Śmiało zmierzając ku nowemu. "Star Trek: Discovery" – recenzja finału 1. sezonu
Mateusz Piesowicz
13 lutego 2018, 20:02
"Star Trek: Discovery" (Fot. CBS All Access)
"Star Trek: Discovery" zafundowało nam ostatnio tyle wrażeń, że przebić je byłoby bardzo trudno. W finale twórcy spróbowali więc czegoś innego. Z jakim efektem? Uwaga na spoilery.
"Star Trek: Discovery" zafundowało nam ostatnio tyle wrażeń, że przebić je byłoby bardzo trudno. W finale twórcy spróbowali więc czegoś innego. Z jakim efektem? Uwaga na spoilery.
Początkowy plan Bryana Fullera na "Star Trek: Discovery" zakładał, że serial będzie rozgrywającą się w kosmicznym uniwersum antologią. Choć ostatecznie ani on jako showrunner, ani jego wizja nie przetrwały, oglądając finałowy odcinek 1. sezonu, chwilami miałem wrażenie, jakby zostało z niej coś więcej, niż tylko mgliste wspomnienie. Historia, która zaliczyła po drodze tyle fabularnych zawijasów i zwrotów akcji, że trudno je już zliczyć, zmierzała bowiem ku końcowi bardzo szybkim krokiem, jakby chcąc koniecznie zdążyć z zamknięciem wszystkich wątków przed napisami końcowymi.
Miało to swoje zalety, ale miało też wady, przez które "Will You Take My Hand?" daleko do najlepszych odcinków tego sezonu. Wszystko dlatego, że choć zadziałał on na kilku płaszczyznach, twórcy nie poradzili sobie na tej przynajmniej teoretycznie najważniejszej, czyli wojnie z Klingonami. Konflikcie, który uczyniono tu punktem wyjścia, a potem odnoszono się do niego przez cały sezon, rzadziej tylko wtedy, gdy przenieśliśmy się do Mirror Universe. Po powrocie zostaliśmy jednak ponownie wrzuceni w wir wojennych wydarzeń, można więc było przypuszczać, że finał skupi się na nich w stu procentach.
I owszem, zrobił to, ale w niezbyt przekonujący sposób. O ile do tej pory błyskawiczne tempo wydarzeń w "Discovery" mi zupełnie nie przeszkadzało, tym razem wyraźnie czułem, że twórcy chcą po prostu mieć pewne sprawy jak najszybciej za sobą, nawet kosztem scenariuszowej wiarygodności. Dostaliśmy zatem misję na planecie Qo'Nos, podczas której w gruncie rzeczy większość czasu i tak spędziliśmy w rozrywkowym towarzystwie niejakich Orionów, w międzyczasie rozwiązując jeszcze uczuciowe problemy Michael i Asha. Co się zaś samej wojny tyczy, ograniczono ją do groźby destrukcji całego świata, która podziałała jako skuteczny bicz na skonfliktowane klingońskie rody. Proste? Aż za bardzo.
Jasne, wojna z Klingonami nie była tu nigdy na pierwszym planie. Służyła raczej za tło, dzięki któremu można było bez problemu umieścić w serialu choćby kwestie moralności w obliczu zagrożenia czy dyskusyjnych metod walki. Na niewielką skalę działało to co najmniej dobrze, więc nie było powodów do narzekań. Gdy jednak dylematy dotąd towarzyszące Michael i reszcie załogi Discovery rozlano na całą Federację, coś zaczęło zgrzytać. Okazało się, że to, co działało w jednostkowym przypadku, niekoniecznie musi się tak samo dobrze sprawdzać w ogólnej historii – zwłaszcza gdy chce się ją upchać w dwóch ostatnich odcinkach.
W finale jak na dłoni było widać najmocniejszą i najsłabszą stronę "Discovery", czyli serialu ze świetnie napisanymi postaciami i znacznie gorzej skonstruowanym światem. Gdyby ten odcinek oceniać tylko przez pryzmat Michael, nie mielibyśmy przecież powodów do narzekań, bo było to wręcz podręcznikowe zwieńczenie zgrabnie poprowadzonego rozwoju bohaterki. Począwszy od buntowniczki, której niesubordynacja zakończyła się wykluczeniem ze służby, aż do świadomej konsekwencji swoich czynów kobiety ponownie kwestionującej rozkazy, ale tym razem w zupełnie innym celu.
Pomiędzy tymi dwiema klamrami mieliśmy zaś długi i pełen przeszkód proces ewolucji, co nie było może najbardziej oryginalnym scenariuszem na świecie, ale nie da się zaprzeczyć, że spełniło swoją rolę. Poznaliśmy bowiem Michael na tyle dobrze, by jej decyzje stały w pełni zrozumiałe. Nie można tego natomiast powiedzieć o władzach Federacji, które nie tylko były gotowe zaprzeczyć swoim ideałom i dokonać masowej zagłady, ale też zmieniały zdanie pod wpływem kilku zdań, nieważne, że całkiem sensownych. Rozumiem, że Michael to główna bohaterka, ale robienie z niej jedynej nie myślącej prostymi kategoriami istoty we wszechświecie to chyba jednak przesada.
