Serialowe hity i kity – nasze podsumowanie tygodnia
Redakcja
11 lutego 2018, 22:02
"Riverdale" (Fot. CW)
Podwójna dawka emocji w "This Is Us", kolejny cudny odcinek "High Maintenance" i trzymające wysoki poziom "American Crime Story" – a po drugiej stronie kompletnie już absurdalne "Riverdale". Podsumowujemy serialowy tydzień.
Podwójna dawka emocji w "This Is Us", kolejny cudny odcinek "High Maintenance" i trzymające wysoki poziom "American Crime Story" – a po drugiej stronie kompletnie już absurdalne "Riverdale". Podsumowujemy serialowy tydzień.
HIT TYGODNIA: "Zabójstwo Versace" stawia na prawdziwe emocje
"American Crime Story" zaprezentowało w tym tygodniu kolejny odcinek, który udowadnia, że podtytułem drugiego sezonu powinien być "Cunanan", a nie "Versace". W "House by the Lake" twórcy kontynuują podróż przez Amerykę lat 90. z perspektywy gejów w tamtych czasach, tym razem serwując nam w jednym odcinku mieszankę thrillera psychologicznego oraz filmu drogi śledzącego ostatnie dni skomplikowanej relacji Andrew Cunanana (Darren Criss) z Davidem Madsonem (Cody Fern) i pierwsze zabójstwa późniejszego mordercy Versacego.
Już w pierwszej połowie odcinka, prawie całkowicie zamkniętej w czterech ścianach loftu Madsona i nieprzerwanie trzymającej w napięciu, Criss po raz kolejny w brawurowy sposób pogłębia portret nieprzewidywalnego mordercy, który w tutaj szczególnie wykorzystuje swoje zdolności do manipulacji, celując w czułe punkty Davida Madsona. To on znajduje się w centrum odcinka, który poszerza serialową wizję Ameryki sprzed 20 lat o kolejną historię homoseksualnego mężczyzny próbującego znaleźć swoje miejsce w homofobicznym społeczeństwie. Retrospekcje do dzieciństwa Madsona być może momentami trochę za bardzo popadają w sentymentalizm i klisze, obudowując domysłami twórców i tak już tragiczną prawdziwą historię, jednak ostatecznie nie odwracają uwagi od napędzającej odcinek intrygującej relacji Madsona z Cunananem i pytania, dlaczego ten pierwszy nie opuścił mordercy, nawet kiedy miał taką możliwość.
"House by the Lake" prawdopodobnie najbardziej z dotychczasowych odcinków pokazuje, że drugi sezon "American Crime Story" jest raczej impresją na temat wydarzeń z lat 90. niż stricte kroniką zbrodni Cunanana. Nie wiadomo, co dokładnie wydarzyło się po ucieczce mężczyzn z Minneapolis, ale na pewno nie spotkali w przydrożnym barze Aimee Mann śpiewającej wzruszający cover "Drive" zespołu The Cars, który przy okazji dał Cunananowi rzadką okazję do pokazania szczerych emocji.
"American Crime Story" utrzymuje swoją pozycję jako jedna z najciekawszych serialowych propozycji tej zimy, nawet jeśli okazjonalnie przekazuje swoją wizję trochę zbyt dosłownie, jak chociażby w finałowych momentach odcinka. [Michał Paszkowski]
HIT TYGODNIA: "This Is Us" i podwójna dawka wszystkiego
Gdyby "This Is Us" co tydzień fundowało nam dwa odcinki, to prawdopodobnie nie dalibyśmy emocjonalnie rady, ale jako jednorazowa kumulacja "Super Bowl Sunday" i "The Car" to najlepsze, co przydarzyło nam się w serialowo w ostatnich dniach. Podwójna dawka Pearsonów pozwoliła twórcom pokazać kilka oblicz "This Is Us", a co jedno to bardziej udane. Były więc zaskoczenia fabularne i wzruszające pożegnania, ale także pozornie drobne sceny z życia, które nabierają znaczenia dopiero z perspektywy czasu.
Odcinek wyemitowany wyjątkowo w niedzielę do pewnego momentu wydawał się dokładnie taki, jak należało się spodziewać. Wielki pożar, bohaterstwo Jacka, szpital i rozpacz. Mandy Moore pokazała, że wciąż jest niedoceniana jako aktorka, a widzowie mieli szansę popłakać razem z nią. Można było uznać, że zapamiętamy ten odcinek jako zamknięcie długiej zagadki śmierci Jacka i przez jakiś czas będziemy się zastanawiać, czy Dan Fogelman ma pomysł, co zrobić dalej. Tymczasem twórcy nie dali nam odetchnąć.
