Serialowe hity i kity – nasze podsumowanie tygodnia
Redakcja
28 stycznia 2018, 22:00
"Zabójstwo Versace: American Crime Story" (Fot. FX)
W tym tygodniu wśród naszych hitów znalazło się miejsce dla "American Crime Story", "Counterpart", "One Day at a Time", "Z Archiwum X" i nie tylko. Są też kity, a wśród nich nowe seriale HBO i TNT.
W tym tygodniu wśród naszych hitów znalazło się miejsce dla "American Crime Story", "Counterpart", "One Day at a Time", "Z Archiwum X" i nie tylko. Są też kity, a wśród nich nowe seriale HBO i TNT.
HIT TYGODNIA: "Odpowiednik", czyli co jest lepsze od jednego J.K. Simmonsa w serialu? Dwóch J.K. Simmonsów
Szpiegowski thriller w Berlinie? Niby przerabialiśmy to już wielokrotnie, ale trudno o lepsze miejsce akcji dla serialu, w którym istnieją dwa równoległe światy, a klimat pomiędzy nimi bardzo przypomina atmosferę zimnej wojny.
J.K. Simmons w roli dwóch Howardów Silków w "Odpowiedniku" (tytuł oryginalny – "Counterpart") zachwyca podwójnie. Howard nr #2 to dobrze nam znany Simmons-brutal, którego oglądaliśmy w "Whiplash" czy "Oz". Natomiast Howard #1 przypomina nam o łagodniejszej stronie aktora, którą mogliśmy podziwiać chociażby w "Juno".
"Odpowiednik" spodobał nam się nie tylko dzięki zdobywcy Oscara. Na pochwałę zasługuje również sam koncept, gdzie thriller szpiegowski miesza się z science fiction. Serial skłania też do bardzo ciekawych refleksji na temat wpływu otoczenia kontra uwarunkowań genetycznych oraz wychowania na nasze losy, a także o znaczeniu pojedynczych decyzji. Pilot zostawił nas z wieloma pytaniami, na które bardzo chętnie poznamy odpowiedź w kolejnych odcinkach. Oby twórcy udzielili satysfakcjonujących odpowiedzi! [Paulina Grabska]
HIT TYGODNIA: Darren Criss Show rusza pełną parą w "American Crime Story"
W odcinku "Manhunt" rodzina Versace zeszła już na drugi plan – choć Penelope Cruz znów rządziła jako Donatella – by większe pole do popisu mógł dostać Darren Criss jako młody psychopata, który zabił Gianniego. Obejrzeliśmy kilka tygodni z życia Andrew Cunanana, pomiędzy zamordowaniem Lee Miglina i jeszcze trójki osób w północnych stanach, a zastrzeleniem genialnego włoskiego projektanta w Miami.
I było to coś tyleż przerażającego, co magnetycznego, bo Cunanan w tej wersji niewątpliwie jest charyzmatycznym, momentami wręcz czarującym draniem, który budzi nie tylko odrazę, ale i tysiąc innych emocji. Emocji, które zdecydowanie są sprzeczne i których lepiej nie analizować. Bo czy to normalne, że obejrzałam po jakieś pięć razy wjazd do Miami przy dźwiękach "Glorii" Laury Branigan i to, co się działo w pokoju hotelowym, kiedy Andrew znęcał się nad jakimś starszym bogaczem i tańczył do "Easy Lover" Phila Collinsa?
Darren Criss nie tylko ma niesamowitą odwagę jako aktor, ale i umiejętności, o które w czasach "Glee" prawdopodobnie go nie podejrzewaliśmy. Jego Cunanan niewątpliwie jest człowiekiem przerażającym i odrzucającym, ale i pełnym sprzeczności. W końcu to także ładny i inteligentny chłopiec, który zszedł na drogę zła w ramach eskapizmu, kiedy rzeczywistość nie chciała dopasować się do jego oczekiwań. Powinniśmy nim pogardzać, ale w tym momencie więcej jest pewnie fascynacji, a dojdzie także i nutka współczucia. Bo ten człowiek to tak naprawdę dziesięciu, dwudziestu, stu różnych ludzi.
