Zupełnie inny Dzień Babci. "Grace i Frankie" – recenzja 4. sezonu
Kamila Czaja
21 stycznia 2018, 18:02
"Grace i Frankie" (Fot. Netflix)
Jane Fonda i Lily Tomlin potrafią wszystko! Nowy sezon "Grace i Frankie" trzyma poziom poprzedniego, a błyskotliwy humor i przełamywanie stereotypów łączy ze świadomością, że starość to jednak nie sielanka. Niewielkie spoilery.
Jane Fonda i Lily Tomlin potrafią wszystko! Nowy sezon "Grace i Frankie" trzyma poziom poprzedniego, a błyskotliwy humor i przełamywanie stereotypów łączy ze świadomością, że starość to jednak nie sielanka. Niewielkie spoilery.
Zupełnie przypadkiem recenzja ukazuje się w Dzień Babci, ale trudno o lepszą datę. Netfliksowy sitcom "Grace i Frankie" prezentuje życie głównych bohaterek po siedemdziesiątce, stawiając w centrum problemy wieku kojarzonego właśnie z babciami. Równocześnie jednak w czwartej serii kolejny raz niszczy stereotypy i przyzwyczajenia wiązane zwykle ze starością. Dopóki znów nie usłyszałam wykorzystanego w czołówce "Stuck in the Middle with You" w wykonaniu Grace Potter, nie zdawałam sobie sprawy, jak tęskniłam za serialem Marty Kauffman ("Przyjaciele") i Howarda J. Morrisa. Od najwyżej średniego pierwszego sezonu zrobiono ogromny postęp, a nowa seria trzymam poziom poprzedniej.
Zgodnie z tytułem komedii to Grace (Jane Fonda) i Frankie (Lily Tomlin) są rdzeniem całości. Po trzech seriach ich przyjaźń na tyle się już ustabilizowała, że nie trzeba tak mocno bazować w pomyśle na serial na dość banalnej sytuacji, w której dwie bardzo różne osoby sytuacja zmusza do mieszkania razem. Owszem, nadal źródłem komizmu bywają przeciwstawne charaktery bohaterek, ale przekonanie widzów, że to tylko takie rytualne przekomarzanie, które nie wpływa na łączącą Grace i Frankie więź, pozwala twórcom skupić się na innych wątkach.
Te bywają nierówne. Zawodzi moim zdaniem najbardziej reklamowana historia Sheree (Lisa Kudrow, w roli podobnej do Phoebe z "Przyjaciół"). Pierwsze trzy odcinki, skupione na nowej przyjaciółce Grace, to właściwie preludium do reszty sezonu. Scenarzyści chcieli chyba wprowadzić w relację głównych bohaterek trochę zamieszania, ale wyszło dość przewidywalnie. Po tej rozgrzewce mamy jednak do czynienia z naprawdę udanym, chociaż zaskakująco tragikomicznym sezonem.
Nie porzucono tego, co – obok przyjaźni tytułowych postaci – jest bardzo ważne dla tożsamości serialu. Grace i Frankie mają skomplikowane życie uczuciowe i udowadniają, że pewien wiek nie tylko nie oznacza koniecznie czekania w samotności na śmierć, ale nie wiąże się też z przymusowym celibatem. Problemy dotyczą głównie związku na odległość między Frankie i Jacobem (Ernie Hudson) i różnicy wieku między Grace a Nickiem (Peter Gallagher). O ile pierwszemu wątkowi chwilami trochę brakuje ikry, tak próby Grace, by zrozumieć, na czym właściwie polega jej relacja z przystojnym, bogatym i sporo młodszym partnerem, wypadają świetnie.
W którymś momencie Grace stwierdza: "Nie mogę konkurować z młodszymi kobietami. I już nie chcę". Gdy takie słowa padają z ust Jane Fondy, od razu nabierają większego znaczenia. Ta aktorka, symbol sprzeciwu wobec poddawaniu się ograniczeniom ciała, kobieta wyglądająca kilkanaście (jeśli nie kilkadziesiąt) lat młodziej niż wskazywałaby jej metryka, w czwartym sezonie serialu prowadzi swoją bohaterkę trudną drogą godzenia się z wiekiem i jego ograniczeniami. A to wszystko z niesamowitą godnością. Naprawdę nie powinno dziwić, że Nick wpatruje się w Grace jak w ósmy cud świata, nie zważając na różnicę wieku. Gallagher jest zresztą w swojej roli ujmujący i bawi się stereotypem rozpieszczonego przez życie, aroganckiego milionera.
Romantyczne dylematy dotyczące wieku to jednak drobiazg w porównaniu z tym, jak mocno twórcy "Grace i Frankie" poruszają tym razem temat starzenia się. Udaje się połączyć czarny humor i autentycznie wzruszające sceny. Bohaterki oswajają swoje coraz słabsze zdrowie i coraz silniejsze poczucie przemijania śmiechem. Na przykład Grace po powrocie z kolejnego pogrzebu na pytanie Frankie: "Jak pogrzeb?" ripostuje błyskawicznie: "Najlepszy w tym tygodniu. Daję 4 na 5 nagrobków". Ale wśród masy świetnych dialogów poświęconych chorobom, starzeniu się i umieraniu jest w serialu miejsce na powagę.