Największy zwrot akcji z "Super Bowl Sunday", czyli uświadomienie widzom, że oglądając losy małego Jordana, oglądali odległą przyszłość Pearsonów, otwiera zupełnie nowe możliwości. Jeśli twórcy serialu nie pogubią się w tym wszystkim (a przecież jeszcze dzieciństwo Jacka czeka na zgłębienie), to jeszcze długo będziemy chcieli wzruszać się przy "This Is Us".
Na tym nie koniec. Dwa dni później wyemitowano "The Car", odcinek zupełnie inny pod względem klimatu, dzięki wyciszeniu może nawet jeszcze lepszy. Nie było tu wielkich zaskoczeń ani przełomów. Nawet pogrzeb rozegrano bardzo subtelnie. A jednak historia Pearsonów opowiedziana poprzez wybrane sceny związane z rodzinnym samochodem idealnie sprawdziła się jako hołd zarówno dla Jacka, jak i zmuszonej do uwierzenia we własne siły Rebeki. I ani przez chwilę nie brakowało tu planu współczesnego. Nawet Randalla!
Jak zwykle trzeba dodać, że "This Is Us" uwodzi nas tak naprawdę dość prostymi środkami. Rozpoznajemy schematy, może nawet denerwujemy się czasem, że tak łatwo dajemy się temu wciągnąć. A potem się poddajemy. I przyznajemy z uznaniem, że "Super Bowl Sunday" i "The Car" jako duet mają wszystko to, co w "This Is Us" najlepsze. [Kamila Czaja]
HIT TYGODNIA: "High Maintenance" schodzi ze ścieżki podczas niezwykłej nowojorskiej nocy
Schodzenie z typowej ścieżki i przecinające się drogi kilku, pozornie kompletnie ze sobą niezwiązanych osób to przewodnie motywy odcinka zatytułowanego "Derech" (hebrajskie określenie ścieżki). Mamy tu historię młodego eks-chasyda Barucha (Luzer Twersky), który porzucił ortodoksyjną wspólnotę dla nieco bardziej liberalnego towarzystwa; mamy uczestnika queerowej imprezy, którą skończył w bardzo zaskakujący sposób; mamy wreszcie naszego Guya, który musiał porzucić swój rower i przesiąść się na Ubera.
Wszystko więc stoi tu na głowie, a jednocześnie wydaje się idealnie do siebie pasować, osiągając stan swego rodzaju hipnotycznej harmonii, która jak ulał pasuje do "High Maintenance". Po drodze trafiają się oczywiście wyboje, jak choćby znana nam Anja (Ismenia Mendes), początkująca dziennikarka znów próbująca nadużyć zaufania innych, ale szybko zostają pokonane. Bo na nieszczere intencje zwyczajnie nie ma w tej opowieści miejsca. Zwłaszcza że wszystko tutaj ma ulotny charakter, a my obserwujemy tylko urywki z życia barwnych bohaterów, dokładnie tak, jak w tym odcinku "Seinfelda".
Są to jednak fragmenty absolutnie czarujące, bo gdzie indziej można obejrzeć kierowcę oferującego pasażerom pełen zestaw napojów i przekąsek albo queerowych tancerzy dyskutujących o filmach Nicolasa Cage'a? O perfekcyjnie wykonanej tracheotomii (pomimo braku płynu do soczewek i sporej ilości brokatu), nawet nie wspominam. Czy może być do tego lepsza puenta, niż upalony Guy zawieszony na metalowym księżycu nad parkietem? Hakuna Matata, skarbie! [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: Powrót "Endeavour" – Shaun Evans coraz bardziej jak John Thaw
"Endeavour" właśnie zaczął 5. sezon – dłuższy niż poprzednie, bo składający się aż z 6 odcinków, co w tym przypadku jest ogromną liczbą – czyli praktycznie staje się weteranem w brytyjskiej telewizji. Shaun Evans, który miał bardzo trudne zadanie, bo musiał wcielić się w młodszą wersję prawdziwie ikonicznego bohatera, już został zaakceptowany, razem z tym wszystkim, co go różni od legendarnego Johna Thawa.
A różni go coraz mniej, bo, jak zauważyli brytyjscy fani, w premierze nowego sezonu (w Polsce emitowanego w środy na Ale kino+) młody Morse bardziej niż kiedykolwiek przypomina swoją starszą wersję. Nasz Endeavour, który zdał egzamin na sierżanta, przez większość odcinka chodzi nachmurzony, rozpogadzając się nieco właściwie tylko w scenach z Joan Thursday, która powróciła do miasta, na szczęście i nieszczęście.
