Które seriale warto oglądać? Oceniamy nowości ze stycznia
Redakcja
6 lutego 2018, 20:33
"The End of the F***ing World" (Fot. Channel 4)
Rok 2018 w samym styczniu przyniósł nam blisko 20 nowych seriali fabularnych. Oceniamy premiery z zeszłego miesiąca, takie jak "Odpowiednik", "Brytania", "Mozaika" czy debiutujące w Polsce "The End of the F***ing World".
Rok 2018 w samym styczniu przyniósł nam blisko 20 nowych seriali fabularnych. Oceniamy premiery z zeszłego miesiąca, takie jak "Odpowiednik", "Brytania", "Mozaika" czy debiutujące w Polsce "The End of the F***ing World".
"McMafia"
Kolejny po "Nocnym recepcjoniście" efekt współpracy BBC z AMC (w Polsce dostępny na platformie Amazon Prime Video), który zresztą w pewnym stopniu przypomina swojego poprzednika. Tutaj też mamy intrygę o globalnym zasięgu, jednak szpiegów zastąpili w niej gangsterzy. Choć to raczej nie jest dobre określenie, bo kryminaliści z "McMafii" działają jak wielka, międzynarodowa korporacja.
Serial zabiera nas w świat nowoczesnej przestępczości zorganizowanej w towarzystwie Alexa Godmana (znakomity James Norton), syna rosyjskiego mafioza, który zerwał z kryminalną historią swojej rodziny, zakładając świetnie prosperującą firmę inwestycyjną. Okoliczności zmuszają go jednak do zmiany poglądów i odkrycia, że w dzisiejszej rzeczywistości różnica pomiędzy bankierem a gangsterem wcale nie jest taka duża.
"McMafia" nie jest serialem narzucającym widzom szalone tempo. Fabuła, choć błyskawicznie przerzuca nas z jednego końca świata na drugi, rozwija się dość spokojnie, pozwalając nam odkrywać sieć powiązań pomiędzy pieniędzmi zarządzanymi przez londyńskich finansistów, a skorumpowanymi urzędnikami w Bombaju, czeskimi przestępcami czy meksykańskimi handlarzami narkotyków. Zapomnijcie o królach lokalnego podwórka – tutaj brudne interesy robi się na globalną skalę.
Całość jest na tyle jasno i precyzyjnie skonstruowana, że serial ogląda się z przyjemnością, choć nie wszystko wypada w nim idealnie (zwłaszcza wątki prywatne rodziny Alexa), a czasem aż się prosi, by nieco podkręcić emocje. Bardzo solidna robota. [Mateusz Piesowicz]
"LA do Vegas"
Serial komediowy, który polskie FOX Comedy pokazuje w soboty o godz. 21:05, mógł być powiewem świeżości w sitcomowym świecie, a jest w najlepszym razie średniakiem. Bohaterami są pasażerowie i załoga weekendowego lotu z Los Angeles do Las Vegas – ci pierwsi opętani myślą o odmienieniu całego życia w dwa dni, ci drudzy sfrustrowani, że nie dostali lepszej trasy. Zderzenie jednego z drugim potrafi być szalenie zabawne i smutne jednocześnie, szkoda tylko że serial idzie po linii najmniejszego oporu.
W "LA do Vegas" rządzą wszelkie możliwe stereotypy. Zarówno kapitan Dave (Dylan McDermott), jak i jego załoga, w skład której wchodzą m.in. stewardesa Ronnie (Kim Matula), jej kolega Bernard (Nathan Lee Graham) i drugi pilot Alan (Amir Talai), są siedliskiem jednowymiarowo pokazanych frustracji. Równie prości są pasażerowie, których po kilku odcinkach wciąż da się opisać jednym słowem: ten pan to Brytyjczyk, ta pani to striptizerka, a tamten pan ma problem z uzależnieniem od hazardu.
Jedne relacje są mniej sztampowe, inne bardziej – podobnie jest z żartami. Nie ma póki co w "LA do Vegas" niczego, co by wybijało się ponad przeciętność, i to największa bolączka tego serialu. Serialu, który mógłby być czymś więcej niż bezbarwnym przeciętniakiem, gdyby scenarzyści bardziej się postarali. Bo pomysł wyjściowy mieli świetny. [Marta Wawrzyn]
"Grown-ish"
Spin-off "Black-ish", który wykorzystuje sprawdzoną formułę – inteligentnego sitcomu, z narratorem i społecznym zacięciem – by opowiedzieć nową historię. Historię dorastania najstarszej córki Johnsonów, Zoey (Yara Shahidi), która idzie na studia i zamieszkuje na kampusie, na wszelki wypadek niezbyt daleko od domu.
