Serialowe hity i kity – nasze podsumowanie tygodnia
Redakcja
21 stycznia 2018, 21:00
"Zabójstwo Versace: American Crime Story" (Fot. FX)
Ten tydzień należał do Ryana Murphy'ego i pilota "Zabójstwa Versace". Poza tym doceniamy m.in. "Black Lightning", "Grace i Frankie", "The Good Place" i nie tylko. Jest też jeden kit.
Ten tydzień należał do Ryana Murphy'ego i pilota "Zabójstwa Versace". Poza tym doceniamy m.in. "Black Lightning", "Grace i Frankie", "The Good Place" i nie tylko. Jest też jeden kit.
HIT TYGODNIA: "Zabójstwo Versace" rozpoczyna się znakomitym pilotem
Szyk, klasa, bogactwo i sława z jednej strony – i chłopak, któremu ubzdurało się, że będzie kimś ważnym, z drugiej. "Zabójstwo Versace: American Crime Story" rozpoczyna się odcinkiem bardzo w stylu Ryana Murphy'ego. Teatralne gesty, wielkie słowa, muzyka operowa, podkręcone emocje, zakrwawiony Ricky Martin, policyjny chaos, biała gołębica obok ciała wielkiego projektanta, Penélope Cruz cała w czerni. Nikt inny prawdopodobnie tak by tego nie zrobił.
"The Man Who Would Be Vogue" to perfekcyjny, wspaniale zrealizowany pilot, który ogląda się jak oscarowy film. Murphy wyprawia cuda po drugiej stronie kamery, doskonale prowadząc obsadę złożoną z wielu znakomitości, a tymczasem na naszych oczach rodzi się gwiazda Darrena Crissa, który jako Andrew Cunanan już w pierwszym odcinku prezentuje kilka oblicz, w tym to najważniejsze – patologicznego kłamcy, walczącego o to, by ludzie widzieli w nim wszystko, tylko nie to, kim rzeczywiście jest.
Ten pilot to wszystko, czego spodziewałam się po "Zabójstwie Versace", i jeszcze więcej. Bo tak, to prawda, że ciąg dalszy to już nieco inny serial – historia mordercy, a nie ofiary, często dość kameralna. Pierwszy odcinek nie odzwierciedla całości, jednak nie zmienia to faktu, że Murphy i spółka zrobili w nim coś niesamowitego, odtwarzając świat twórcy najodważniejszych kreacji z lat 90. Pałac, przepych, styl, wizjonerstwo – wszystko jest na swoim miejscu. Édgar Ramírez, którego charakteryzacja nie może nie robić wrażenia, z ogromną wrażliwością podszedł do roli włoskiego geniusza, zaś Penélope Cruz dosłownie jest Donatellą, razem z jej szalonym akcentem i ogromną siłą.
Ryan Murphy znów to zrobił – przykuł nas do ekranów na najbliższe dwa miesiące, niezależnie od tego, czy kiedykolwiek interesowaliśmy się światem wielkiej mody, czy niekoniecznie. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: "Black Lightning", czyli superbohater od CW inny niż wszyscy
Gdy słyszymy hasło "nowy serial superbohaterski od CW", nie mamy zbyt dobrych skojarzeń. Przywykliśmy już do tego, że kolorowe produkcje nadzorowane przez Grega Berlantiego do wybitnych nie należą (oględnie mówiąc), więc po kolejnej nie spodziewaliśmy się niczego innego. A tu niespodzianka. "Black Lightning" nie tylko unika powiązań z resztą Arrowverse (do którego póki co formalnie w ogóle nie należy) i niektórych supebohaterskich schematów, ale ma też coś do powiedzenia.
Historia Jeffersona Pierce'a (Cress Williams), czyli tytułowego bohatera z mocą kontrolowania elektryczności, już punkt wyjścia ma nietypowy. Poznajemy go bowiem w momencie, gdy karierę herosa już dawno zakończył, by skupić się na pracy jako dyrektor w szkole średniej i wychowywaniu dwóch córek. Okoliczności zawierające panoszący się po ulicach gang i jego okrutnego lidera w końcu zmuszą go do powrotu, ale nie to jest tu najważniejsze. Bardziej liczy się sposób, w jaki "Black Lightning" łączy rozrywkową opowieść z portretem społeczeństwa i problemami czarnej Ameryki.