Serial wciąż świetnie działa na płaszczyźnie osobistego dramatu – nie tylko rozumianego jako historia głównego bohatera, Thursdayowie też mają w tym swój duży udział – a do tego wygląda bardzo stylowo i oferuje zagadki kryminalne, które potrafią wciągać niemal od niechcenia (zwłaszcza jeśli mają takie bohaterki jak ta z tego tygodnia). A i relacje policjantów, do których doszedł niejaki DC Fancy (Lewis Peek), wciąż są tak samo wdzięczne jak kiedyś. "Endeavour" to dowód na to, że zwykłe brytyjskie kryminały wciąż potrafią przebić pod każdym względem bardziej wymyślne produkcje. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: "Po prostu zakochany chłopak", czyli Trent w "Crazy Ex-Girlfriend"
Trent (Paul Welsh) zawsze się sprawdzał, gdy trzeba było przypomnieć, że szaleństwo Rebeki na punkcie Josha zupełnie nie jest niewinne i urocze. Kiedy długo towarzyszy się głównej bohaterce, łatwo stracić dystans do jej poczynań, ale można było liczyć, że otrzeźwi nas obsesyjnie zakochany, prześladujący Rebekę Trent. Ten pozornie idealny chłopak to jej lustrzane odbicie i wyraźny dowód, że granica między zauroczeniem a stalkingiem w obu przypadkach już dawno została przekroczona.
W odcinku "Trent?!" jesteśmy już wprawdzie w innym miejscu historii Rebeki, ale prześladowca każe jej się zmierzyć z konsekwencjami działań, które uważała za mało ważne. Tym razem chodzi o Nathaniela i potraktowany parę tygodni wcześniej dość nonszalancko epizod Rebeki z wynajęciem kogoś do pozbycia się Mony. Głównej bohaterce serialu znów wszystko uszło na sucho, ale chyba tym razem wreszcie dotarło do niej, że niekoniecznie jest "dobrym człowiekiem", jak śpiewała w pierwszym sezonie i jak upiera się wpatrzony w nią Nathaniel.
Trochę szkoda, że Trent został też potraktowany dość instrumentalnie jako komplikacja w potencjalnym związku Rebeki i Nathaniela i przyczyna manipulowania Paulą, ale przynajmniej Donna Lynne Champlin w roli przestępcy zmuszonego do ostatniego skoku miała okazję przypomnieć o swoim talencie komediowym. A wątek Josha i Valencii, jakkolwiek całkiem przyjemny, doklejono wyraźnie na siłę.
Nie jest to jeszcze "Crazy Ex-Girlfriend" z okresu swojej szczytowej formy, ale na szczęście fabularną przesadę i niespójność w "Trencie?!" wynagradzają tak charakterystyczne dla serialu absurdy. Udały się tym razem wszystkie trzy piosenki – zwłaszcza ta o kotach, ale z "Back in Action" Champlin też robi perełkę. Dobrze sparodiowano kilka stereotypów i gatunkowych konwencji, fantastycznie wypadła źle zinterpretowana przez Rebekę historia Trenta, wróciły cudowne motywy ("Period Sex"!). A dylematy Rebeki mogą, chociaż oczywiście nie muszą, zapowiadać głębszy odcinek finałowy. To już za tydzień! [Kamila Czaja]
HIT TYGODNIA: Piekielny chaos pośrodku pustkowia, czyli początek oblężenia w "Waco"
Pierwsze odcinki "Waco" nie zrobiły na nas szczególnego wrażenia. Ot, poprawna produkcja w świetnej obsadzie, ale niczym się niewyróżniająca na tle konkurencji. Wystarczyło jednak cierpliwie poczekać, aż dojdziemy do głównego punktu programu, i serial od razu nabrał rumieńców.
Mowa oczywiście o pierwszym starciu agentów ATF z członkami Gałęzi Dawidowej, które zobaczyliśmy w odcinku "Operation Showtime" – doskonałym zwłaszcza pod względem realizacyjnym. Trzeba oddać twórcom, że wydarzenia które nawet dzisiaj nie są do końca jasne (choćby kwestia tego, kto pierwszy otworzył ogień, bo tutejsza wersja jest tylko jedną z możliwości), udało im się odtworzyć możliwie zgodnie z rzeczywistością, a przede wszystkim w bardzo widowiskowy sposób.
Fatalnie przeprowadzona przez ATF akcja zamieniająca się w krwawą masakrę robi naprawdę mocne wrażenie. Świszczące w powietrzu kule, ludzie walczący o życie, nie mając pojęcia, co się właściwie dzieje, kompletny chaos po jednej i drugiej stronie. Można się spierać, czy przedstawienie działań agencji rządowych nie jest zbyt jednostronne, ale trudno było to roztrząsać, gdy znajdowaliśmy się w samym środku piekła, nad którym nikt nie panował. Bardzo dobra robota.