Ten brak ryzyka widać nie tylko w wyborze uczelni dla Zoey (gdyby coś poszło nie tak, zawsze może wrócić), ale także w treści serialu, która na razie specjalnie odkrywcza nie jest. I to jest prawdopodobnie największa wada "Grown-ish" – wypada przeciętnie tam, gdzie "Black-ish" błyszczy najbardziej. Czyli w sytuacjach kiedy trzeba przekazać jakąś życiową mądrość czy też smutną prawdę chociażby o rozwarstwieniu społecznym w USA i zrobić to tak, by nie naruszyć ram komedii.
"Grown-ish" na razie robi to średnio, sprowadzając życie studenckie Zoey do szeregu klisz na temat pierwszoroczniaków. Są więc imprezy, alkohol, tajemnicze pigułki, walka, żeby pogodzić życie towarzyskie z nauką, a do tego oczywiście pierwsze dorosłe przyjaźnie i miłości, które także wydają się już czymś więcej niż te licealne.
Yara Shahidi ma dość charyzmy i jest wystarczająco sympatyczna, żeby udźwignąć ciężar głównej roli, problem leży w scenariuszu, który przy "Black-ish" wypada słabiej i bardziej sztampowo. Niemniej jednak co tydzień do tego serialu powracam i coraz bardziej lubię nie tylko samą Zoey, ale także grupkę jej przyjaciół. Ich lęki, życiowe ambicje i próby odnalezienia się w nowym środowisku to najlepsze, co "Grown-ish" oferuje na tym etapie. Kiedy ze sobą rozmawiają, mimowolnie przypominają ekipę z "The Breakfast Club", trochę tylko starszą. Za często jednak zdarzają się odcinki o niczym, z których po paru minutach nie pamiętam ani jednej sceny. "Black-ish" przyzwyczaiło mnie do czegoś więcej. [Marta Wawrzyn]
"9-1-1"
Nowy serial Ryana Murphy'ego, Brada Falchuka i Tima Mineara, który dziś o godz. 22:00 startuje w polskim FOX-ie. W recenzji pilota potraktowaliśmy go bezlitośnie, co nie zmienia faktu, że nie tylko przetrwa (oglądalność ma w USA lepszą niż "Z Archiwum X", 2. sezon już został zamówiony), ale i prawdopodobnie rozwinie się w produkcję przynajmniej przyzwoitej jakości, którą docenią zwłaszcza miłośnicy gatunku.
"9-1-1" to procedural w rewelacyjnej obsadzie, który skupia się na ratownikach udzielających pierwszej pomocy osobom dzwoniącym na numer alarmowy. Angela Bassett wciela się w policjantkę, Peter Krause w strażaka, zaś Connie Britton w operatorkę, odbierającą telefony od ludzi, którzy właśnie znaleźli się w dramatycznej sytuacji. Jak pokazują kolejne odcinki, to są przemyślane postacie, których zadania nie sprowadzają się do siłowania się z wężami czy wydostawania z odpływów dzieci spuszczonych w toalecie. I właśnie dla nich, a nie dla szalonych akcji ratowniczych warto zerknąć na "9-1-1". Jeśli tylko lubicie procedurale.
Niemniej jednak trzeba zaznaczyć, że serial jest specyficzny i nie trafi do każdego, kto oglądał "Glee", "American Crime Story", "Feud" i całą resztę. Jak uwielbiam charakterystyczny, przesadzony pod każdym względem i stawiający na podkręcone emocje styl Ryana Murphy'ego prawie w każdym wydaniu, tak tutaj go nie kupuję zupełnie. A tak to właśnie jest z tą konwencją – albo ją kupujemy w stu procentach i oglądamy to z zapartym tchem, albo łapiemy się za głowę, widząc kolejne absurdalne sytuacje, w które wplątują się nasi dzielni ratownicy. Trzeciej drogi po prostu nie ma. [Marta Wawrzyn]
"The End of the F***ing World"
Ledwo zaczął się 2018, a my już otrzymaliśmy solidnego kandydata do grona najlepszych seriali roku (możecie się śmiać, że czynię takie deklaracje w lutym, ale wrócimy do tematu w grudniu). 8-odcinkowy serial Channel 4, adaptacja komiksu Charlesa Forsmana, zyskała drugie życie dzięki dystrybucji na Netfliksie.