Przypomina w tym netfliksowego "Luke'a Cage'a" i choć ostatecznie jest znacznie prostszą historią, często aż nazbyt łopatologiczną, nie da się produkcji CW odmówić, że trafia w punkt. Nie popada przy tym ani w śmieszność, ani sztuczność, co w przypadku serialu o facecie strzelającym piorunami z rąk trzeba uznać za spore osiągnięcie. Bawi też całkiem nieźle, nie traktując się w stu procentach serio, flirtując z kampową estetyką oraz dając nam superbohatera, z którym rzeczywiście można się utożsamić. I wcale nie trzeba mieć tego samego koloru skóry. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: Być jak Jane Fonda, czyli 4. seria "Grace i Frankie"
Netfliksowy serial nie należy do najbardziej popularnych produkcji stacji. Pierwszy sezon prawdopodobnie wielu zniechęcił, bo po Marcie Kauffman ("Przyjaciele") i tak imponującej obsadzie spodziewano się czegoś więcej. I twórcy dali nam coś więcej, ale dopiero od serii drugiej, a potem przebili to jeszcze lepszą trzecią. Od piątku natomiast możemy oglądać sezon czwarty, który mimo paru braków urzekł nas tak, że musiał znaleźć się wśród hitów.
W najnowszej odsłonie sitcomu Grace (Jane Fonda) i Frankie (Lily Tomlin) romansują z interesującymi mężczyznami, prowadzą firmę, spędzają czas z przyjaciółmi i rodziną, oglądają seriale. Wydawałoby się, że to zaledwie kontynuacja poprzednich serii, w których przyzwyczailiśmy się do przełamywania stereotypów na temat życia po siedemdziesiątce. Twórcy serialu tym razem jednak przypominają mocno, że główni bohaterowie mogą zachować swój styl i walczyć o niezależność, ale nie są w stanie całkiem uciec przed trudnościami związanymi z wiekiem. Wiele odcinków w czwartej serii "Grace i Frankie" łączy czarny humor z naprawdę przejmującymi odkryciami, co znaczy codzienna walka o samodzielność.
Na szczęście w tej walce Grace ma Frankie, a Frankie ma Grace. Wątki ich byłby mężów, Roberta (Martin Sheen) i Sola (Sam Waterson), oraz dzieci to tylko blade tło dla tej fantastycznej przyjaźni i świetnych dialogów. Po każdej kolejnej serii "Grace i Frankie" zostaje myśl, że chciałoby się być jak Jane Fonda. Albo jak Lily Tomlin. Mimo paru potknięć Marta Kauffman proponuje inteligentny, zabawny serial, który pozwala naruszyć stereotypowe patrzenie na świat. [Kamila Czaja]
HIT TYGODNIA: Klingon w ludzkiej skórze i Michael na karuzeli, czyli "Star Trek: Discovery" odkrywa kolejne karty
Trudno pisać o 11. odcinku "Discovery", czyli "The Wolf Inside", nie wychodząc od potwierdzenia teorii, na które czekaliśmy od dobrych kilku miesięcy. I choć kwestia Asha/Voqa (oraz Shazada Latifa/Javida Iqbala) do najbardziej zaskakujących rzeczy na świecie nie należy, twórcy i tak zasługują na uznanie za jej przeprowadzenie. Męczarnie Asha, niewiedzącego, co się z nim dzieje, spotkanie twarzą w twarz (tak jakby) z samym sobą w Mirror Universe, a wreszcie walka ze swym sobowtórem z innej rzeczywistości to nie są przecież sceny, jakie ogląda się na co dzień.
Podobnych i to w nadmiarze doświadczyła również Michael, której przygoda w Mirror Universe przeskakuje ze skrajności w skrajność. Jak mogła poczuć lekką ulgę, widząc znajome oblicze Sareka (James Frain z obowiązkową bródką), tak w szok wprawiły ją rewelacje na temat Asha. Gdy z nimi się jakoś uporała, spadł na nią kolejny ciężar, tym razem w osobie kapitan, a raczej cesarzowej Georgiou (Michelle Yeoh). To ostatnie znów dało się przewidzieć, ale spójrzcie tylko na wyraz twarzy Michael, gdy zobaczyła swoją tragicznie zmarłą mentorkę w zupełnie nowym wydaniu – coś pięknego!
Brawa dla Sonequi Martin-Green są w pełni uzasadnione, bo miała w tym odcinku ogrom pracy, której sprostała absolutnie doskonale. Nadzieja, ból, rozczarowanie, zadowolenie, szok – karuzela emocji, jakie przechodziła tutaj jej bohaterka, była wręcz absurdalna, ale aktorka poradziła sobie z nimi świetnie, będąc przekonującą niezależnie od okoliczności i prezentując, całkiem dosłownie, co oznaczają mieszane uczucia. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: Piekielnie udany bankiet w "The Good Place"
Michael Schur tydzień w tydzień oferuje nam kolejną dawkę humoru, zaskoczeń i wzruszeń. Tym razem poznaliśmy Złe Miejsce, które znacznie odbiega od typowych piekielnych wizji. Ponury dworzec, a tam prześmiewczy plakat "Piratów z Karaibów 6". Niewinnie wyglądający budynek, który okazuje się być muzeum tortur. A to wszystko w stylistyce lat 40., w świetnych strojach z epoki i na dodatek podczas imprezy, na której poznać można parę nowych demonów.