Oprócz "Glorii" i koszmaru rozgrywającego się podczas "Easy Lover" do moich ulubionych momentów należały klubowe przechwałki – Andrew wyrecytował całe swoje fałszywe CV i zrobił to tak, że rzeczywiście trudno go zapomnieć – oraz ten moment, kiedy ćwiczył przed lustrem manipulowanie menedżerką hotelu. A dokładniej, takie sformułowanie prośby o lepszy pokój, żeby brzmieć jak normalny, miły student, który chciałby widzieć ocean. Bo Andrew nigdy kimś takim nie był, ale jak najbardziej może takiego zagrać.
Ryan Murphy odkrył – a może stworzył? – kolejnego wielkiego aktora, który potrafi zagrać cuda i zamaskować ewentualne niedostatki scenariusza. Gdyby nie genialni wykonawcy i wyśmienita reżyseria, prawdopodobnie oceniałabym ten sezon nieco niżej, a tak znów będzie hit za hitem. Bo cóż innego możemy zrobić, kiedy hitu jest warte każde spojrzenie Darrena Crissa, od którego przechodzą nas ciarki? [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: Być jak Rita Moreno, czyli 2. seria "One Day at a Time"
Netflix weekend w weekend rozpieszcza nas mądrym sitcomem. Dopiero co zachwycaliśmy się "Grace i Frankie", marząc, by być jak Jane Fonda. A tu już nadszedł 2. sezon "One Day at a Time" i jesteśmy pod wrażeniem 86-letniej Moreno grającej Lydię. Ale nie tylko jej. Wszyscy aktorzy i twórcy tej świetnej komedii przyłożyli rękę do tego, że nowa seria jest nawet lepsza od poprzedniej.
Niby już wiemy, że opowieść o Peneleope, Lydii, Elenie i Alexie tak daleko wykracza poza banalne sitcomowe scenariusze, iż ten gatunek mógłby sam siebie nie rozpoznać, choć śmiejąca się publiczność i umowna scenografia są na posterunku. Wśród naprawdę zabawnych dialogów i gagów dostajemy bowiem wielowymiarowe omówienie kwestii rasizmu, homofobii, patriotyzmu, posiadania broni, podejścia do pracy… A odcinek "Hello, Penelope" to wręcz małe arcydzieło w temacie życia z depresją.
Takie nagromadzenie trudnych wątków w sitcomie mogłoby przytłaczać, ale twórcom udaje się zachować proporcję między powagą i humorem. Stawiają nie tylko na trafne dialogi i monologi, ale dbają też, by w dysputach nie zabrakło emocji, które łatwo udzielają się widzowi. Kibicujemy Alvarezom w ich wielkich dylematach i codziennych trudnościach. Przeżywamy też romanse: w tym sezonie do obsady dołączyli fantastyczny Ed Quinn jako Max, adorator Penelope, a Elena ma pierwszą dziewczynę!
"One Day at a Time" to ciepły, mądry, dowcipny i pełen emocji seans, podczas którego 13 odcinków mija nie wiadomo kiedy. Już tęsknimy! [Kamila Czaja]
HIT TYGODNIA: "Z Archiwum X" i kolejny mistrzowski odcinek Darina Morgana
W poprzednim sezonie "Z Archiwum X" – w większości koszmarnym lub/i koszmarnie nudnym – odcinek Darina Morgana ze specyficznym "potworem" był jedyną rzeczą, która rzeczywiście wyszła. 11. sezon "Z Archiwum X" moim zdaniem jest znacznie lepszy, ale i tak spec od lekkich, komediowych klimatów dał radę się wyróżnić.
"The Lost Art of Forehead Sweat" to cudowny, pomysłowo skonstruowany odcinek, w którym długo nie wiadomo, o co chodzi, a kiedy już zaczynamy to rozumieć, ta historia robi się jeszcze lepsza. Po tym jak zaliczamy czarno-biały wstęp i powrót Muldera z polowania na Wielką Stopę, zostajemy wrzuceni w sam środek surrealistycznego spisku z facetem o imieniu Reggie (Brian Huskey z "Veepa"). Spisku, który trafnie komentuje współczesną rzeczywistość polityczną, we wdzięczny sposób opowiadając historię człowieka, który chciał tylko służyć krajowi, a dziś nawet nie pamięta własnego nazwiska.