Mimo licznych codziennych zdarzeń, romansów, prowadzenia firmy sprzedającej wibratory dla dojrzałych kobiet nieustająco pojawia się u Grace i Frankie strach przed brakiem samodzielności. Widząc na ekranie Fondę i Tomlin, które mają więcej energii niż większość trzydziestolatków, łatwo zapomnieć, że ogląda się serial o kobietach, które muszą myśleć o zniedołężnieniu lub śmierci w perspektywie raczej bliższej niż dalszej. Przyjaciółki ukrywają przed swoimi dziećmi różne sytuacje, które podczas oglądania bawią czasem do łez – ale z perspektywy kilku odcinków każą się zastanowić, czy aby martwiące się dzieci Grace i Frankie nie mają chociaż częściowo prawa do obaw.
Dobrze napisane postacie i dialogi, płynne przechodzenie od komizmu do tragizmu, czarny humor i świetna relacja między bohaterkami to największe atuty serialu. Tradycyjnie już także w czwartej serii inne elementy na tym tle wypadają niestety blado. O ile jeszcze w scenach z Grace lub Frankie reszta bohaterów się broni (świetne są zwłaszcza wspólne sceny Frankie i Brianny), tak i w tym sezonie nie sprawdzają się wątki poświęcone osobno dzieciom lub byłym mężom.
Najlepiej – znów – wypada Brianna (June Diane Raphael). Wprawdzie jej związek z Barrym (Peter Cambor) to trochę niewykorzystany potencjał na dobrą historię, ale przynajmniej kwestie biznesowe dają tej postaci jakieś zajęcie i pozwalają pokazać różne oblicza. Mallory (Brooklyn Decker) po rozwodzie szuka swojego miejsca, ale nadal tylko w kilku scenach udaje się wciągnąć widza w jej losy. Coyote (Ethan Embry) to wciąż postać trzecioplanowa, a Bud (Baron Vaughn) dostaje wprawdzie duży własny wątek, ale jest nim niestety nieprzekonujący związek z Allison (Lindsey Kraft) i dość sztampowo poprowadzony wątek rodzicielstwa. Wydaje mi się, że mimo słabości wątki dzieci wypadają jednak trochę lepiej niż we wcześniejszych seriach. Bronią się zwłaszcza sceny, gdy cała czwórka jest razem – może dlatego, że najczęściej rozmawiają wtedy o Grace i Frankie, czyli o najciekawszych postaciach serialu. Nie sądzę natomiast, żeby jakoś wyraźnie poprawił się wątek małżeństwa Roberta (Martin Sheen) i Sola (Sam Waterson).
Zdarzają się w tym sezonie odcinki, kiedy byli mężowie Grace i Frankie wypadają przekonująco. Ale są to te momenty, kiedy ich związek przeżywa kryzys. W niepewności, wątpliwościach i zdawaniu sobie sprawy z niezgodności charakterów Robert i Sol są bardziej naturalni niż w scenach mających przekonać widza o ich wielkim uczuciu, wartym tego całego zamieszania, które wieść o romansie wywołała w życiu Hansenów i Bergsteinów. Trudno uwierzyć w tę miłość, a przez to niełatwo wciągnąć się we wszystkie wątki dotyczące Roberta i Sola – czy dotyczące naprawiania związku, czy teatru i protestów w obronie praw gejów. Odnoszę wrażenie, że Sheen nie czuje swojej roli, chemii z Watersonem nie ma żadnej i zdecydowanie lepiej wypada w scenach z innymi aktorami.
Czwarty sezon "Grace i Frankie" mimo nierównej jakości postaci i wątków obejrzałam z przyjemnością. Zdarzają się słabsze żarty, ale ogólnie dialogi są dowcipne, czasem odważne, nieraz przy tym zaskakująco mądre. Wątki płynnie przechodzą do kolejnych odcinków i nawet drobiazgi mają później znaczenie. To też chyba jedyny serial, w którym starsi ludzie nie zostają sprowadzeni do roli ekspertów od życia, rozpieszczających wnuczęta dziadków czy pretekstu, by młodsi bohaterowie mogli odnaleźć swoje miejsce w życiu. Starość w "Grace i Frankie" ma swoje ograniczenia, ale człowiek z wiekiem nie staje się nagle kimś zupełnie innym, pozbawionym indywidualności. Bohaterowie realizują swoje pasje, nawiązują romanse, spotykają się z przyjaciółmi, żyją w dzisiejszym świecie, korzystając z nowoczesnych technologii i oglądając sporo seriali.
Przede wszystkim warto obejrzeć nowy sezon dla Grace i Frankie. Czy może nawet bardziej dla Fondy i Tomlin, które stworzyły fantastyczne bohaterki. Bez nich tego serialu by nie było. Właściwie nie trzeba żadnych udziwnień, wymyślnych przygód. Odcinki, w których obie panie robią coś "szalonego", są słabsze od tych, kiedy siedzą w domu, same lub z rodziną, i rozmawiają. A ich przyjaźń, po pierwszych trudnościach tak ważna i naturalna, budzić może zazdrość. Może nawet taką jak Jane Fonda, która nie tylko wygłasza w tym serialu najlepsze kwestie, ale też prowokuje, by po seansie oderwać się od Netfliksa i wziąć się za siebie. Polecam serial wbrew paru wadom. 13 odcinków czwartej serii mija błyskawicznie, a humor i energia głównych bohaterek przyciągają do ekranu i pozwalają bardzo polubić ten świat.