Na tytuł odcinka "Rhonda, Diana, Jake and Trent" składają się przybrane imiona bohaterów, którzy muszą udawać pracowników Złego Miejsca. Mimo aliasów i przebrań pozostają jednak sobą. Na szczęście, bo dzięki temu możemy oglądać radość Eleaonor z przywróconej jej możliwości przeklinania, egzystencjalne dylematy Jasona (z gatunku takich, czemu jabłka jemy w ubrankach, a w pomarańcze bez), aktorskie talenty Tahani, zza których co chwilę prześwitują jej własne cechy, a także kolejne etyczne wątpliwości Chidiego.
Przezabawny bankiet to komedia pomyłek, absurdów, zwrotów akcji i scen z podtekstami (w roli demona zachwycającego się urodą Eleanor pojawia się Dax Shepard, prywatnie mąż Kristen Bell). Lekki nastrój odcinka, mimo piekielnej scenerii i wysokiej stawki, nie przygotowuje na wzruszający finał, który przez to działa jeszcze mocniej. Michael, do niedawna główny oprawca czworga bohaterów, udowadnia, jak długą drogą przeszedł, i poświęca się dla przyjaciół. Skoro już dwa odcinki przed finałem twórcy tak podkręcili humor i emocje, to czego możemy spodziewać się dalej? [Kamila Czaja]
HIT TYGODNIA: Pytania o Boga i przygodny seks w świetnej premierze 2. sezonu "Na wylocie"
Pete Holmes wrócił i choć jego sytuacja od ostatniego razu specjalnie się nie poprawiła, wystarczył moment, byśmy sobie przypomnieli, dlaczego jest jednym z naszych ulubionych serialowych komików. "Happy Jack" też się przydał, choć ostatecznie dobrze się stało, że Leif (George Basil) przerwał tę chwilę szczęścia, zanim do czegoś doszło. A tak, warto wspomnieć, że Pete mieszka w garażu faceta, z którym zdradziła go żona. Kiepsko?
Nic to dla naszego bohatera, który z niezmiennym uśmiechem znosi kolejne upokorzenia, czy to pracując w lodziarni, czy ze strony kolegów z komediowej sceny. Niejeden by się już dawno poddał, ale nie Pete – on nadal dzielnie rozdaje ulotki, czekając na swoją szansę i uśmiech losu, który tutaj pojawił się w osobie Ali (świetna Jamie Lee). Ta, nie dość że jest piękna nie tylko jak na komiczkę, to jeszcze jakimś sposobem zadziałał na nią absolutnie nieporadny podryw. Brawo Pete!
Do tej dwójki jeszcze wrócimy, ale na razie zostawmy przygodny seks i skupmy się na Bogu. Ten odegrał niespodziewaną rolę w rozmowie Pete'a z Pennem Jillettem, magikiem i ateistą w jednym. Jak bardzo dyskusja o wierze wpłynęła na naszego bohatera, mogliśmy zobaczyć już podczas pijackiego wieczoru, w którym był i "Je-Zeus", i dzika impreza, i niezbyt trzeźwy stand-up. Wszystko zaś tak urocze i świeże, że cały odcinek upłynął nie wiadomo gdzie. Tęskniliśmy! [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: Powrót "High Maintenance" – surrealistyczny dzień i wiele osób w potrzebie
W tym tygodniu wszyscy postanowili nas zalać przedpremierowymi screenerami i jakoś tak wyszło, że nie zdążyliśmy obejrzeć na czas 2. sezonu "High Maintenance". To błąd, który naprawimy w najbliższych dniach, a tymczasem pozwólcie, że docenimy premierę sezonu, czyli odcinek "Globo", który już możecie oglądać na HBO GO.
Jak nie lubię dosłownych manifestów politycznych i mieszania Donalda Trumpa do wszystkiego w serialach, tak muszę przyznać, że Katja Blichfeld i Ben Sinclair zrobili to naprawdę fajnie. Choć słowo "Trump" ani razu nie pada, bardzo szybko możemy się zorientować, jaki dzień oglądamy: środę po wyborach prezydenckich, które wprawiły liberalną Amerykę w stan totalnego szoku. I właśnie to jest źródłem komizmu w "Globo" – ludzie reagują przesadnie, panikując jakby co najmniej wybuchła wojna. W modnej kawiarni ktoś wspomina o nazistach w III Rzeszy, w pewnym hotelu zostaje przerwana absolutnie cudowna mała orgia. Jest śmiesznie, absurdalnie i serial dobrze sobie zdaje sprawę z tej przesady.