A potem nie było gorzej, zwłaszcza za sprawą Davida Koresha, który postawiony w rozpaczliwej sytuacji, zaczął pokazywać swoje prawdziwe oblicze. Pierwszy raz mogliśmy tak wyraźnie zobaczyć zmianę w tym bohaterze – telefon do matki, rozmowy z Garym Noesnerem (Michael Shannon), złość na swoich wyznawców, a w końcu rozczarowanie tym, że został potraktowany jak zwykły wariat, zamieniające się w chłodną determinację. Aż żal, że twórcy nie pozwolili się Taylorowi Kitschowi wykazać w ten sposób wcześniej. Oby tak dalej. [Mateusz Piesowicz]
KIT TYGODNIA: "Riverdale", dokąd zmierzasz?
Z bólem serca przyznaję, że tak naprawdę "Riverdale" w 2. sezonie znacznie częściej powinno trafiać do cotygodniowej rubryki "Kity". Jednakże nikt z nas nie ma serca tego robić z prostego powodu: w tej produkcji są naprawdę świetni aktorzy, zwłaszcza młodzi. Mają olbrzymi talent, bo mimo głupot scenariuszowych oraz mniej lub bardziej udanej reżyserii, są oni w stanie wyciągnąć ze swoich postaci tyle, że nadal co tydzień włączamy Netfliksa i oglądamy nowe odcinki. Tym razem jednak miarka lekko się przebrała, a ponieważ serial ma miesięczną przerwę, postanowiliśmy dać upust naszej frustracji.
13. odcinek 2. sezonu "Riverdale" zaczął się w dokładnie tym samym miejscu, w którym skończyliśmy poprzedni. I był to bardzo dobry początek, bardzo kampowy, czym produkcja CW zawsze zresztą się wyróżniała. Oczywiście nie rozumiem zupełnie, dlaczego nie można było po prostu zadzwonić na policję i powiedzieć o obronie koniecznej, tylko wikłać w ukrywanie zwłok kolejne osoby, ale… "Riverdale". Całe szczęście, że FP skumał już, jak to robić dobrze (swoją drogą, czemu Skeet Ulrich nie zrobił większej kariery?). Nie mogę też przestać myśleć o tym, jaki model komórki miał denat – długość działania baterii była imponująca, zwłaszcza przy 47 nieodebranych połączeniach.
Jednak to inny wątek wywołał naszą największą konsternację. Archie, postawiony pod ścianą przez Adamsa, postanawia pójść do Hirama Lodge'a i wyznać mu całą prawdę o nachodzącym go agencie FBI. Każdy, kto śledzi "Riverdale" od początku, w tym momencie drapie się w głowę i myśli: co się stało z praworządnym, dobrodusznym Archie'em? Czy cały pakiet zasad moralnych wpojonych mu przez Freda, ojca roku, pojechał na wczasy?. Gdy Curtis puka do drzwi Andrewsów, by zabrać rudego na przejażdżkę, pojawia się pytanie: może kierowca Lodge'ów również pracuje dla FBI, a chłopak otrzyma zaraz bolesną nauczkę?
Nic bardziej mylnego! Okazuje się, że Adams od początku był wyrafinowaną intrygą Hermione, która chciała sprawdzić lojalność Archie'ego. Nowojorscy mafiosi mogą się schować! Chłopak postąpił wbrew jakimkolwiek zasadom zdrowego rozsądku, ale tej cechy nie należy się spodziewać już chyba u żadnego bohatera "Riverdale" (no dobra, cała nadzieja we Fredzie). I tym razem… opłaciło mu się to. Nastolatek ewidentnie jest zafascynowany wpływem i władzą potencjalnego teścia. Ciekawe, jak będzie wyglądała jego pozycja w tym nowo odkrytym układzie sił.
Oczywiście czynnik cliffhangerowy spełnił swoją funkcję przed tą krótką przerwą, bo jesteśmy tu i dyskutujemy o odcinku, jednak to kolejny zabieg fabularny, który pokazuje, że scenariusz drugiego sezonu "Riverdale" powstaje na kolanie i w za dużym pośpiechu. Rozumiem, że trzeba kuć żelazo póki gorące, ale nie wydaje mi się, aby dłuższa przerwa między pierwszym a drugim sezonem serialu miała zmniejszyć zainteresowanie widzów. Na kolejne odsłony "The Crown" czy "Stranger Things" trzeba było czekać ponad rok, ale żaden z tytułów nie zanotował spadku popularności. Gdyby twórcy "Riverdale" dali sobie trochę chwilę wytchnienia, wyszłoby to z korzyścią dla wszystkich.
Tymczasem 2. sezon pokazuje non stop, że fabuła powstaje bardzo ad hoc. I gdyby nie ekipa fajnych aktorów, których zdążyliśmy polubić i przyzwyczaić się do ich obecności na ekranie, nie ciągnęlibyśmy oglądania. Jednak jeśli nie zdarzy się coś, co poprawi taki stan rzeczy, w 3. sezonie nie będzie czego zbierać… Pamiętajcie, drodzy twórcy: najpierw pomysły, potem realizacja! [Paulina Grabska]