Bóg, sens życia i stand-up. "Na wylocie" – recenzja 2. sezonu komedii HBO
Mateusz Piesowicz
15 stycznia 2018, 21:03
"Crashing" (Fot. HBO)
Po sezonie spędzonym na kanapach znajomych nowojorskich komików, Pete Holmes rusza odważnie do przodu ze swoim życiem i karierą. Tak jakby, bo choć chęci mu nie brakuje, z efektami bywa różnie.
Po sezonie spędzonym na kanapach znajomych nowojorskich komików, Pete Holmes rusza odważnie do przodu ze swoim życiem i karierą. Tak jakby, bo choć chęci mu nie brakuje, z efektami bywa różnie.
"Na wylocie" ("Crashing") to jedna z tych komedii, które są tak niepozorne, że prawdopodobnie wielu widzów nie ma w ogóle pojęcia o ich istnieniu. Nie przeszkodziło to na szczęście HBO w zamówieniu 2. sezonu, który pozostał tak samo zabawny i uroczy jak poprzednik, a jednocześnie nieco dojrzał i zaczął zadawać naprawdę duże pytania. Łącznie z takimi o istnienie Boga, co w przypadku podkreślającego swą wiarę i konserwatywne wychowanie Pete'a Holmesa (zarówno w serialu, jak i w rzeczywistości), brzmi szczególnie intrygująco.
Zanim jednak do tego dojdziemy, skupmy się na okolicznościach, w jakich ponownie spotykamy serialowe alter ego twórcy "Na wylocie". Jak pamiętacie, poznaliśmy go w nie najlepszym momencie życia, gdy zostawiła go żona, a on próbował związać koniec z końcem, zajmując się stand-upem i sypiając u ledwo poznanych komików. W 2. sezonie w pewnym stopniu możemy więc mówić o postępie – Pete ma już własny kącik, nawet jeśli to tylko garaż u faceta, który przespał się z jego żoną.
Niżej upaść się już nie da? Całkiem możliwe i podobnie sądzi wielu znajomych naszego bohatera, ale on nie jest człowiekiem, który brałby takie rzeczy do siebie. To wciąż ten sam życiowy niedojda z uśmiechem na ustach podchodzący do najbardziej żałosnych sytuacji, jakie można sobie wyobrazić i będący w swojej pierdołowatości absolutnie rozbrajający. Wystarczy, że zobaczycie pierwszą scenę z "Happy Jack" w tle (co ciekawe, "Na wylocie" to niejedyny serial, który zaczyna sezon od The Who, choć w diametralnie inny sposób), by zrozumieć, że tego człowieka po prostu nie da się nie lubić.
Można mu za to współczuć, co przychodzi zresztą wyjątkowo łatwo, bo mina zbitego psa w wykonaniu Pete'a Holmesa porusza nawet najtwardsze serca. Okazji do jej prezentowania ma z kolei bohater sporo. A to Facebook przypomni mu o byłej żonie, a to rozdawanie ulotek na ulicy nie pójdzie zbyt dobrze, a to zarobi ochrzan za bycie dobrym facetem. O fakcie, że jest trzydziestolatkiem pracującym w lodziarni nawet nie wspominam, bo to zbyt dołujące. Gdzie w tym niewesołym krajobrazie miejsce na ruszanie do przodu, o którym wspominałem na początku?
Przede wszystkim w podejściu Pete'a, który może nie robi błyskotliwej kariery, a pieniądze i sława nie spływają do niego strumieniem, ale rozwija się i dojrzewa jako człowiek. O ile pierwszy sezon był dla niego rzuceniem się na głęboką wodę i momentami rozpaczliwą próbą utrzymania się na powierzchni, o tyle w kontynuacji (widziałem 6 z 8 odcinków) bohater stara się znaleźć życiową równowagę. W tym celu trzeba jednak pogodzić się z przeszłością, w czym pomoże mu nieoczekiwany sojusznik, oraz śmielej spojrzeć w przyszłość i nie zamykać się na możliwości, jakie ta oferuje.
Wśród nich są na przykład romanse, a przypominam, że Pete to facet, który ożenił się w wieku 22 lat i nigdy nie spał z kobietą inną, niż swoja żona. Tutaj się to zmieni, gdy bohater pozna Ali (Jamie Lee, która wcześniej pracowała przy serialu jako scenarzystka), również początkującą komiczkę i osobę, z którą połączy go coś więcej, niż tylko poczucie humoru. Nie wgłębiając się w szczegóły, mogę powiedzieć, że dawno nie widziałem tak słodkiej pary jak ta dwójka i to pomimo faktu, że podryw w wykonaniu Pete'a jest dokładnie taki, jak można by przypuszczać. Może kogoś to pocieszy – metoda na niedojdę jednak czasami działa, więc nigdy się nie zrażajcie.