Główny bohater "The End of the F***ing World" to 17-letni James (Alex Lawther znany z "Black Mirror), który już w pierwszych kilkunastu sekundach serialu oznajmia, że jest psychopatą i planuje zabić człowieka. Na ofiarę wybiera Alyssę (Jessica Barden z "Penny Black"), nową uczennicę w szkole. Problem w tym, że Alyssa jest wyjątkowo inteligentna i bezczelna. Między dwójką rodzi się uczucie, ale jeśli myślicie, że to typowa historia "chłopak spotyka dziewczynę", jesteście w wielkim błędzie.
James i Alyssa uciekają z domu i bardzo szybko wchodzą w konflikt z prawem. Ich przygody można by opisać jako "Misfits" bez supermocy lub serialową wersję "Urodzonych morderców" dla nastolatków. Choć "The End of the F***ing World" bywa brutalny i często prezentuje swobodne podejście do tematu śmierci, zdecydowanie nie można powiedzieć, że mamy tu do czynienia z gloryfikacją przemocy. Największym dramatem jest wpływ zaburzeń i problemów dorosłych na rozwój dzieciaków, które doświadczają zarówno przemocy symbolicznej, jak i faktycznej.
Serial ma otwarte zakończenie, co po premierze wywołało burzliwą dyskusję: czy 2. sezon miałby sens? Wiele osób uważa, że historia powinna zakończyć się w dokładnie tym miejscu, w którym pojawiają się napisy końcowe ostatniego, ósmego odcinka. Jednak Barden i Lawther stworzyli tak fantastycznych bohaterów, że jeśli tylko scenarzyści wpadną na dobry pomysł, jak przedstawić ich dalsze losy, jesteśmy całym sercem za kontynuacją. Musiałby to być jednak naprawdę dobry pomysł, a poprzeczka została postawiona bardzo wysoko.
Wszystkie odcinki serialu dostępne są w serwisie Netflix. [Paulina Grabska]
"Hard Sun"
Nowy serial twórcy "Luthera", Neila Crossa, który z jednej strony powiela dobrze znane kryminalne schematy, a z drugiej dodaje do nich motyw, jakiego nie spotkacie nigdzie indziej. Tym jest rozumiany całkiem dosłownie koniec świata, który ma nastąpić za dokładnie 5 lat, o czym przypadkiem dowiaduje się para głównych bohaterów – londyńscy detektywi Charlie Hicks (Jim Sturgess) i Elaine Renko (Agyness Deyn).
Gdy tych dwoje odkrywa ukrywany przez władze fakt nieuchronnej zagłady Ziemi, nie zamierzają siedzieć bezczynnie, przez co błyskawicznie trafiają na celownik odpowiednich służb. Potem natomiast dzieje się jeszcze mnóstwo innych rzeczy, bo "Hard Sun" (pokazywany w Canal+ Seriale jako "Hard Sun. Przed Apokalipsą") nie ukrywa, że stawia przede wszystkim na akcję, napięcie i szybkie tempo, nawet kosztem perfekcyjnej logiki.
I muszę przyznać, że ogląda się to całkiem nieźle, choćby z uwagi na duet detektywów z problemami oraz mających świetną chemię Jima Sturgessa i Agyness Deyn. Swoje robią jednak również piekielnie mroczne kryminalne historie, na których tworzeniu Neil Cross zna się jak mało kto. Te często spychają historię rodem z science fiction na drugi plan, byśmy mogli się skupić na starym, dobrym ściganiu psychopatycznych zabójców po ponurych londyńskich ulicach.
Wszystko zaś jest napędzane adrenaliną i wiszącymi gdzieś w powietrzu rozważaniami na temat nieuchronności śmierci i sensu działania w obliczu nieuniknionego. Tak, "Hard Sun" bywa zwyczajnie głupie, ale za to jak wciąga! [Mateusz Piesowicz]
"The Chi"
Gdyby ktoś nam powiedział, że ciepłą, emocjonalną historię można opowiedzieć, mając za tło cieszącą się złą sławą chicagowską dzielnicę South Side, to pewnie byśmy nie uwierzyli. Bo takie zestawienie brzmi jak kicz w czystej postaci i choć "The Chi" chwilami mocno się o niego ociera, skutecznie udowodniło, że dobre opowieści dadzą sobie radę bez względu na okoliczności.
Twórczynią nowego serialu Showtime jest Lena Waithe (możecie ją kojarzyć choćby z "Master of None"), która połączyła tutaj ze sobą kilka różnych historii, tworząc wielobarwną sieć. Mamy przeżywającego właśnie pierwszą szkolną miłość Kevina (Alex Hibbert); przechodzącego przyspieszony kurs dorosłości Emmetta (Jacob Latimore); młodą parę Brandona (Jason Mitchell) i Jerrikę (Tiffany Boone); wychodzącego z nałogu Ronniego (Ntare Mwine) i innych, których losy splotły się ze sobą w dramatyczny sposób.
