Sens życia i cała reszta. "Tu i teraz" – recenzja nowego serialu twórcy "Sześć stóp pod ziemią"
Marta Wawrzyn
11 lutego 2018, 20:02
"Tu i teraz" (Fot. HBO)
Alan Ball za sterami, Tim Robbins i Holly Hunter w obsadzie, multikulturowa rodzina i problemy współczesnego świata w centrum uwagi. Co tutaj mogło pójść nie tak? Recenzujemy serial HBO "Tu i teraz".
Alan Ball za sterami, Tim Robbins i Holly Hunter w obsadzie, multikulturowa rodzina i problemy współczesnego świata w centrum uwagi. Co tutaj mogło pójść nie tak? Recenzujemy serial HBO "Tu i teraz".
"Czy my musimy coś robić? Możemy po prostu być. Tu. Razem. Bez celu. Bez planu" – mówi w trzecim odcinku "Tu i teraz" zawodowy filozof Greg Boatwright (Tim Robbins) do swojej neurotycznej małżonki Audrey Bayer-Boatwright (Holly Hunter), po tym jak szanse na wspólną akcję w łóżku zostają zaprzepaszczone przez brak magicznych pigułek. I choć ze wspólnego nicnierobienia wynika jedna z najfajniejszych scen w tych czterech odcinkach, które HBO nam udostępniło do recenzji, słowa Grega są także dobrym podsumowaniem największego problemu "Tu i teraz". To historia, którą bardziej interesuje bycie, przemawianie i celebrowanie własnej wspaniałości, niż sprawy tak przyziemne jak fabuła, postacie i jakiekolwiek "dzianie się".
Akcja nowego serialu Alana Balla osadzona jest w Portland, najbardziej hipsterskim mieście USA. Miejscu, gdzie prawdziwa wielokulturowość spotyka się z ostentacyjną postępowością i pretensjonalnymi działaniami osób, które czują się nie najlepiej z tym, że są uprzywilejowane z definicji. I dokładnie tak jest w serialu, gdzie prawdziwe historie ludzi z krwi i kości przeplatają się z wydumanymi problemami pierwszego świata, wałkowanymi bez końca przez najbardziej irytujących bohaterów pod słońcem, a w centrum wszystkiego znajduje się rodzina pełna skupionych na sobie neurotyków.
Prawie jak w "Transparent", prawie jak w "Togetherness, prawie jak w "Dziewczynach", "Casual" itd. "Tu i teraz" w pewnych aspektach przypomina wiele seriali, które widzieliśmy, a porównując je do "Sześć stóp pod ziemią", można wręcz dostrzec bezpośrednie kalki fabularne.
Różnicę mają sprawiać bohaterowie. Profesor filozofii, przez lata z namaszczeniem wykładający tytułowe "być tu i teraz" jako skuteczny sposób na osiągnięcie stanu szczęśliwości, oraz jego małżonka, była terapeutka, obecnie skupiona na pomaganiu ludziom w ramach The Empathy Project – oboje biali, postępowi i od zawsze wrażliwi na nierówności społeczne – przygarnęli, niemal jak Angelina Jolie i Brad Pitt, trójkę sierot z trzech różnych krajów: Wietnamu, Liberii i Kolumbii. Duc (Raymond Lee), Ashley (Jerrika Hinton) i Ramon (Daniel Zovatto) obecnie są już dorośli, mają własne kariery, rodziny, związki etc., a do miksu dochodzi jeszcze 17-letnia Kristen (Sosie Bacon), biologiczna córka Boatwrightów, która jakoś musi żyć z tym, że jest najmniej interesująca z całej rodziny.
Na przestrzeni czterech odcinków staje się więcej niż jasne, że większość tych bohaterów nie istnieje po to, by żyć własnym życiem, tylko po to, żeby nieść jakiś przekaz. Bo w "Tu i teraz" postacie i fabuła stanowią jedynie pretekst do różnego rodzaju debat filozoficzno-egzystencjalnych. Innymi słowy, to wszystko, co w "Sześć stóp pod ziemią" zawsze było obecne, ale niejako mimochodem, przy okazji czy to ważnych wydarzeń w życiu Fisherów, czy pogrzebów, które organizowali, tutaj Alan Ball wykłada bezpośrednio, czyniąc z tego główną atrakcję i próbując upchnąć wszystkie problemy tego świata w 60-minutowych odcinkach.
