Serialowe hity i kity – nasze podsumowanie tygodnia
Redakcja
4 lutego 2018, 22:02
"Zabójstwo Versace: American Crime Story" (Fot. FX)
Ten tydzień należał do Judith Light z "American Crime Story", Jasona Isaacsa ze "Star Trek: Discovery" i Gillian Anderson z serialu "Z Archiwum X". Poza tym doceniamy "The Good Place" i niechętnie wręczamy pewien kit.
Ten tydzień należał do Judith Light z "American Crime Story", Jasona Isaacsa ze "Star Trek: Discovery" i Gillian Anderson z serialu "Z Archiwum X". Poza tym doceniamy "The Good Place" i niechętnie wręczamy pewien kit.
HIT TYGODNIA: Halo, tu Ziemia (?) – czyli finał 2. serii "The Good Place"
Jeśli wiemy, że w kolejnym sezonie oglądać będziemy (znowu!) zupełnie inny serial niż dotychczas, to znaczy, że właśnie skończyliśmy finałowy odcinek serii "The Good Place". Niby podpowiedź zawarta w tytule, "Somewhere Else", sugerowała, że będzie zaskakująco i inaczej, ale znów daliśmy się zaskoczyć.
Jak pisał już Mateusz, w każdym innym serialu fakt, że dwie wspaniałe pary wreszcie wyznały sobie uczucia (zaiste: "Hot diggity dog!"), byłby tym, co zapamiętamy z odcinka. Tymczasem zanim zdążyliśmy się nacieszyć wyznaniem Janet i pocałunkiem zainicjowanym przez Chidiego, nasi bohaterowie wylądowali z powrotem w swoich ziemskich życiach lub w jakiejś następnej symulacji. Z jednej strony to coś w rodzaju kolejnego resetu, z drugiej – widz nie czuje się oszukany, bo wygląda na to, że dostanie zupełnie nową, pomysłową i mądrą historię o postaciach, które zdążył pokochać.
Czy Chidi pomoże Eleanor także "za życia"? Czy wszyscy w końcu się spotkają? Czy aby na pewno nikt nie zauważył interwencji Michaela à la "Cheers"? Gdzie właściwie jest "gdzie indziej"? Michael Schur znów nas zadziwił i zachwycił. Czekamy więc w napięciu na kolejny sezon. Z wiarą, że każde miejsce, w którym ten twórca umieści naszą ulubioną ekipę grzeszników, będzie dobre. [Kamila Czaja]
HIT TYGODNIA: Zabójstwo Lee Miglina i niesamowita Judith Light w "American Crime Story"
"A Random Killing" to pierwszy z kilku odcinków "Zabójstwa Versace", w którym nie pojawia się nikt o nazwisku Versace. I jest to strzał w dziesiątkę, zwłaszcza kiedy na scenę wchodzi Judith Light w roli żony magnata chicagowskiego rynku nieruchomości Lee Miglina i właścicielki kosmetycznego imperium – słowem, kobiety, której amerykański sen się spełnił w każdym możliwym aspekcie. I nieważne, że przynajmniej w jakimś stopniu był kłamstwem, a zakładanie maski nie zawsze było przyjemnym uczuciem – Marilyn zdecydowanie należała do 1% tych, którym się w życiu powiodło. Do czasu.
Występ Judith Light robi się naprawdę znakomity, kiedy jej bohaterka dowiaduje się o śmierci męża i podejmuje decyzję, by za wszelką cenę chronić jego dobre imię. Jej reakcja na tragiczną wiadomość tylko na pozór wydaje się totalnie chłodna, w rzeczywistości wszystko w tej kobiecie się gotuje, by w końcu wybuchnąć, ale tylko na króciutką chwilę i na oczach jednej osoby. Potem znów widzimy maskę, ale wiemy już, że pod nią znajduje się człowiek. W ciągu 50 minut Judith Light udało się stworzyć wielowymiarową, skomplikowaną postać, z którą aż chciałoby się zostać jeszcze nieco dłużej.
A i twórcom należą się pochwały za to, jak wiele udało się w tym odcinku powiedzieć o hipokryzji panującej w amerykańskim społeczeństwie w tamtym okresie. Marilyn Miglin do dziś milczy na temat śmierci swojego męża i trzyma się twardo wersji, że to było przypadkowe morderstwo. Ale wiele wskazuje na to, że wcale nie było i że serial nie jest daleki od prawdy, sugerując, iż Lee Miglin sypiał z mężczyznami, a jednym z tych mężczyzn mógł być Andrew Cunanan.