Wszystko to natomiast w centrum dzielnicy słynącej z rekordowych statystyk przestępczości i skazującej swoich mieszkańców na życie w ciągłym lęku. Tak przynajmniej wynikałoby ze stereotypowych opinii, których jednak "The Chi" unika. Bo tutejsze South Side ma oczywiście mroczne oblicze, ale przede wszystkim jest po prostu domem dla grupy bohaterów, którzy przeżywają tu codzienne swoje radości i smutki, niekoniecznie związane z ulicznymi gangami, narkotykami i problemami z policją.
Serial jest w tym podejściu bardzo szczery i autentycznie wciągający, nawet jeśli nie wszystkie wątki ogląda się z równym zaangażowaniem. Bawi, emocjonuje, wzrusza i wymyka się czarno-białym klasyfikacjom – a przy tym jest po prostu dobrą telewizją, którą z czystym sumieniem polecamy. Nawet jeśli problemy mieszkańców Chicago wydają się Wam kompletnie obce. [Mateusz Piesowicz]
"Alone Together"
Lubimy depresyjne komedie, ale niestety nie wszystkie nadają się do oglądania – o "Alone Together" chcielibyśmy jak najszybciej zapomnieć. Bohaterowie tego serialu to para milenialsów z Los Angeles, Esther i Benji (w tych rolach twórcy, Esther Povitsky i Benji Aflalo), zajmujący się narzekaniem, bezproduktywnymi rozmowami i irytowaniem widzów, którzy mieli nieszczęście na nich trafić.
Więcej na temat fabuły serialu właściwie nie da się powiedzieć. Może jeszcze tylko to, że na każdym kroku podkreśla się tutaj, jak bardzo Esther i Benji nie pasują do otaczającego ich świata. Nie oni pierwsi i na pewno nie ostatni, ale że ekranowi outsiderzy zawsze są w cenie (tym bardziej w duecie), rozumiemy, że "Alone Together" mogło się wydawać dobrym pomysłem. Efekt końcowy może jednak służyć za film instruktażowy pod tytułem "Jak tego nie robić".
Przede wszystkim, nie należy wybierać na głównych bohaterów pary, której nie da się polubić. Poza tym dobrze byłoby, gdyby w serialu znalazły się jakieś emocje, więcej niż dwa, trzy udane dowcipy i jakikolwiek oryginalny pomysł czy choćby zarys angażującej fabuły. Dobrze zgadliście, "Alone Together" nie spełnia żadnego z tych warunków.
Nie broni się również aktorsko, bo pomiędzy parą bohaterów nie ma absolutnie żadnej chemii – zresztą trudno o nią, gdy tylko Esther Povitsky wykazuje jakiekolwiek oznaki życia i talentu. Miała być jeszcze jedna słodko-gorzka życiowa komedyjka, wyszedł męczący potworek, za wytrwanie przy którym powinno się wręczać jakieś nagrody. [Mateusz Piesowicz]
"Black Lightning"
"Black Lightning" to jeszcze jeden superbohater z wydawnictwa DC, który otrzymał swój własny serial w stacji CW, jednak nieco się różni od reszty kolegów po fachu w pstrokatych kostiumach. Po pierwsze, nie jest (póki co?) częścią Arrowverse, więc nie grozi nam atak crossoverów. Po drugie i istotniejsze, odstaje on od "Flasha" i pozostałych również fabularnie, prezentując się trochę jak "Luke Cage" w wersji, nomen omen, light.
Tytułowy bohater to w cywilu Jefferson Pierce (niezły Cress Williams), ustatkowany facet w średnim wieku, który przestał robić pożytek ze swoich elektrycznych supermocy dobrych kilka lat temu, skupiając się na pracy jako dyrektor szkoły i wychowywaniu dwóch córek. Okoliczności (a konkretnie panoszący się po ulicach gang zwany Setką) zmuszają go jednak do powrotu i ponownego wciśnięcia się w skrzący strój. Nie będzie jednak tak prosto, bo ani zdrowie, ani forma już nie te, co kiedyś, a to tylko pierwsze z brzegu wątpliwości, jakie trapią naszego bohatera.
