Człowiek, który chciał być królem. "Zabójstwo Versace: American Crime Story" – recenzja
Marta Wawrzyn
17 stycznia 2018, 22:00
"Zabójstwo Versace: American Crime Story" (Fot. FX)
Jeśli macie jakieś oczekiwania co do 2. sezonu "American Crime Story", wyrzućcie je natychmiast do kosza. Ryan Murphy znów zrobił coś, czego prawdopodobnie się nie spodziewaliście.
Jeśli macie jakieś oczekiwania co do 2. sezonu "American Crime Story", wyrzućcie je natychmiast do kosza. Ryan Murphy znów zrobił coś, czego prawdopodobnie się nie spodziewaliście.
"Jestem Andy. Jestem seryjnym mordercą. Bankierem. Pisarzem. Gliniarzem. Czasem szpiegiem. Budowałem scenografie filmowe w Meksyku i wieżowce w Chicago. Sprzedaję propan w Minneapolis, importuję ananasy z Filipin. Jestem osobą, której raczej nie zapomnisz". Takie CV recytuje serialowy Andrew Cunanan (Darren Criss) w drugim odcinku i mniej więcej wtedy staje się jasne, że to nie jest serial ani o rodzinie Versace, ani o tym, co stało się z firmą po śmierci Gianniego w lipcu 1997 roku, ani o prywatnym życiu słynnego projektanta. To serial o jego zabójcy.
I to jest prawdopodobnie największe zaskoczenie – coś, co dziwi i na początku wytrąca widza z rytmu. A przynajmniej ja tak zareagowałam, oglądając jednym ciągiem osiem z dziewięciu odcinków "Zabójstwa Versace", które udostępnił mi FOX. Binge-watching całości miał tę zaletę, że wszelkie frustracje, które pojawiały się po drodze, były niemal natychmiast zapominane, bo zaraz miałam następny odcinek, a w nim coś wielkiego, szokującego, oszałamiającego. Nie jestem pewna, jak będzie reagować publika, która będzie musiała czekać tydzień na kolejny rozdział.
Wiem natomiast jedno – to nie jest kolejna "Sprawa O.J. Simpsona". Tamten sezon dosłownie powalił nas wszystkich na kolana, bo zupełnie nie spodziewaliśmy się tego po Ryanie Murphym. "Zabójstwo Versace" musiało zmierzyć się z ogromnymi oczekiwaniami i prawdopodobnie ani przez moment nie miało szans ich spełnić. Zwłaszcza że Murphy, wraz ze scenarzystą Tomem Robem Smithem – Brytyjczyk, któremu zawdzięczamy m.in. "London Spy", napisał 2. sezon "American Crime Story" praktycznie w pojedynkę – od początku postanowili pójść własną drogą. Drogą, która nie jest tym, czego oczekiwaliśmy.
Dla mnie odkrycie, że sezon promowany wielkimi nazwiskami – jak Penélope Cruz – to tak naprawdę Darren Criss Show, było czymś fantastycznym. Aktor znany z "Glee" nie tylko nie wypada blado na tle rewelacyjnej, utytułowanej obsady – on tutaj rządzi. To jego serial. To anatomia mordercy – opowieść o chłopaku, który miał obsesję na punkcie bycia kimś. Dzieciaku, który miał być wyjątkowy, ale nie bardzo chciało mu się pracować, "bo to takie zwyczajne". Patologicznym kłamcy. Człowieku-kameleonie. Utalentowanym panu Ripleyu, który chciał żyć jak Wielki Gatsby. Wyśmienitym obserwatorze i zadziwiającym socjopacie, częściej naśladującym ludzkie emocje, niż je faktycznie odczuwającym. Ściganym przez liczne demony geju, który raz chciał ogłaszać całemu światu, jaki jest dumny ze swojej orientacji seksualnej, a innym razem otwarcie wyrażał nienawiść wobec takich jak on sam. Człowieku, który marzył, by być jak Gianni Versace, ale obrał metodę na skróty.
Na przestrzeni całego sezonu Darren Criss ma tyle okazji, by pokazać, co potrafi, że prawdopodobnie wystarczy przynajmniej na nominację do Emmy. To prawdziwie wielka rola aktora, którego chyba mało kto podejrzewał o to, że może grać takie role (ale czy ktoś w czasach "Glee" podejrzewał o to Jonathana Groffa?). Portret mordercy, który tworzy, jest nietypowy i zaskakujący pod każdym względem, bo do samego końca niejednoznaczny. Co lub kto tworzy takich ludzi jak Cunanan? Czy winne jest społeczeństwo? Dysfunkcyjna rodzina? Złe wychowanie? Niezdiagnozowane zaburzenia osobowości? Wszystko naraz?