Oczywiście patrząc z fabularnego punktu widzenia, takie postawienie sprawy się broni, ale dokonane w nim skróty i tempo, w jakim zostały przedstawione szalenie istotne wydarzenia, są absurdalne. Na usta ciśnie się pytanie, czy "Discovery" nie zachciało się być nieco zbyt dużą opowieścią? Nie jest przecież przypadkiem, że najlepsze jego momenty to te, w których skupiano się na znacznie skromniejszych wątkach. Trudne relacje pomiędzy Michael i resztą załogi, wątki Asha i Lorki, napęd sporowy – to wszystko obudowane nieraz kapitalnymi pomysłami sprawiało, że wady serialu stawały się niezauważalne. I wcale nie trzeba przy tym było ratować wszechświata!
Być może to samo dostrzegli twórcy, bo jak już wspominałem, finał wygląda, jakby zależało im na otwarciu nowego sezonu z zupełnie czystą kartą. Wojna skończona, najważniejsi bohaterowie uporali się ze swoimi problemami, a kłopotliwe postaci zostały odsunięte na drugi plan, lecz nadal pozostają w zasięgu ręki (Ash i Philippa Georgiou). Jeszcze tylko zgarnąć po drodze nowego kapitana i już można bez żadnych przeszkód zmierzać ku kolejnym przygodom.
Jeśli traktować 1. sezon "Discovery" jako wstęp do tego, czym serial naprawdę chce być, to możemy mówić o dobrym punkcie wyjścia. Pytanie tylko, czy twórcy rzeczywiście mają konkretną wizję jego dalszego rozwoju? Bo na razie mam wrażenie, że oni sami nie są jeszcze zdecydowani, jaką ścieżkę obrać, próbując raz tego, raz tamtego i testując na żywym organizmie, jak wypadają poszczególne próby. Najpierw wojna i związane z nią dylematy, potem trochę przygód w starym stylu i postawienie na emocje pomiędzy bohaterami, następnie Mirror Universe, a wreszcie powrót do punktu wyjścia, bo jakoś trzeba to wszystko zakończyć. A czy najlepsze rozwiązanie nie narzucało się od początku?
Nieraz wszak pisaliśmy, że "Discovery" w udany sposób łączy znane z poprzednich odsłon serii motywy z nowoczesnym podejściem i to nadal pozostaje prawdą. Wystarczy tylko przyjrzeć się finałowi, już bez balastu w postaci wiarygodności scenariusza. Czy przetrwanie jest ważniejsze od zasad? Czy desperacja może górować nad moralnością? Czy cel może w każdym przypadku uświęcać środki? Te pytania przewijały się przez cały odcinek, a odpowiedź na nie, zawarta w słowach Saru ("Jesteśmy Gwiezdną Flotą"), nie pozostawia żadnych wątpliwości. Deklaracja to może i naiwna (a przynajmniej wyglądająca na taką bez odpowiedniej nadbudowy), ale bez wątpienia piękna i pasująca tu jak ulał.
Tym bardziej że autentyzmu dodają jej odgrywające tu pierwszoplanową rolę postaci, których rozwój oglądaliśmy z przyjemnością przez cały sezon. Mowa nie tylko o Michael i Saru, ale również Tilly (cichej bohaterce tego odcinka, która zachowała trzeźwy umysł nawet na haju) i Stametsie. Bohaterach stanowiących więcej niż solidne fundamenty, by oprzeć na nich dłuższą opowieść, która, mam nadzieję, będzie już w pełni skupiona na idei odkrywania nieznanego i niezwykłych przygodach odległych od wojennej zawieruchy.
A jakie są na to szanse, nie trzeba chyba tłumaczyć nikomu, kto zrozumiał znaczenie ostatnich scen i pojawienie się U.S.S. Enterprise. Wprawdzie biorąc pod uwagę fakt, że akcja "Discovery" toczy się około 10 lat przed oryginalną serią, jest to dość logiczny zwrot akcji, ale czy ktokolwiek mógł się go spodziewać? Do tej pory połączenia serialu z resztą uniwersum były przecież raczej dyskretne (lub kompletnie z nim sprzeczne, jak odpowiedzieliby Wam zatwardziali fani "Star Treka"). Tym razem uderzono nas nimi w twarz i spuentowano dźwiękami oryginalnego motywu muzycznego autorstwa Alexandra Courage'a. To się nazywa brawura.
Nie ma więc wątpliwości, że w kolejnym sezonie zobaczymy kapitana Pike'a i jego załogę (a wśród niej pewnie również Spocka), czym twórcy "Discovery" zawiesili sobie poprzeczkę na wyjątkowo wysokim poziomie. Zgrabnie połączyć stare z nowym to jedna kwestia, zanurzyć się po szyję w przeszłości i oczekiwaniach fanów, to zupełnie inna para kaloszy. Śmiałości twórcom nie brakowało jednak nigdy, oby poszły za nią czyny, do których nie będziemy mieć absolutnie żadnych zastrzeżeń.
Cały 1. sezon "Star Trek: Discovery" można obejrzeć na Netfliksie.