Rewelacyjnych momentów nie brakuje (moje ulubione to poszukiwania zaginionego odcinka "Strefy mroku", rozmowa Muldera z doktorem Oni, Skinner pytający zupełnie mimochodem, dokąd zabierają Reggiego, i tekst Scully o tym, że chce pamiętać, jak to było), a sprawność i lekkość, z jaką komedia przeplata się z tragedią, jest wręcz zadziwiająca. Darinowi Morganowi udało się nas zabrać w nostalgiczną podróż do najlepszych czasów serialu, przypomnieć, czemu do pewnych rzeczy lepiej nie wracać, a także połączyć historię jednego człowieka z nie tyle nawet rządowymi konspiracjami, ile politycznym tu i teraz. I to wszystko w niecałe 45 minut.
To świetny, inteligentny, przewrotny odcinek, który zmusza do myślenia na wielu płaszczyznach. A ostatnia scena każe wręcz zadać pytanie o zasadność powrotu serialu i czy nie bylibyśmy wszyscy szczęśliwsi, gdybyśmy po prostu "pamiętali, jak to było". Pewnie tak, ale nie zmienia to faktu, że nowy sezon ma swoje plusy. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: Klub Węża i feministki, czyli dzień jak co dzień w "High Maintenance"
Jak połączyć feministyczne spotkanie, rodziców z prowincji odkrywających miejskie niespodzianki i węża imieniem Fagin (albo samicę, płeć nie została określona)? Odpowiedź na to niecodzienne pytanie znajdziecie w nowym odcinku "High Maintenance", który jest w gruncie rzeczy kwintesencją tego serialu.
Mamy tu dwie, luźno, ale absolutnie cudownie połączone ze sobą historie, spięte rzecz jasna osobą naszego dilera. W pierwszej obserwujemy starszą parę, Sharon i Rona (Marcia DeBonis i Ray Anthony Thomas), odwiedzających w Nowym Jorku swoją córkę, poznających uroki mieszkania z Airbnb i korzystających z dobrodziejstw dostarczonych przez Guya. W drugiej natomiast wpadamy w sam środek spotkania grupki feministek, które szybko zamienia się w zróżnicowaną rasowo imprezę z wężem i bronią w centrum uwagi.
Czyste szaleństwo, w którym mnóstwo rzeczy mogło pójść nie tak, a jednak twórcom udało się połączyć je ze sobą w absolutnie wyjątkową komediową jazdę bez trzymanki. To wręcz niesamowite, jak twórcy zdołali rozbroić tykającą bombę w postaci przerysowanych uczestniczek kobiecego protestu, wrzucając pomiędzy nie biednego, skołowanego (ale ciągle emanującego męskością, zakłócającą strumień żeńskiej lunarnej energii) Guya.
"High Maintenance" doskonale zdaje sobie sprawę z tego, jak bardzo niektórzy tu przesadzają, ale nikogo nie osądza ani nie krytykuje. Przygląda się za to z ciekawością i rozładowuje potencjalne napięcie humorem. Czasem bardziej wyszukanym (w feministycznych rozmowach nie brakuje perełek), a kiedy indziej slapstickowym, jak podczas akcji z wężem. Wszystko zaś z urokiem, jakiego mogą pozazdrościć tej produkcji nie tylko inne komedie. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: "Most nad Sundem", czyli okrucieństwo bez granic
Po fantastycznym pierwszym odcinku serii czwartej kolejne dwa tygodnie okazały się nieco rozczarowujące. Wątki śledztwa mnożyły się bezładnie, a perypetie prywatne spychano trochę na margines. Nie było w wystarczającym stopniu, tak typowych dla tego szwedzko-duńskiego kryminału, emocji i poczucia bezsilności przed ekranem, a sezon zdawał się zmierzać donikąd. Jednak najnowszy odcinek udowadnia, że scenarzyści mają plan. Wystarczyło trochę poczekać.
Wreszcie wiemy, że cała masa opowiedzianych dotąd osobnych historii ofiar i ich bliskich jakoś się łączy. To jednak tylko jeden z przełomowych momentów tego tygodnia. Cieszy fakt, że Saga mogła znów wykazać się umiejętnością śledzenia powiązań i po trudnych więziennych przejściach wraca do siebie. Odcinek zostanie jednak w pamięci także ze względu na zemstę tak okrutną, że nawet w "Moście nad Sundem" jest to nieco szokujące. Wprawdzie zdajemy sobie sprawę, że ukarany przez mordercę ojciec sam jest groźnym bandytą, ale nie możemy nie współczuć mu, kiedy na skutek skomplikowanego planu zemsty sam staje się katem córki, którą kocha nad życie.