Scenariusz serialu, oparty na książce "Vulgar Favors: Andrew Cunanan, Gianni Versace, and the Largest Failed Manhunt in U.S. History" Maureen Orth – którą rodzina Versace nazywa fikcją – nie zawiera konkretnych, satysfakcjonujących odpowiedzi na pytanie, czemu Cunanan został mordercą, ale rzuca więcej niż wyraźne wskazówki na temat tego, dlaczego do tych morderstw w ogóle mogło dojść. Dobór ofiar przez Cunanana – który zabił pięć osób, po to żeby coś udowodnić sobie i światu – nie jest przypadkowy, a to, że go nie złapano, choć ukrywał się bardzo nieudolnie, jest przynajmniej w jakimś stopniu efektem sposobu myślenia w tamtych czasach. Myślenia, zgodnie z którym ukrywano niewygodne prawdy, w tym także orientację seksualną, niezgodną z obowiązującą normą.
Krótko mówiąc, "Zabójstwo Versace" to nie tylko anatomia mordercy, to także portret społeczeństwa w niezbyt chlubnym dla niego momencie. Od mało eleganckich pytań rzucanych przez policjantów na miejscu zbrodni, przez schowanych głęboko w szafach żonatych facetów korzystających z usług chłopaków do towarzystwa, aż po koszmarną zasadę "Don't ask, don't tell" w wojsku, która przyniosła więcej szkody niż pożytku – serial prezentuje różne oblicza homofobicznej, pełnej hipokryzji Ameryki, sugerując między słowami, że takie społeczeństwa mają swój udział w tworzeniu takich ludzi jak Cunanan. Ludzi, którzy z jednej strony nienawidzą siebie za to, kim są, a z drugiej – wszystkich tych, którzy ich nie akceptują.
W miarę jak będziecie zagłębiać się w opowieść o losach Andrew Cunanana, Wasze odczucia prawdopodobnie będą się zmieniać. Na początku dominuje prawdziwa odraza, ale kiedy już poznajemy jego tragiczną bądź co bądź historię, zabójca Versacego zaczyna budzić coraz więcej skrajnych emocji. Przy czym o prawdziwe współczucie tu raczej trudno, również dlatego, że Ryan Murphy obrał nietypowy sposób opowiadania. Wszystko zaczyna się od morderstwa pod bramą willi w Miami Beach, a potem cofamy się w czasie – w każdym odcinku coraz bardziej i bardziej, tak że każdy kolejny odcinek kończy się mniej więcej tam, gdzie zaczynał się poprzedni.
To świetny, błyskotliwy zabieg formalny, który zmusza widza do myślenia, zapamiętywania faktów i nazwisk, zwracania uwagi na szczegóły. Mnie przykuł do ekranu w stu procentach, kogoś pewnie zniechęci, a przede wszystkim robi różnicę pod jednym względem: nie daje nam szansy, żebyśmy zaczęli usprawiedliwiać Cunanana, mordercę o twarzy grzecznego ucznia. Poznajemy go od najgorszej strony, jako tchórza strzelającego z ukrycia w tył głowy jednemu z największych geniuszy świata mody – i bach, już go nienawidzimy, zanim zdążymy zrozumieć, jak ten człowiek został tym, kim został. Odkrywanie kolejnych warstw wiele nie zmienia, bo owszem, "Andy" bywa czarującym manipulantem, inteligentnym draniem i skrzywdzonym chłopcem, ale przede wszystkim jest gościem, którego widzieliśmy, jak pozbawiał życia w okrutny, odrażający sposób kolejne swoje ofiary. Nic nie jest w stanie tego zmienić.
Gdyby tę historię opowiadano "po kolei", prawdopodobnie nie tylko inaczej byśmy odebrali postać mordercy, ale także szybko uznalibyśmy serial za zbyt konwencjonalny. A tak mamy niespodziankę – najlepsze odcinki "Zabójstwa Versace" to te, w których nie pojawia się nikt o nazwisku Versace, za to przekonujemy się po raz kolejny, jak magnetyczną kreację stworzył Darren Criss. Takim odcinkiem jest "A Random Killing", w którym poznajemy małżeństwo Miglinów i pojawia się rewelacyjna Judith Light jako Marilyn Miglin. Albo "House by the Lake" z Codym Fernem w roli Davida Madsona i Finnem Wittrockiem jako Jeffem Trailem. Serial Murphy'ego paradoksalnie błyszczy najbardziej, kiedy ucieka od wielkiego świata mody i porzuca efekciarstwo, skupiając się na tragicznych historiach mniej i bardziej zwykłych ludzi, którzy stanęli Cunananowi na drodze.