W 3. odcinku "Zabójstwo Versace" z teatralnego serialu o projektancie mody i jego pełnym przepychu świecie zamieniło się w kameralną opowieść o osobistej tragedii, której przyczyn prawdopodobnie nigdy w stu procentach nie poznamy. I okazało się, że nie tylko to potrafi, ale wręcz jest jeszcze lepsze. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: "Star Trek: Discovery" nie zwalnia, szokuje i stawia sprawy jasno
W ostatnich tygodniach "Star Trek: Discovery" nabrało takiego rozpędu, że nie nadążamy z komentowaniem kolejnych rewelacji. W odcinku "What's Past is Prologue" trend został podtrzymany, a jeszcze dodano do niego tyle efektownej akcji i znaczących komentarzy, że całość oglądało się jednym tchem.
Zacznijmy od tych drugich, bo o ile wcześniej twórcy aluzjami rzucali w miarę subtelnie, ujawnienie prawdziwej tożsamości kapitana Lorki pozwoliło im pójść na całość. Jego słowa o ochronie ziemskiego stylu życia i ludzkiej rasy, Federacji jako dziecinnym idealizmie i nierównych sobie gatunkach, wyborach i opiniach są jasną deklaracją tego, jaki świat odbija się w Mirror Universe. Słowa "make the Empire glorious again" nie padły tu przypadkowo, co zresztą potwierdził sam Jason Isaacs, czyniąc ze swojego bohatera kogoś więcej, niż banalny czarny charakter.
Tym bardziej szokujący jest bezceremonialny sposób, w jaki twórcy się z nim pożegnali, fundując nam najpierw trzymającą na krawędzi fotela scenę walki. Nieważne jest teraz, czy Lorcę jeszcze w serialu zobaczymy, czy nie – takiego zwrotu akcji się najzwyczajniej w świecie nie spodziewaliśmy. Brawa i za odwagę, i za realizację.
A na tym wciąż nie koniec, bo choć załodze Discovery (powiększonej o nową/starą kapitan) udało się wreszcie wrócić do domu, czekała ich tam kolejna nieprzyjemna niespodzianka. Czy ktoś tutaj ma w ogóle w planach wyhamować przed końcem sezonu? [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: William, twisty i tona prawdziwych emocji w "Z Archiwum X"
Choć moim ulubionym odcinkiem tego sezonu "Z Archiwum X" wciąż pozostaje "The Lost Art of Forehead Sweat", a na wszystko, co dotyczy Williama, patrzę podejrzliwie ze względu na powiązania z mitologią, muszę przyznać, że "Ghouli" – odcinek Jamesa Wonga, który na początku wygląda jak typowy horror – było mnie w stanie do niego przekonać. I powodem wcale nie są twisty i zawadiackie pomysły, tylko proste, ludzkie emocje, których dotychczas albo brakowało, albo wypadały sztucznie.
To, co nie działało we wszystkich częściach "My Struggle", tutaj wreszcie wyszło świetnie. Gillian Anderson bezbłędnie wcieliła się w roztrzęsioną matkę, przekonaną, że jej syn zabił się, zanim zdążyła go poznać. Scena, w której Scully przeprasza Williama, że go zostawiła, i wyraża cały swój żal z powodu tego, co się wydarzyło, rzeczywiście chwyta za serce. Tak świetnej Anderson jeszcze w nowych odcinkach "Z Archiwum X" nie widzieliśmy. Nie pamiętam też, kiedy poprzednio ten serial był w stanie mnie zaangażować emocjonalnie w takim stopniu.