Scenarzyści "Mostu nad Sundem" najwyraźniej nie cofną się przed niczym. Tym ciekawiej zapowiada się więc druga połowa sezonu. Zwłaszcza że wątki prywatne coraz mocniej zaczynają dochodzić do głosu. Nawet Lilian wreszcie zobaczyliśmy przez chwilę poza sytuacją zawodową. Wygląda też na to, że relacja Sagi i Henrika zmienić się musi na zawsze – niezależnie od tego, jakie decyzje na temat przyszłości podejmą. Czekamy niecierpliwie na więcej ponurych zwrotów akcji w śledztwie, a równocześnie liczymy, że naszym ulubionym policjantom uda się jakoś przetrwać. [Kamila Czaja]
HIT TYGODNIA: "This Is Us" przygotowuje grunt pod swój największy odcinek
"This Is Us" to prawdopodobnie najbardziej cyniczny serial świata. Dan Fogelman i spółka opanowali do perfekcji sztuczki, które kiedyś działały w telewizji ogólnodostępnej, i sprawili, że współczesna publika – netfliksowa, kablówkowa, przyzwyczajona do oglądania, co chce i kiedy chce – nie jest w stanie im się oprzeć. Bo czy coś może zastąpić wspólnie przeżywane emocje? Produkcja NBC udowadnia, że nie – i że współczesne seriale wciąż mogą gromadzić przed telewizorami miliony ludzi o określonej porze i wywoływać emocje niczym widowiska sportowe.
Choć "This Is Us" nie jest do końca "moim" serialem, podziwiam i doceniam tę sprawność twórców i jestem przekonana, że zmieniają oni telewizję ogólnodostępną na lepszą. A najnowszy odcinek, "That'll Be the Day", uważam za perfekcyjny wstęp do wydarzeń, które zostaną pokazane po Super Bowl.
Zobaczyliśmy ostatni dzień życia Jacka Pearsona. Dzień, któremu daleko było do idealnego i który będzie kładł się cieniem na przyszłości jego dzieci, nie tylko dlatego, że za chwilę stracą ojca. Kevin pokłócił się z tatą i uciekł do Sophie, co będzie rzutowało na jego dorosłe życie. Kate zobaczyła siebie oczami Jacka i to będzie wspomnienie, które zostanie z nią na zawsze (a do tego dojdzie jeszcze poczucie winy, którego źródło za chwilę poznamy). Randallowi i Rebece także za chwilę runie cały świat.
"This Is Us" wie, jak podkręcać emocje, czyni to w wyrachowany i często przesadzony sposób, a jednocześnie jakimś cudem to działa i wydaje się prawdziwe. Czekam z niecierpliwością na ciąg dalszy – jeszcze tylko tydzień! [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: Pete odkrywa siebie w "Na wylocie"
Nie traktuj jednorazowych numerków jak poważnego związku. Nie stawiaj gorącego naczynia na szklanym stoliku. A przede wszystkim zatrać się, aby odkryć kim jesteś, bo życie to impreza. "Na wylocie" dało w tym tygodniu Pete'owi kilka bardzo cennych życiowych porad oraz doskonałego przewodnika po bezkresnym wszechświecie w osobie Leifa (George Basil). Nie mogło być nudno.
I zdecydowanie nie było, bo poza ciężkim porankiem w mieszkaniu Ali (Jamie Lee), dostaliśmy jeszcze podróż z nurtem miasta na lekkim haju, życiową pogadankę z początkującym raperem, grę we frisbee oraz spotkanie z doktorem Ozem w niesamowitym stroju. A także zrzucanie (na koniec wprawdzie siłowe, ale jednak) ciążącej Pete'owi jak kotwica obrączki, z którym miał coś wspólnego pewien szybkowar i odrobina LSD.
Odcinek upłynął więc na serii absurdalnych sytuacji, z których przebijała potrzeba odkrycia siebie i porzucenia przeszłości. Z jednym i drugim Pete poradził sobie tylko w pewnym stopniu, ale przecież trudno oczekiwać, by droga ku odnalezieniu celu życia miała być prosta, prawda?
