekawszy staje się "Rozwód". Wciąż jednak pozostajemy w orbicie tych samych postaci, z których prawie nikogo nie da się lubić. Diane (Molly Shannon) i Nick (Tracy Letts) odkrywają kolejne warstwy samych siebie i swojego związku, Dallas (Talia Balsam) romansuje, a dzieciaki Dufresne'ów przemieniają się w coraz wredniejsze nastolatki. W jednym z najlepszych odcinków całego sezonu, "Ohio", świetne wejście ma Amy Sedaris w roli siostry Roberta, ale i w tym przypadku zagadką dla mnie pozostaje, dlaczego wszystkie postacie w "Rozwodzie" muszą być aż tak niesympatyczne i irytujące.
Brutalnie szczere komedie o ludziach, których życie jest jednym wielkim bałaganem na wszystkich frontach, ogląda się doskonale, pod warunkiem że możemy poczuć z nimi jakąś więź. Dobrym przykładem są bohaterowie "You're the Worst", "Dziewczyn" czy chociażby "Catastrophe", który z "Rozwodem" łączy osoba twórczyni, Sharon Horgan. Tym ludziom kibicujemy w ich wzlotach i upadkach, bo możemy w nich albo dostrzec jakąś część siebie, albo tak po prostu ich polubić, z ich wszystkimi – licznymi! – wadami. Frances, Robert i spółka nie są po to, żebyśmy ich lubili. Nie są też szczególnie interesujący, wyjątkowi czy zabawni. Są jak najgorsza, najbardziej sfrustrowana wersja nas – taka, którą mamy nadzieję nigdy się nie stać.
2. sezon, kierowany już nie przez Horgan, tylko nową showrunnerkę, Jenny Bicks, tym różni się od poprzednika, że wszyscy próbują walczyć z tym, kim byli do tej pory, i niejako wyrwać się z cyklu, jakim było ich dotychczasowe życie. Frances rzuca się w wir pracy i nieważne, jak mało oryginalny wydaje się wątek z galerią i odkrytą przez główną bohaterkę "Rozwodu" artystką, Sylvią (Roslyn Ruff) – ogląda się to nieźle. W pewnym sensie to kopia historii z filmu "Wielki Mike" z Sandrą Bullock, ale przynajmniej jest w tym życie, energia i nadzieja, że coś zostanie zbudowane, a nie tylko zniszczone.
Robert również poszukuje nowego pomysłu na siebie i spotyka go przypadkiem pod postacią Jackie (wspomniana Becki Newton), która, choć kompletnie do niego nie pasuje, w pewnym momencie staje się całkiem udaną odpowiedzią zarówno na jego problemy, jak i na problemy serialu, w którym wreszcie pojawia się odrobina słońca. Ze swoją naturą walczą ostro Nick i Diane, pewne próby wyrwania się z życiowego marazmu podejmuje także Dallas.
Mniej więcej w połowie sezonu, po wizycie w Ohio, ton serialu wyraźnie zmienia się na lżejszy. Ze szczerego aż do bólu koszmaru osadzonego na przedmieściu "Rozwód" przemienia się w to, czym chyba od początku chciał być – film indie w odcinkach, który jest opowieścią o życiowym przełomie. Ten zwrot stanowi sporą ulgę dla udręczonego widza, ale nie zmienia faktu, że komediodramat HBO pozostaje serialem przeciętnym. Nie ma tu niczego, o czym chciałabym podyskutować – jak chociażby we wspomnianych "Dziewczynach" czy "Catastrophe". Nie ma też niczego, co wyróżniałoby się szczególnie pod względem kreatywności. Dominuje średniość na wszystkich polach.
A przecież da się opowiedzieć w sposób niebanalny o średnim życiu średnich ludzi. Serialowe komediodramaty z ostatnich lat przekonują nas o tym bezustannie. "Rozwód" jak był, tak pozostał nieprzekonujący, i jedna trampolina – zdecydowanie najlepszy zakup, jakiego ten serial dokonał! – niestety aż tak wiele nie zmienia. Nawet jeżeli przynosi nam wszystkim trochę ulgi.
2. sezon "Rozwodu" startuje w HBO w poniedziałek, 15 stycznia o godz. 21:10. Kolejne odcinki co poniedziałek w HBO i HBO GO.