Twórcy "Black Lightning", Mara Brock Akil i Salim Akil, zapowiadali nieco poważniejsze podejście do superbohaterskiego tematu i to się udało. Zamiast na komiksowe fabułki ze złoczyńcą tygodnia, postawili na rozrywkę połączoną z portretem targanego konfliktami społeczeństwa i problemami czarnej Ameryki. Całkiem nieźle, jak na opowieść o facecie strzelającym piorunami z dłoni.
"Black Lightning" nie urzeka przy tym subtelnością, ale spełnia swoje zadanie, wyróżniając się na tle płytkiej konkurencji. Nie spodziewaliśmy się niczego, a dostaliśmy niegłupi serial, który nie tylko bawi, ale ma też coś do powiedzenia. Jeśli już superbohaterowie muszą tłumnie atakować ekrany, to niech robią to w takim stylu. [Mateusz Piesowicz]
"Corporate"
Biurowa komedia stacji Comedy Central, która nie dorasta co prawda do pięt "The Office", zwłaszcza brytyjskiemu, ale i tak potrafi nieźle rozbawić lub/i doprowadzić do depresji. Zwłaszcza jeśli sami jesteśmy korposzczurami bądź mieliśmy kiedykolwiek do czynienia z korporacyjnym myśleniem. Bo "Corporate" to wielka korporacja pokazana w krzywym zwierciadle.
Akcja serialu Matta Ingebretsona, Jake'a Weismana (którzy grają też główne role) oraz Pata Bishopa osadzona jest w siedzibie Hampton DeVille, wyjątkowo strasznej firmy, która produkuje absolutnie wszystko i której macki sięgają absolutnie wszędzie. Szefuje jej niejaki Christian DeVille (znakomity Lance Reddick), a główni bohaterowie są menedżerami niższego szczebla – czyli ludźmi, którzy najmniej znaczą pośród tych, którzy znaczą cokolwiek. Patrząc na ich beznadziejne życie, od którego nie są już w stanie uciec, łatwo im współczuć i nawet w jakiś sposób zacząć się z nimi utożsamiać.
"Corporate" już w pierwszych odcinkach idzie na całość. Czarny humor, totalny nihilizm i próby samobójcze przeplatają się więc tutaj z codzienną korpogłupotą, która każe poświęcać cenny czas na superważne rozmowy o różnicy pomiędzy CC i BCC w mailu albo traktować bzdurnego tweeta jak sprawę życia i śmierci. Serial Comedy Central prezentuje tylko jedną stronę medalu, ale czyni to w pomysłowy, inteligentny sposób, zapoznając nas z bohaterami, których da się lubić, egzystującymi w świecie, który potrafi dobić każdego. Jest i śmiesznie, i w miarę świeżo, i przede wszystkim niesamowicie cynicznie. [Marta Wawrzyn]
"Brytania"
Dziwne połączenie historii (w bardzo niewielkim stopniu) z fantasy i psychodeliczną wizją przypominającą narkotyczny trip. Rzecz dzieje się w 43 roku n.e., gdy rzymskie legiony pod dowództwem Aulusa Plaucjusza (David Morrissey) podejmują kolejną próbę podboju terenów dzisiejszej Wielkiej Brytanii – wówczas zamieszkałych przez wojowniczych Celtów i tajemniczych druidów. Jest więc sporo akcji, w której w ruch idą miecze, duża dawka brutalności i trochę niezwykłości, a to wszystko w kostiumowym wydaniu.
Nie może zatem dziwić, że serial stacji Sky Atlantic (w Polsce można go oglądać w HBO i HBO GO) okrzyknięto brytyjską "Grą o tron", a jeszcze mniej zaskakujący jest fakt, że to porównanie zdecydowanie na wyrost. Z produkcją HBO łączą "Brytanię" dosadna przemoc i nagość oraz kilka znajomo wyglądających motywów, ale wszystko to jest o kilka klas gorsze i to nie tylko z powodu wyraźnie niższego budżetu.
Fabularnie serial prezentuje się chaotycznie i nudnawo, choć w wątkach można przebierać. Oprócz Rzymian jest na przykład duet złożony z druida Divisa (Nikolaj Lie Kaas) i młodej Cait (Eleanor Worthington Cox), a także zwaśnione celtyckie rody, w których wszyscy spiskują, zawierają tajemne sojusze i zdradzają się nawzajem. Dobre wrażenie kończy się jednak zwykle na obsadzie (są w niej jeszcze m.in. Kelly Reilly i Mackenzie Crook), bo trudno zaangażować się w losy którejkolwiek z postaci.