I tak, serial jest ambitny, pojawia się w nim mnóstwo istotnych kwestii – począwszy od ogólnego poszukiwania sensu życia i refleksji na tym, dokąd zmierza ten świat i czemu tak bardzo brakuje w nim empatii, a skończywszy na starzeniu się, dorastaniu, chorobach psychicznych, hipokryzji burżujskich liberałów, skomplikowanej tożsamości religijnej, seksualnej, rasowej, etnicznej etc. – i pada wiele mądrych słów. Przeintelektualizowane rozmowy są świetnie napisane i często bardzo absorbujące, a egzystencjalny chaos, który w mniejszym lub większym stopniu dotyczy wszystkich bohaterów, potrafi być autentycznie odczuwalny. Nie brakuje pomysłów dziwnych, śmiałych i zaskakujących – takich, dla których warto temu serialowi pewne rzeczy wybaczyć.
Ale niestety trochę tego wybaczania przed Wami, bo "Tu i teraz", przy całej swojej niedoskonałości, jest serialem zapatrzonym w siebie, przekonanym o własnej wspaniałości i traktującym ze śmiertelną powagą motywy tak banalne i wyświechtane, że nie sposób nie skwitować tego śmiechem. Choć humoru, także czarnego, w stylu znanym z innych dzieł Alana Balla, nie brakuje, o dystansie do siebie nie ma mowy. Przekonacie się o tym choćby wtedy, kiedy szacowny pan filozof zacznie kwestionować własne nauczanie po przeżyciu przygody z jeleniem w lesie. Sekwencja z błądzeniem po krzakach, nocą w deszczu i najpierw magicznym, a potem do bólu przyziemnym widokiem o poranku – mające być ważnym życiowym drogowskazem zwierzę bezczelnie robi kupę w promieniach wschodzącego słońca – nie jest szczególnie oryginalna, a tymczasem Ball serwuje ją z takim pietyzmem, jakby to było co najmniej drugie "Pine Barrens".
Sytuacji nie poprawiają bohaterowie, którzy nie mieli być i niestety nie są główną atrakcją tej opowieści. Jak pewnie pamiętacie, Fisherowie byli bardzo niedoskonałymi ludźmi – i jeszcze bardziej niedoskonałą rodziną. A jednak nie dało się nie lubić ich wszystkich naraz i każdego z osobna, kibicować im w osobistych wzlotach i upadkach, przejmować się ich losami i traktować ich wyrażanego na przedziwne sposoby egzystencjalnego bólu jak własnego. Z Boatwrightami sprawa wygląda tak, że w ciągu czterech odcinków nie dają rady stanąć na własnych nogach, pozostając w większości nośnikami pewnych idei lub/i najbardziej irytującymi jednostkami we wszechświecie.
Najwięcej da się wybaczyć rodzicom, bo choć oboje są nieznośnymi hipokrytami – co zresztą dostrzegają zarówno ich dzieci, jak i sam serial – to wyśmienite aktorstwo Robbinsa i Hunter potrafi przykryć wszelkie braki czy po prostu złe wybory scenariuszowe. Nawet jeśli ci ludzie wydają się chodzącą parodią pochodzących z białej klasy średniej liberałów, a o utożsamianiu się z większością ich problemów nie może być mowy, ta dwójka to klasa sama w sobie. Można ich postaci nie lubić, nie da się nie docenić serca, jakie włożyli aktorzy w te kreacje.
Młodsze pokolenie wypada znacznie słabiej i tak samo jak rodzice nie daje się tak po prostu lubić. Sosie Bacon ma potencjał, by stać się drugą Lauren Ambrose, ale jej bohaterka póki co przypomina kopię Claire Fisher, z całym jej pogubieniem, młodzieńczym buntem i słabością do facetów, z którymi trudno stworzyć zdrowy związek. Pochodząca z Liberii Ashley – która podkreśla, że wbrew rodzicom zmieniła imię w wieku 18 lat na najbardziej "białe", jakie przyszło jej do głowy – to kłębek różnego rodzaju problemów osobistych z gatunku tych średnio interesujących. Wietnamczyk Duc, w dorosłym życiu wykorzystujący filozofię ojca do budowania własnej marki "architekta motywującego", jest zwyczajnie wkurzający, pod każdym możliwym względem.