A jednocześnie wyraźnie widać, po której stronie są twórcy. "High Maintenance" to hipsterski serial, który kocha i promuje otwartość, wielokulturowość i wszelkie liberalne wartości. Kiedy pochodząca z Austrialii Yael Stone mówi o imigrantach budujących ten kraj, to jest coś, co i sama aktorka, i twórcy czują, rozumieją i wspierają. Wymowę tego odcinka trudno źle zinterpretować, a hit w dużej mierze daję za fajny koncept i za świetną scenę z balonikiem na końcu. To jest świat, w którym chcemy żyć – zdają się mówić twórcy. I czynią to w naprawdę wyjątkowy sposób. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: Korporacja w krzywym zwierciadle – zaskakująco udane "Corporate"
Wobec nowej produkcji Comedy Central nie mieliśmy absolutnie żadnych oczekiwań. Ot, jeszcze jedna biurowa komedia, tym razem biorąca pod lupę wielkie korporacje i wyśmiewająca krążące o nich stereotypy. Serial Matta Ingebretsona, Jake'a Weismana (którzy grają też główne role) oraz Pata Bishopa żarty stroi sobie jednak w absolutnie cudowny sposób, który do gustu przypadnie nie tylko tym na co dzień pracującym w miejscu podobnym do tutejszego Hampton DeVille.
Choć ci z pewnością odnajdą tu sporo znajomo wyglądających sytuacji, począwszy od szalenie istotnych rozmów o różnicy między CC i BCC, a skończywszy na ogólnym korporacyjnym nastroju, obdzierającym człowieka z chęci do życia i zamieniającym go w beznamiętne zombie. Twórcy z upodobaniem sięgają po bardzo czarny humor (już w pierwszym odcinku mamy choćby próbę samobójczą), wiedząc, że pasuje on tu doskonale. Są cyniczni i nihilistyczni, a przy tym naprawdę zabawni, gdy wraz z Mattem i Jake'iem, menedżerami niższego szczebla, odkrywamy, że dla bezdusznych korporacji nie istnieje coś takiego jak moralność.
"Corporate" stara się przy tym urozmaicać nam zabawę, wiedząc, że jednolity humor może się szybko znudzić. Odjechanych pomysłów tu więc nie brakuje, czasem takich z życia wziętych (głupi tweet wywołujący medialną burzę), a kiedy indziej całkiem absurdalnych (wojenna prezentacja w PowerPoincie). Do tego bohaterowie, których da się lubić, wyrazisty drugi plan i tony sarkazmu – nie jest to serial, który zmieni nasze życie, ale jako cotygodniową specyficzną przyjemność go kupujemy. [Mateusz Piesowicz]
KIT TYGODNIA: "Brytania", czyli Monty Python na haju spotyka "Grę o tron"
Po pierwszym odcinku kostiumowego widowiska od Sky Atlantic nie wiedziałem jeszcze do końca, co o tym serialu sądzić. Z jednej strony była to raczej prosta, nieco nudnawa i mocno chaotyczna rozrywka, wychodząca od faktów historycznych (inwazji Rzymian na Wyspy w 43 roku n.e.) i szybko skręcająca w stronę fantazji. Z drugiej intrygował fakt, że twórca, Jez Butterworth, próbował odejść od gatunkowych schematów, mieszając je z psychodelicznym klimatem. Wyglądało ciekawie, ale miałem wątpliwości, czy sprawdzi się na dłuższą metę.
I były to wątpliwości słuszne, bo obejrzawszy więcej "Brytanii", mam jej po dziurki w nosie. To, co początkowo ciekawiło, szybko stało się irytujące, gdy twórcy bez przerwy mieszali odległe od siebie konwencje bez ładu i składu. Raz magia i narkotyczne wizje, raz polityka i spiski. Raz humor rodem z Monty Pythona (jedna ze scen z legionistami od razu skojarzyła mi się z "Żywotem Briana"), raz brutalność równa tej z "Gry o tron" (obdzieranie ze skóry, wypalanie oczu itp.). Wszystko zaś w tak sztucznej i pozbawionej życia otoczce, że ma się wrażenie, iż ktoś sobie z nas kpi.
Wygląda to tak, jakby twórcy "Brytanii" rzeczywiście chcieli zrobić wielkie serialowe widowisko, ale że budżetu starczyło na charakteryzację i scenografię, to trzeba kombinować inaczej. Efektem jest wyprane z emocji dziwadło, marnujące potencjał obsady (choć ci chyba mieli dobrą zabawę na planie – zwłaszcza David Morrissey w złowrogiej odsłonie) i wywołujące niezamierzone wybuchy śmiechu. Bo jak inaczej reagować, gdy starożytni Celtowie brzmią, jakby urwali się ze współczesnej brytyjskiej komedii? [Mateusz Piesowicz]