Nie można twórcy "Brytanii", Jezowi Butterworthowi, odmówić ambicji, bo widać, że bardzo starał się uczynić swój serial czymś innym, niż schematycznym kostiumowym widowiskiem. Pomieszał w tym celu konwencje, raz opowiadając poważną historię, a kiedy indziej bawiąc się hipnotycznymi wizjami i humorystycznymi wstawkami. Efekt jest jednak pokraczny, a z ciekawostki szybko zamienia się w irytującą bzdurę w ładnej oprawie. Szkoda czasu. [Mateusz Piesowicz]
"The Resident"
Nowy serial medyczny, w którym główne role grają Matt Czuchry ("Gilmore Girls", "Żona idealna") i Emily VanCamp ("Zemsta")? Wszystkie ręce na pokład i oglądamy! Po zetknięciu z serialem niestety nie poczuliśmy, że obcujemy z kolejnym "Dr. House'em" czy "Ostrym dyżurem", jednak uczciwie należy przyznać, że serial ma swoje plusy.
Niewątpliwie ciekawe jest to, że "The Resident" bez ogródek mówi o najciemniejszych stronach zawodu lekarza. Zło jest reprezentowane przez chirurga-celebrytę, Randolpha Bella (Bruce Greenwood), który oszukuje, szantażuje i zastrasza pracowników, a jednocześnie zbiera cały splendor dla siebie. Początkujący rezydent Devon Pravesh (Manish Dayal) jest bardzo ambitny, jednak jego idealistyczne zapędy bardzo szybko zostają stłumione przez pragmatyzm i biurokrację pracowników Chastain Park Memorial Hospital.
Na wysoką notę nie pozwalają wtórność i klisze, od których "The Resident" niestety nie zdołał się uwolnić. Nie są one na tyle rażące, by wyłączyć odcinek z niesmakiem, jednak jeżeli ktoś potrafi przymknąć oko na takie uszczerbki, z pewnością znajdzie w serialu FOX-a coś dla siebie. Szczególnie powinni być zadowoleni ci, którzy uwielbiają medyczną dramę z naciskiem na relacje między lekarzami i pacjentami. A także wielbiciele Matta Czuchry'ego, który ma już 40 lat (!!!), ale wciąż mógłby wiarygodnie zagrać ucznia klasy maturalnej. [Paulina Grabska]
"Odpowiednik"
Howard Silk pracuje w ONZ w Berlinie w niedalekiej przyszłości. Nie zadaje za wiele pytań i nie kwestionuje postawionych mu zadań. Od 30 lat wykonuje identyczne, pozbawione większego sensu czynności. Sam nie wie do końca, czym tak naprawdę się zajmuje, ale robi to bardzo sumiennie i lojalnie. Idealny pracownik korporacji. Od pewnego czasu do rutynowych zajęć dochodzi jeszcze smutny obowiązek – odwiedzanie żony w szpitalu. Kobieta została potrącona przez samochód, leży w śpiączce i nie wiadomo, jakie są jej rokowania.
Życie Howarda zmienia się o 180 stopni, gdy przypadkiem dowiaduje się, że istnieje równoległa rzeczywistość, w której każdy ma swojego odpowiednika. Wyglądają oni dokładnie tak samo jak oryginały, mają podobny start w życiu, jednak ich późniejsze losy mogą znacząco się różnić. Okazuje się, że Howard Silk #2 zajmuje bardzo wysokie miejsce w hierarchii firmy, w której pracuje. Ma również ukryte zamiary, które – jak możemy zgadywać bez pudła – niekoniecznie są szlachetne…
Najlepszym aspektem "Odpowiednika" jest to, że role obu Howardów gra J.K. Simmons. Silk #2 to brutal, bardzo podobny do tego Simmonsa, którego pamiętamy z "Whiplash". Natomiast Silk #1 to okazja, by aktor mógł zaprezentować swoje łagodne, nieco zapomniane oblicze, jak na przykład w filmie "Juno".
"Odpowiednik" to nie tylko świetna mieszanka thrillera szpiegowskiego z elementami sci-fi, ale także ambitna refleksja na temat szans w życiu. Co mogłoby pójść inaczej, gdybyśmy na pewnym etapie podjęli inną decyzję? Na co dzień lepiej nie zadawać sobie tego pytania, by nie wpędzić się w lawinę myśli, jednak trudno odpędzić się od takiej pokusy, gdy przed nami stoi ktoś, kto wygląda tak samo jak my, ale ma – rzekomo – ciekawsze życie, pracę, wszystko.
