Bohater inny niż wszyscy. "Black Lightning" – recenzja nowego serialu superbohaterskiego
Mateusz Piesowicz
16 stycznia 2018, 22:18
"Black Lightning" (Fot. CW)
Były medalista olimpijski, szanowany dyrektor szkoły średniej, ojciec dwóch córek – nie brzmi jak typowy superbohater, prawda? A to nie wszystko, co wyróżnia Black Lightninga na tle kolegów po fachu.
Były medalista olimpijski, szanowany dyrektor szkoły średniej, ojciec dwóch córek – nie brzmi jak typowy superbohater, prawda? A to nie wszystko, co wyróżnia Black Lightninga na tle kolegów po fachu.
Gdy telewizja CW ogłosiła powstanie kolejnego serialu superbohaterskiego swojej produkcji, trudno było o szczególny entuzjazm. Wprawdzie zapowiadano, że "Black Lightning", serial o bohaterze powołanym do życia w komiksie przez scenarzystę Tony'ego Isabellę i rysownika Trevora Von Eedena w 1977 roku, będzie się różnić od innych tytułów z Arrowverse, ale chyba mało kto w te obietnice wierzył. Ekranizacja przygód pierwszego czarnoskórego bohatera wydawnictwa DC wydawała się raczej naturalnym krokiem w rozwoju telewizyjnego uniwersum, po którym cudów się jednak nie spodziewaliśmy. Ot, jeszcze jeden facet z mocami i standardową historią.
Im więcej jednak było na jego temat wiadomo, tym "Black Lightning" wyglądał ciekawiej. Interesujący był już fakt, że nadzorujący wszystkie produkcje DC/CW Greg Berlanti miał tu być tylko współproducentem, oddając serial w ręce Mary Brock Akil i Salima Akila ("Being Mary Jane"), którzy wcześniej z superbohaterami nie mieli zupełnie nic wspólnego. Jeszcze lepiej zrobiło się, gdy twórcy potwierdzili, że ich produkcja nie będzie częścią Arrowverse (choć to akurat kwestia, która może ulec zmianie w dowolnej chwili). Nie była to może jeszcze obietnica jakości, ale zapowiedź czegoś nieco innego już tak.
Zapowiedź, która się potwierdziła, bo "Black Lightning" rzeczywiście różni się od innych seriali CW, plasując się gdzieś pomiędzy nimi, a superbohaterskimi produkcjami Netfliksa, na czele z "Luke'iem Cage'em". Porównania do niego są nieuniknione i nie chodzi tylko o kolor skóry bohatera, lecz sposób, w jaki twórcy do tego faktu podchodzą. Łatwo byłoby wszak po prostu zrobić serial o afroamerykańskim herosie w stylu kina blaxploitation i wygrzać się w cieple dobrze wykonanego zadania spełniającego wymogi politycznej poprawności. "Black Lightning" nie wybiera jednak tak prostej ścieżki, łącząc cechy komiksowej opowieści z portretem społeczeństwa i sposobu, w jaki to traktuje czarnoskórych.
Choć ostatecznie ani w pierwszym, ani w drugim przypadku nie udaje się uniknąć pewnych schematów, nie przeszkadzają one w oglądaniu. Wręcz przeciwnie, dzięki połączeniu obydwu motywów serial sprawia wrażenie całkiem świeżej historii, odpowiednio zdystansowanej zarówno od oklepanych superbohaterskich fabuł, jak i zanurzonych po uszy w ważnych tematach społecznie zaangażowanych produkcji.
Nic z tego nie byłoby jednak możliwe, gdyby nie główny bohater. Na to miano bardziej niż tytułowy heros zasługuje jednak, przynajmniej na początku, jego codzienne wcielenie, czyli Jefferson Pierce (Cress Williams). Ten, jak już zostało powiedziane, jest szanowaną postacią w społeczności Freeland (aluzje są tu czasem mało wyszukane), w pełni poświęcając się pracy z młodzieżą w Liceum Garfielda i wychowaniu swoich dwóch córek – Anissy (Nafessa Williams) i Jennifer (China Anne McClain). W pełni, bo dodatkowe zajęcie, czyli bieganie po ulicach w obcisłym stroju i walkę z przestępczością jako Black Lightning, superbohater kontrolujący elektryczność, porzucił 9 lat temu.