Ale to nie znaczy, że część poświęcona Gianniemu Versacemu (doskonały Édgar Ramírez, fizycznie bardzo przypominający Gianniego), jego siostrze Donatelli (Penélope Cruz, kradnąca każdą scenę) i jego partnerowi Antonio (Ricky Martin, o którego aktorstwie nie ma sensu się wypowiadać) wypada słabiej. Ta historia miała być nadzwyczajna – i jest. Gianni miał być geniuszem, wizjonerem i człowiekiem, którego czarowi nie da się oprzeć – i jest. Donatella miała być silną kobietą, dzięki której to imperium mogło przetrwać – i jest. Suknie miały być oszałamiające, a pałace gigantyczne – i oczywiście, że takie są.
Widać, że Ryan Murphy jest w swoim żywiole, kiedy może opowiadać w rozbuchany sposób o pełnym blichtru świecie sławnych ludzi. Niesamowite wille i wszelkiego rodzaju bogactwo wylewające się z ekranu, odważne, barwne kreacje, muzyka operowa przeplatająca się z tandetnymi dyskotekowymi hitami, przemowy zmieniające bieg życia – tego wszystkiego w "Zabójstwie Versace" znajdziecie pod dostatkiem. Zwłaszcza pilot wypełnia idealnie definicję popkulturowej błyskotki, prezentując Gianniego, jego pełne rozmachu wizje i wystawne życie, o jakim chłopak taki jak Cunanan może tylko pomarzyć – i marzy.
Wrażenie robi sam moment morderstwa, a także następujące po nim sceny medialnego cyrku i zlotu wszelkiego rodzaju sępów pod willą zmarłego projektanta oraz pokaz niekompetencji organów ścigania. Szalone emocje mieszają się z chaotyczną bieganiną i teatralnymi gestami; wszystko jest podkręcone, głośne, krzykliwe. A kiedy do miksu dochodzi załamana Donatella, która zaczyna wszystkich rozstawiać po kątach, wydaje się, że przed nami osiem godzin oscarowego filmu. Tyle że to zmyłka.
"The Man Who Would Be Vogue" to znakomity wstęp i bardzo dobry pilot, ale "Zabójstwo Versace" wypada najefektowniej, kiedy wkracza na bardziej subtelną, osobistą ścieżkę. Oczywiście Ryan Murphy pozostaje sobą i wszystkie elementy, za którego czasem jego styl kochamy, czasem nienawidzimy, a często po prostu kochamy nienawidzić – na czele ze skłonnością do przesady – pozostają na swoim miejscu. Zaś Darren Criss, którego twórca odważnie postawił w centrum uwagi, czuje jego niuanse jak nikt i z łatwością żongluje różnymi obliczami swojego skomplikowanego bohatera, rozkładając go po mistrzowsku na czynniki pierwsze.
Traktowanie tego wszystkiego, co się dzieje w "American Crime Story", jak wydarzeń historycznych byłoby nieporozumieniem – i nie musi nam o tym przypominać rodzina Versace. To serial fabularny, który przemienia w atrakcyjną opowieść także rzeczy, będące do dziś raczej przedmiotem spekulacji, niż twardymi faktami (np. to, że Gianni Versace miał HIV). Rodzina Miglinów prawdopodobnie będzie miała problem z 3. odcinkiem, możliwe, że zaprotestują także krewni innych ofiar. Niektórzy z nich do teraz nie chcą przyznać, że ich bliscy wchodzili w relacje z Cunananem, najczęściej zawierające element seksualny. Ale może też się zdarzyć, iż ktoś Murphy'emu i Smithowi podziękuje za to, że powiedzieli rzeczy, których nikt wcześniej nie powiedział. Na pewno jakieś reakcje się pojawią, ale będą one zupełnie inne niż dwa lata temu, kiedy Ameryka ekscytowała się ponownie sprawą O.J.-a Simpsona, a Marcia Clark po latach została bohaterką narodową.
"Jedni to kochają, inni nienawidzą – ale wszyscy o nas mówią!" – oznajmia w pewnym momencie Donatella Versace, po tym jak jej suknia wywołuje wielkie poruszenie na gali. I dokładnie tak będzie z serialem Ryana Murphy'ego. "Zabójstwo Versace" z wielu powodów będzie wywoływać skrajne reakcje. Nie wszyscy będą zachwyceni. Ja pochłonęłam całość w dwa dni i jestem zaskoczona tym, jak dobrze udało się połączyć modowe ekstrawagancje z brutalną przemocą, nutką obowiązującej w latach 90. tandety i w stu procentach poważnymi diagnozami społecznymi. Nawet jeśli o dorównaniu rewelacyjnej "Sprawie O.J. Simpsona" w tym sezonie nie ma mowy, "American Crime Story" wciąż wyląduje bardzo wysoko na tegorocznych listach najlepszych seriali. A przynajmniej na mojej liście.
"Zabójstwo Versace: American Crime Story" startuje 18 stycznia o godz. 22:00 na kanale FOX Polska. Nowe odcinki będą w kolejne czwartki.