Pilot "Odpowiednika" wyreżyserował Morten Tyldum ("Gra tajemnic"). Od 16 lutego serial będzie można oglądać na antenie HBO. [Paulina Grabska]
"Mozaika"
Miał być serial, który odmieni przyszłość telewizji, wyszło jedno wielkie rozczarowanie. Kryminalna produkcja Stevena Soderbergha z Sharon Stone w jednej z głównych ról została wyemitowana przez HBO na przestrzeni kilku dni i świat o niej zapomniał, bo okazała się po prostu przeciętniakiem. Zaś stanowiąca główną atrakcję aplikacja, za pomocą której mieliśmy decydować o losach bohaterów, pojawiła się tylko w Stanach Zjednoczonych i również przeszła bez echa.
Nie jesteśmy w stanie ocenić aplikacji, bo nie dostaliśmy do niej dostępu, ale możemy ocenić serial telewizyjny: to średniak, który obejrzeliśmy bez większych emocji, momentami nawet się nudząc. Produkcja, która nie dorasta do pięt kryminałom brytyjskim czy skandynawskim, bo na przestrzeni sześciu odcinków nie potrafi ani specjalnie wciągnąć, ani przede wszystkim sprawić, żeby losy bohaterów zaczęły nas obchodzić. Działa jedynie jako ładnie nakręcona, sprytna układanka z pomysłowym, niejednoznacznym zakończeniem.
Nie ma mowy o żadnej nowej jakości, którą nam obiecywano – to zupełnie standardowa historia kryminalna, w której interesująca może być co najwyżej niechronologiczna narracja i fakt, że wydarzenia pokazywane są z różnych punktów widzenia. Historia, którą ogląda się bez emocji, bo nikt się nie zatroszczył o stworzenie pełnowymiarowych bohaterów i ich pogłębienie psychologiczne. Grana przez Stone autorka książek dla dzieci, jak również jej potencjalni mordercy i inne osoby zaangażowane w sprawę wydają się tylko elementami zmyślnej układanki, nie prawdziwymi ludźmi.
W zaangażowaniu się w ich problemy nie pomagają nagłe cięcia i brak związku pomiędzy kolejnymi sekwencjami. Koniec końców można odnieść wrażenie, że serial to tylko dodatek do aplikacji, który Soderbergh zmontował od niechcenia, a HBO próbowało nam sprzedać za pomocą jego nazwiska. Nie mogło się udać – samo BBC co roku produkuje przynajmniej kilka lepszych kryminałów. [Marta Wawrzyn]
"The Alienist"
Świetna obsada, znane nazwiska twórców (w tym Cary Fukunaga), rozmach produkcyjny i materiał źródłowy w postaci bestsellerowej powieści – wszystkie te czynniki sprawiają, że mogliśmy po "The Alienist" oczekiwać produktu najwyższej jakości. Dostaliśmy serial, który co prawda zachwyca stroną produkcyjną, jednak fabularnie ma sporo do nadrobienia.
Główny bohater to lekarz Laszlo Kreizler (Daniel Bruhl), alienista – czyli psycholog. W XIX wieku uważano, że osoby chore psychicznie są oddzielone ("alienated") od swojego prawdziwego ja. Kreizler zajmuje się sprawą brutalnie zamordowanego chłopca. Makabryczna zbrodnia przypomina podobne zdarzenie sprzed trzech lat, kiedy to zginął młody pacjent alienisty. W poszukiwaniu mordercy Kreizler może liczyć na pomoc ilustratora Johna Moore'a (Luke Evans) oraz pierwszej kobiety zatrudnionej w nowojorskiej policji – Sary Howard (Dakota Fanning).
"The Alienist" w wielu momentach niebezpiecznie zbliża się do poziomu magazynów pulpowych, epatując sensacją pozbawioną głębi. Nie brakuje banalnych momentów. Jest bardzo dużo dosłowności, jakby twórcy powątpiewali w inteligencję odbiorców. Wszystko to, co chciano pokazać w serialu TNT, widzieliśmy już w mniejszym lub większym stopniu w takich produkcjach jak "Boardwalk Empire", "The Knick", "Penny Dreadful", "Sherlock", "Ripper Street" czy "Mindhunter". Ocenę bazujemy na odcinku pilotażowym, który tak bardzo nas zniechęcił, że postanowiliśmy nie związywać się z serialem na dłużej.
Serial "The Alienist" będzie dostępny w całości w Netfliksie od 19 kwietnia. Może wówczas damy mu drugą szansę? [Paulina Grabska]
"Let's Get Physical"
Nowa komedia telewizji Pop, osadzona w świecie aerobiku, to przeciętniak pod każdym względem. I to pomimo świetnej obsady, w której pierwsze skrzypce grają Matt Jones (Badger z "Breaking Bad") i Jane Seymour. Jones wciela się w głównego bohatera, Joego, faceta, który wraca do domu na pogrzeb ojca, niegdyś króla aerobiku. Joe uciekł z domu po przegranych mistrzostwach jeszcze w latach 80., został podrzędnym rockmanem i przez te wszystkie lata jego życie nie zaczęło zmierzać dokądkolwiek.