Naszego bohatera czeka jeszcze sporo przeszkód i drugie tyle wątpliwości, choćby dotyczących wiary, ale oglądanie jego kolejnych wpadek to czysta przyjemność. Tym bardziej że po każdej chce się temu życiowemu niedojdzie kibicować jeszcze mocniej i wraz z nim świętować choćby drobne sukcesy. A jeśli towarzyszy im oderwana od rzeczywistości podróż ulicami Nowego Jorku, tym lepiej. [Mateusz Piesowicz]
KIT TYGODNIA: "The Alienist", czyli ambicje tylko na papierze
Oparty na bestsellerowej powieści, ze świetną obsadą, dobrymi nazwiskami wśród twórców, dopracowaną w najmniejszym detalu scenografią oraz cieszącymi oko efektami – w "The Alienist" teoretycznie wszystko przemawiało za tym, że będziemy mieć do czynienia z ambitnym produktem. Niestety, stało się inaczej.
Główne zarzuty wobec produkcji TNT to brak głębi, banalne rozwiązania, dłużyzny, które nie prowadzą do satysfakcjonujących rozwiązań, oraz dosłowność. "The Alienist" mogłoby się bardziej spodobać, gdyby nie powstały wcześniej takie seriale jak "Boardwalk Empire", "The Knick", "Penny Dreadful", "Sherlock", "Ripper Street" czy "Mindhunter". W każdym z nich wirtuozersko pokazano jeden lub kilka z wyżej wymienionych elementów: makabryczne zbrodnie, dawny Nowy Jork, nietypowe metody tropienia psychopatycznych morderstw, rozpracowanie psychiki zabójców, horror w dopracowanych kostiumach z epoki. W "The Alienist" prawdopodobnie chciano zawrzeć te wszystkie elementy na raz i zakończyło się to fiaskiem.
Materiał źródłowy został wydany w 1994 roku, a prawa do ekranizacji sprzedano jeszcze przed ukazaniem się książki. Dlaczego tak długo czekała, by trafić na ekran? Jednym z "czynników" blokujących adaptację był Caleb Carr, autor powieści. W rozmowie z "The New York Times" pisarz przyznał: "Jeśli serial odniesie sukces, poczuję w pewnym sensie ulgę. Jeśli nie, będę się tylko dalej frustrował". Z naszej perspektywy wygląda na to, że Carr będzie musiał kontynuować życie we frustracji. [Paulina Grabska]
KIT TYGODNIA: "Mozaika", czyli serial, który nie odmienił naszego życia
Gdyby chodziło o pozbawiony większych ambicji kryminał, nie mielibyśmy do "Mozaiki" szczególnych zastrzeżeń. Ot, przyzwoita produkcja, która nie wzbudza większych emocji, ale da się ją bezboleśnie obejrzeć – co zresztą podkreślałem w recenzji. Mówimy jednak o serialu, który wywołał przed premierą sporo szumu, a niektórzy nazywali go nawet przełomowym ze względu na towarzyszącą mu aplikację. W takim przypadku trudno nazwać efekt końcowy inaczej, niż rozczarowaniem.
Bo "Mozaika" nie jest absolutnie niczym, czego już byśmy nie widzieli. To standardowy kryminał, nawet nieco rozwleczony i zdecydowanie z opóźnionym zapłonem (o właściwej historii możemy tu mówić dopiero od 3. odcinka). Jest morderstwo, tłum podejrzanych, stopniowo odkrywane okoliczności, różne punkty widzenia, pomieszana chronologia itd. Fani gatunku nie znajdą tu nic nowego i pewnie szybko odgadną, kto za wszystkim stoi, a reszta się zwyczajnie wynudzi. Także dlatego, że bohaterowie są kompletnie bezbarwni, a bywają wręcz irytujący.
Jak na produkcję, którą swoim nazwiskiem firmuje Steven Soderbergh, tego typu poprawność to zdecydowanie za mało. Trudno zresztą oprzeć się wrażeniu, że serial jest tylko efektem ubocznym jego pomysłu na aplikację. Twórca dostał w swoje ręce nowe zabawki, a że przy okazji trzeba z nich było ulepić kilka odcinków, to zrobił to na odczepnego.
Tak właśnie wygląda telewizyjna wersja "Mozaiki" – serialu, który miał odmienić nasze życie, a co najwyżej wyrwał z niego kilka godzin, jeśli już dobrnęliście do końca, chcąc sprawdzić, czy to naprawdę jest aż tak przewidywalne. I nie, zakończenie niczego w tym obrazie nie zmienia. [Mateusz Piesowicz]