Pete takiego wyrażenia w ogóle nie zna i widać to nie tylko w uczuciowym aspekcie jego życia. W końcu gdyby łatwo się poddawał, o komedii mógłby już dawno zapomnieć. Tutaj wykonuje w niej kolejne kroczki, podglądając tych znajomych, którzy już się przebili, poznając nowych (wśród gościnnie występujących komików w tym sezonie mamy m.in. Billa Burra, Whitney Cummings czy Wayne'a Federmana) lub usilnie starając się nie okazać zazdrości z czyjegoś sukcesu. Poznaje też nowojorską scenę alternatywną, a nawet spotyka samego doktora Oza. Umie się zakręcić, tego mu odmówić nie można.
Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że ciągle raczkująca kariera Pete'a jest tu tylko otoczką, a nie celem samym w sobie. Stand-upy są dodatkiem do przeżyć i wątpliwości bohatera, który od pierwszego odcinka i spotkania z pewnym ateistą zaczyna inaczej postrzegać fundamenty, na których do tej pory opierało się całe jego życie. Spokojnie, nie znaczy to, że "Na wylocie" zmienia się nagle w filozoficzną rozprawę komika z religią. Dodaje to jednak nową warstwę do serialu, po którym raczej specjalnej głębi się nie spodziewaliśmy. A już na pewno nie mogliśmy oczekiwać, że przyjdzie nam się zmierzyć z logicznymi pytaniami o Boga i sens życia, a Pete będzie miał okazję spojrzeć na wszystko z zupełnie innej perspektywy.
Istotny jest to, że "Na wylocie" pozostało przy tym przesympatyczną komedią, która podchodzi do bardzo trudnych spraw w absolutnie perfekcyjny sposób. Nieważne, czy mówimy akurat o Bogu (ani o którym konkretnie), rozliczeniu z przeszłością czy problemach z uzależnieniem – serial traktuje każdy temat wyjątkowo, potrafiąc jednocześnie bawić i poruszać. Wysyłając Pete'a na swego rodzaju podróż ku samopoznaniu, niekiedy na trzeźwo, niekiedy w towarzystwie trawki i alkoholu, nie załatwia jednak wszystkiego w ciągu jednego odcinka. Wręcz przeciwnie, pozwala bohaterowi stopniowo dojrzeć i złapać dystans, dając mu czas na przemyślenia i dojście do właściwych wniosków.
Bywały chwile, gdy odnosiłem wrażenie, że serial jest wręcz zbyt naiwny, ale wtedy z pomocą przychodził sam Pete Holmes, pytając, czy w takim podejściu jest coś złego? I muszę się z nim zgodzić, że nie ma. Jasne, naraża go to na drwiny i mniej czy bardziej złośliwe docinki, ale w ogólnej perspektywie nie ma absolutnie żadnego znaczenia. Bo choć pozbawione zawiści, szczere i otwarte podejście bohatera może wyglądać na słabość, w gruncie rzeczy jest jego największą siłą. A że w niektórych sprawach nawet ona może okazać się niewystarczająca, to już inna sprawa.
Twórcy (wśród których, podobnie jak przy 1. sezonie, jest również Judd Apatow) nie unikają więc naprawdę gorzkich momentów, zwykle jednak rozbrajając je wzbudzającym litość charakterem Pete'a – człowieka, na którego nie idzie się nawet porządnie wściec. Kreacja Holmesa to znów najmocniejszy punkt serialu, a dzięki dynamicznej relacji z Jamie Lee można ją uznać za jeszcze lepszą niż poprzednio, ale i na drugim planie nie brak perełek. Powraca choćby Artie Lange, który znów kradnie dla siebie każdą scenę, na pewno też długo nie zapomnicie odcinka, w którym ważną rolę odgrywa Leif (George Basil).
Wciąż nie brakuje przy tym pomysłów na dowcipy, dzięki czemu nie ma wrażenia powtarzalności (a w serialu o stand-uperach to coraz trudniejsze), a całość jest tak lekka i wciągająca, że chciałoby się ją pochłonąć w całości. Tych z Was, którzy "Na wylocie" już znają, dłużej zachęcać na pewno nie muszę – całej reszcie serial serdecznie polecam, bo historii, po których czuć, że twórcy włożyli w nie spory kawałek siebie, nie ma w telewizji zbyt wiele. A ta na dodatek zrobiła się jeszcze lepsza niż poprzednio.
2. sezon "Na wylocie" startuje w HBO w poniedziałek, 15 stycznia o godz. 21:45. Kolejne odcinki co poniedziałek w HBO i HBO GO.