Gdy go poznajemy jest więc zwyczajnym gościem, który nie ma najmniejszej ochoty wracać do starych czasów. Bardziej od obijania bandytów interesuje go naprawa relacji z byłą żoną, Lynn (Christine Adams) i dbanie o to, by dzieciaki z jego szkoły miały lepszy start w dorosłe życie. Jak sam mówi, uratował więcej istnień jako dyrektor, niż superbohater. Trzeba przyznać, że to zaskakująco dojrzałe podejście, jak na komiksową ekranizację.
A nie jest też tak, że serial chętnie porzuca je przy pierwszej nadarzającej się okazji. I to pomimo tego, że od początku jesteśmy atakowani informacjami o wzrastającej przestępczości, nieradzącej sobie policji i panoszącym się na ulicach gangu, a Jefferson jest wręcz namawiany do powrotu przy pomocy standardowych superbohaterskich formułek. Znacie doskonale kwestie w stylu "dawałeś ludziom nadzieję, a serca złoczyńców napełniałeś strachem" (no dobra, nie jest do dosłowny cytat, ale blisko) – tutaj brzmią dokładnie tak nieprzekonująco, jak w rzeczywistości. Bo Jefferson naprawdę nie chce wracać i ma ku temu dobre powody, a złamać obietnicę może tylko w wyjątkowych okolicznościach.
Do tych oczywiście dojdzie, bez tego nie byłoby wszak serialu. Podobnie jak nie obeszłoby się bez obciachowego wdzianka, tanio wyglądających supermocy, wiernego pomocnika i karykaturalnego złoczyńcy. "Black Lightning" korzysta jednak z tych klisz z umiarem, nie pozwalając nam zapomnieć, że choć jest przede wszystkim czystą rozrywką, ma w sobie też poczucie wyższego celu. I sięga do niego nieustannie, udowadniając, że nawet będąc serialem o facecie strzelającym piorunami z rąk, można w przekonujący sposób mówić o istotnych kwestiach.
Ba, można to nawet robić w przewrotny sposób, pokazując społeczeństwo zjednoczone nie przeciwko brutalności policji (choć do niej odniesień też nie zabrakło), lecz ulicznym gangom. Można cytować Martina Luthera Kinga i Fannie Lou Hamer, odnosić się do Harriet Tubman oraz nierównego traktowania czarnoskórych niezależnie od okoliczności i nie popadać przy tym w śmieszność. Można nawet połączyć to wszystko z dość typową opowieścią o walce ze złem i sprawić, że kwestie społeczne wcale nie będą się wydawać doczepione na siłę.
"Black Lightning" robi to z taką swobodą i naturalnością, jakbyśmy mieli do czynienia z najzwyklejszą rzeczą pod słońcem. Mówi bardzo wyraźnie o poważnych sprawach, jednocześnie nie traktując siebie w stu procentach serio. Pełnymi garściami czerpie z superbohaterskich stereotypów, ale i stawia je na głowie, czyniąc głównego bohatera zmęczonym mężczyzną w średnim wieku, a nie pełnym energii młodzieńcem.
W sumie możemy powiedzieć, że wręcz ściąga go z emerytury, do czego zresztą świetnie pasuje Cress Williams (warto podkreślić, że to 47-latek, więc naprawdę nigdy nie jest za późno, by zostać superbohaterem). Aktor znany wcześniej choćby z "Hart of Dixie" sprawdza się tu nieźle, mając odpowiednią charyzmę nawet w momentach, gdy świeci jak choinka, najlepiej wypadając jednak właśnie wtedy, gdy musi podkreślić niechęć wobec ponownego zostania bohaterem. W końcu ułożył sobie życie, zapomniał, po prostu mu się nie chce – i jest to w pełni zrozumiałe. Podobnie jak fakt, że czasem zwyczajnie trzeba coś zrobić, mimo niechęci.
"Black Lightning" stawia na takie niejednoznaczne podejście i dobrze na tym wychodzi, bo tworzy zaskakująco ludzką postać. Superbohatera, z którym można się utożsamiać nie z powodu koloru skóry, ale dlatego, że to zwykły gość z całkiem zwykłymi wątpliwościami. A że przy okazji adresuje problemy współczesnej Ameryki lepiej niż wiele poważnych dramatów? Tym lepiej, większa szansa, że dotrze szerszego grona odbiorców i naprawdę im się spodoba.
"Black Lightning" w Polsce będzie dostępny na Netfliksie. Premiera we wtorek, 23 stycznia. Kolejne odcinki co tydzień.