Powrót po latach oznacza odświeżenie nie najlepszych wspomnień z czasów szkolnych, ale także szansę na rozpoczęcie nowego etapu w życiu. Bo okazuje się, że surowy rodzic zostawił małą fortunę, ale nie rodzinie, tylko temu, kto wygra mistrzostwa aerobiku. Po mało subtelnych namowach ze strony matki (wspomniana wyżej Jane Seymour) i przytykach ze strony dawnego szkolnego rywala, który teraz został królem fitnessu (Chris Diamantopoulos z "Doliny Krzemowej"), Joe wciska się w spandeksowy kostium i rusza do walki o swoje.
I choć teoretycznie powinniśmy mu gorąco kibicować, żeby odnalazł drogę w życiu, a przy tym dopiekł temu palantowi, który zabrał mu dziewczynę i wszystko inne, to jakoś nie działa. Owszem, Matt Jones potrafi być przesympatycznym życiowym ciamajdą, którego aż chce się przytulić pomimo wszystkich jego wad, Jane Seymour świetnie odnajduje się w komediowych rolach, a Chris Diamantopoulos to po prostu czyste złoto – ale najczęściej oni wszyscy zwyczajnie nie mają czego grać.
"Let's Get Physical" nie jest ani złe, ani dobre, ani specjalnie śmieszne. Fakt, że dzieje się w specyficznym światku fitnessu, wiele tutaj nie wnosi, bo najzabawniejsze żarty i najlepsze pomysły to te niemające związku z aerobikiem. Krótko mówiąc, to tytuł pod każdym względem średni, z którego może wyrosnąć coś ciekawego, ale dopiero za jakiś czas. Gdyby było teraz mniej seriali, zostałabym z Mattem Jonesem i spółką na dłużej, a tak po prostu szkoda mi czasu na kolejne odcinki. [Marta Wawrzyn]
"Waco"
Miniserial przedstawiający prawdziwą historię oblężenia i masakry w teksańskim Waco z 1993 roku, gdy agenci FBI i ATF (Biura ds. Alkoholu, Tytoniu i Broni Palnej) starli się z członkami Gałęzi Dawidowej – apokaliptycznej sekty pod przywództwem Davida Koresha. Te tragiczne wydarzenia do dziś budzą wiele kontrowersji i wątpliwości, wydawały się więc znakomitym tematem na wciągający i trzymający w napięciu serial. Efekt jest jednak tylko poprawny.
Twórcy, bracia Drew i John Erick Dowdle, starają się przedstawić historię jak najbardziej obiektywnie i może wręcz z tym przesadzają, bo "Waco" nie wzbudza kompletnie żadnych emocji. Ani wtedy, gdy śledzimy Davida Koresha (świetny Taylor Kitsch) i jego wyznawców, ani gdy towarzyszymy Gary'emu Noesnerowi (równie dobry Michael Shannon), negocjatorowi FBI, którego metody nie wzbudzają zaufania przełożonych.
Akcja toczy się niespiesznie, a na kulminację w siedzibie sekty musimy trochę poczekać, co mogłoby posłużyć skutecznemu budowaniu napięcia. Zamiast jednak siedzieć, jak na szpilkach, seans "Waco" mija raczej beznamiętnie. Niby jest to wszystko nieźle napisane (podstawą scenariusza były dwie biografie uczestników tamtych wydarzeń) i zrealizowane, a na ekranie roi się od znanych twarzy (w obsadzie są jeszcze m.in. Andrea Riseborough, Melissa Benoist, Shea Wigham, John Leguizamo i Rory Culkin), a jednak ma się wrażenie, że zamiast wciągającej fabuły dostaliśmy telewizyjną kronikę zdarzeń.
"Waco" przypomina hollywoodzkie filmy biograficzne produkowane pod gusta gremiów rozdających nagrody. Jest ładne, solidnie zrobione, gwiazdorsko obsadzone i świetnie zagrane, a przy tym wyprane z emocji i kompletnie bezpłciowe. Trudno zarzucić temu serialowi coś konkretnego, więc zainteresowani tematem śmiało mogą po niego sięgać. My jednak liczyliśmy na coś więcej. [Mateusz Piesowicz]