A poza tym "Ghouli" sprawiło mi wiele frajdy, kiedy odkrywało kolejne warstwy mistyfikacji Williama, aż do finałowej sceny na stacji benzynowej. Syn Scully miał świetne wejście, okazał się fajnym, inteligentnym dzieciakiem i dał mi dobry powód, żeby obejrzeć ten sezon do końca, nawet jeśli nie będzie już więcej odcinków mojego ulubieńca Darina Morgana. Trochę się boję tego, jak Chris Carter i spółka połączą Williama z wątkiem głównym – a na pewno to uczynią w tym sezonie – ale przede wszystkim jestem tego ciekawa. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: Opos i kot zwalczają przestępców w "Crazy Ex-Girlfriend"
Styczniowe odcinki "Crazy Ex-Girfriend" na tle poziomu, do którego przyzwyczaił nas ten serial, były rozczarowujące. "Nathaniel and I Are Just Friends" to jednak sygnał powrotu do formy. Doskonałym pomysłem okazał się przeskok czasowy, dzięki czemu nie musimy miesiącami oglądać, jak rozwija się najmniej przekonujący wątek: Heather jako surogatka. Możemy za to wrócić do tego, co w "Crazy Ex-Girlfriend" interesujące prawie tak bardzo jak padające w tym odcinku co krok pomysły na nowe seriale CBS-u.
Przede wszystkim Rebecca robi kolejne postępy w terapii, nawet jeśli chwilami może się wydawać, że to znów krok do przodu i dwa kroki w tył. A jednak jest jak z przypominaniem motywów muzycznych (tym razem wróciły "The Moment Is Me" i "Face Your Fears"), czyli niby podobnie, ale jednak inaczej. Owszem, szkoda Nathaniela, który wobec swojej dziewczyny, Mony, zachowuje się wprawdzie okropnie, ale dla Rebeki stanowi coś w rodzaju rycerza na białym koniu. Ale tym razem obawy głównej bohaterki są lepiej uświadomione i istniej szansa, że kiedyś uwierzy ona wreszcie, że zasługuje na miłość. Może faktycznie, jak w świetnej piosence dr Akopian, "ta sesja będzie inna".
Przeskok czasowy okazał się też udanym rozwiązaniem innych wątków. White Josh dostał czas, by poradzić sobie z zerwaniem z Darrylem (chociaż pewnie jeszcze zobaczymy, jak sobie poradził). Paula na pewien czas straciła przyjaciela, ale dojrzała do uświadomienia sobie paru rzeczy na swój temat. A Valencia jest w udanym związku z kobietą i skutecznie prowadzi firmę. Nawet zmagania Heather i Hectora z dorosłością ogląda się dobrze, kiedy wiadomo, że wątek surogatki dobiega finału. Finału dobiega też sezon, a może nawet serial, co dało się odczuć w klimacie "Nathaniel and I Are Just Friends". Oby ostatnie dwa odcinki (serii? całości?) nie zawiodły. [Kamila Czaja]
KIT TYGODNIA: U Gallagherów wciąż bez zmian, czyli rozczarowujący finał 8. sezonu "Shameless"
Przyzwyczailiśmy się już do faktu, że "Shameless" to jeden z tych seriali, które od pewnego czasu nie notują ani szczególnych wzlotów, ani upadków. Jak na produkcję, która właśnie zakończyła swój 8. sezon, stały, solidny poziom brzmi w sumie całkiem nieźle, więc dlaczego obdarzyliśmy jego finałowy odcinek niechlubnym mianem kitu tygodnia?
Z prostego powodu: spodziewaliśmy się znacznie więcej. I mieliśmy do tego prawo, bo "Shameless" weszło w 8. sezon naprawdę dobrze. Samodzielna Fiona, odmieniony Frank, Carl i jego "terapia odwykowa", stający na nogi Lip – wszystko to było podmuchem świeżego powietrza w serialu, który nieco już kisił się we własnym sosie. Na koniec jednak ze wszystkiego ostał się tylko Lip, bo cała reszta poszła w bezpiecznym i przewidywalnym dla Gallagherów kierunku. Było więc sporo szaleństw, a na zakończenie Frank wylądował na dnie.
Wszystko natomiast oglądało się dość przyjemnie (trudno by było inaczej, skoro znamy i lubimy tych bohaterów od lat), a jednocześnie kompletnie bez emocji. Tych nie zdołał wzbudzić nawet niejasny los Iana, o całej reszcie nie wspominając. Jasne, "Sleepwalking" to przyzwoity odcinek (choć na finał sezonu absolutnie nie wygląda), a całe "Shameless" nadal prezentuje się nieźle, jak na serial z takim stażem, ale potrzeba jakiegokolwiek przełomu wydaje się absolutnie niezbędna. Bo przecież nie chcemy zapamiętać Gallagherów z mozolnego zjazdu ku bylejakości, prawda? [Mateusz Piesowicz]