Rzeczywiście wart uwagi wydaje się jedynie Ramon, 22-letni chłopak, który zaczyna "widzieć rzeczy" w formie wizji bądź halucynacji, co staje się początkiem nowego rodzinnego wariactwa. Ten wątek zawiera element nadprzyrodzony – czy, jak wolicie, metafizyczny – ale nie to jest w nim najciekawsze. Najciekawsze jest to, co się dzieje z Ramonem jako człowiekiem. Utalentowanym młodym człowiekiem, mającym specyficzną pracę, angażującym się w nowy związek i zadającym pytania, jakie w jego sytuacji każdy by zadawał. To właśnie jemu, jego chłopakowi Henry'emu (Andy Bean), a także jego psychiatrze Faridowi (Peter Macdissi), serial zawdzięcza najlepsze, najbardziej szczere i autentyczne pod względem emocjonalnym momenty. Daniel Zovatto gra jak z nut, ale też faktem jest, że scenariusz jest dla niego wyjątkowo łaskawy.
Wiatru w żagle serial nabiera wtedy, kiedy poznajemy bliżej psychiatrę Ramona i całą rodzinę Shokranich. Farid pochodzi z Iranu i ma wszelkie powody, by ostentacyjnie odcinać się od swojej kultury i religii. Jego wspaniała, piękna i superinteligentna żona Layla (Necar Zadegan) – prawniczka, zajmująca się sprawami uchodźców – nie wychodzi z domu bez hidżabu, świadomie i wbrew mężowi broniąc dziedzictwa, z którym Zachód ma problem. Z kolei ich nastoletni syn Navid (Marwan Salama), kolega Kristen z klasy, poszukuje swojej tożsamości nie tylko religijnej, ale i seksualnej, co prowadzi do dramatycznych próśb rodziców, aby nie robił tego publicznie. Bo ci ludzie mają powody, by obawiać się o swoje bezpieczeństwo, jeśli tylko spróbują się wychylić.
Autentyczność i wyjątkowość wszystkiego, co dotyczy Shokranich, sprawia, że muzułmańska rodzina bije na głowę Boatwrightów pod każdym względem, każąc zadać pytanie, czemu właściwie Ball nie zrobił serialu z nimi w roli głównej. Farid, który "leczy pół Portland" i zapewne styka się na co dzień z pretensjonalnymi ludźmi, święcie przekonanymi, że ich trywialne problemy to koniec świata, byłby znacznie bardziej interesującym bohaterem niż starzejący się filozof, który całe życie poświęcił na myślenie i gadanie, by w końcu dojść do tego, że do niczego nie doszedł. Utytułowany twórca wybrał jednak rodzinę pozerów, których chce wychować na drugich Fisherów, tyle że z wyraźnie zaznaczonym przesłaniem, jakiego – w jego mniemaniu – świat teraz potrzebuje.
Czas pokaże, czy to się uda. "Tu i teraz" najlepiej działa wtedy, kiedy skupia się na prostych, ludzkich sprawach, udowadniając nam i sobie, że w tym chaosie jest metoda, a dzieci Boatwrightów mogą być kimś więcej niż grupką oderwanych od siebie jednostek, z których każda została wpisana do serialu w konkretnym celu. Innymi słowy, kiedy scenarzyści pozwalają rodzinie zejść z chmur i być po prostu rodziną, z wszelkimi związanymi z tym faktem przyziemnymi problemami i emocjami, w tej historii można dostrzec jakieś życie i energię. Kiedy zaś serial pogrąża się w niekończących się debatach o sensie życia i całej reszcie, wypada znacznie mniej przekonująco.
Głęboko wierzę, że współczesna telewizja nie byłaby tym, czym jest, bez Alana Balla. Wypełnione wielkimi pytaniami o kwestie ostateczne "Sześć stóp pod ziemią" do dziś inspiruje serialowych twórców, którzy też chcą przykuwać widzów do ekranu za pomocą skromnych, kameralnych historii skupionych na ludzkich relacjach i ludzkim wnętrzu. Nie dziwię się, że w erze komediodramatów "o niczym" obsypywany niegdyś nagrodami scenarzysta postanowił wrócić do korzeni i przekonał do współpracy nie tylko oscarowych aktorów, ale także takich reżyserów, jak Jeremy Podeswa czy Lisa Chodolenko. Bo kiedy jak nie teraz?
Bardzo bym chciała, żeby "Tu i teraz" – które pomimo wszystkich wad obejrzałam bezboleśnie jednym ciągiem – przekonało mnie do siebie na przestrzeni całego sezonu. Z pewnością serialu nie porzucę i do samego końca będę mieć nadzieję, że Ball i spółka odnajdą właściwy kierunek w tym bałaganie. Ale coś mi mówi, że jednak nie będzie lepiej. Bo lepiej po prostu już było.
"Tu i teraz" startuje 12 lutego o godz. 3:00 rano i 20:10 w HBO. Premiera będzie także dostępna od rana w HBO GO. Nowe odcinki w kolejne poniedziałki.