Tylko dla fanów. "Pierwszy zespół: Juventus" – recenzja serialu dokumentalnego Netfliksa
Nikodem Pankowiak
17 lutego 2018, 21:21
"Pierwszy zespół: Juventus" (Fot. Netflix)
Dzisiaj piłkarze to celebryci, marki znane na całym świecie. Ich dokonania i życie poza boiskiem rozpalają opinię publiczną. Ale kim byliby wielcy piłkarze, gdyby nie było wielkich klubów? Oto kulisy jednego z nich.
Dzisiaj piłkarze to celebryci, marki znane na całym świecie. Ich dokonania i życie poza boiskiem rozpalają opinię publiczną. Ale kim byliby wielcy piłkarze, gdyby nie było wielkich klubów? Oto kulisy jednego z nich.
Bardzo czekałem na ten dokument. Co prawda nie jestem fanem Juventusu, cieszyłem się jak dziecko, gdy Real pokonał ich w ostatniej edycji Ligi Mistrzów, ale miałem nadzieję, że produkcja Netfliksa będzie nową jakością w komunikowaniu się klubów piłkarskich z kibicami na całym świecie. Wielkie marki, takie jak Juve, otaczają się coraz większą gromadą specjalistów od PR-u i dbają o to, aby na ich wizerunku nie pojawiały się żadne rysy.
Na całe szczęście klubom wciąż nie udaje się ściśle kontrolować przekazu na swój temat – dziennikarze tylko czyhają na kolejne sensacje i przecieki z szatni oraz dyrektorskich biur. I bardzo dobrze, bo gdyby nie oni, dostawalibyśmy tylko propagandowe materiały z telewizji klubowych, w których nurt "Pierwszy zespół" trochę się wpisuje. Nie spisuję tej produkcji zupełnie na straty, ale po obejrzeniu trzech odcinków, które już są dostępne na Netfliksie, mój entuzjazm zdecydowanie osłabł.
Serial rozpoczyna się chwilę przed pierwszym ligowym meczem w sezonie 2017/2018. Poprzedni sezon miał dla Juventusu słodko-gorzki posmak. Z jednej strony udało się zdobyć szóste mistrzostwo Włoch z rzędu, czego nie dokonał wcześniej żaden inny klub. Z drugiej – zespół przegrał drugi finał Ligi Mistrzów w ciągu trzech lat. Zespół opuściło dwóch ważnych zawodników – Dani Alves i Leonardo Bonucci (narrator nigdy nie wymienia ich z nazwiska, mówi tylko o dużych stratach) i widać, że zespół wchodzi w okres przejściowy. Wszyscy czterej kapitanowie, na czele z żywą legendą – Gianluigi Buffonem – są coraz bliżej emerytury, w klubie pojawiają się młodsi, m.in. Wojciech Szczęsny, których misją jest zastąpienie w przyszłości filarów obecnego zespołu. Brzmi jak dobry punkt wyjścia, tyle że trochę zmarnowano jego potencjał.
Te trzy odcinki, które już nam zaprezentowano, to tak naprawdę przebitki z toczącego się właśnie sezonu – od pierwszej kolejki do końca grudnia. Po drodze obserwujemy przygotowania do kolejnych meczów i kilku zawodników od strony prywatnej. Nic rewolucyjnego, ale też trudno było tu liczyć na jakąś rewolucję. Z ust piłkarzy, trenerów i samego narratora słyszymy co chwilę, zwłaszcza w pierwszym odcinku, jak wielkim klubem jest Juventus. Ano jest, ale nie trzeba o tym powtarzać co chwilę, w myśl zasady "jeśli mówisz wszystkim, że jesteś damą…", bo jest to zupełnie niepotrzebne.
Zbyt często miałem przez to wrażenie, że cała produkcja miała być pomnikiem wystawionym Juventusowi. Jasne, najwięksi zasługują na pomniki, ale liczyłem na to, że może jednak twórcy pokuszą się właśnie o jakąś dekonstrukcję mitu. Zamiast tego mamy wręcz dokładanie kolejnych cegiełek do jego budowy. Jasne, Buffon, Chiellini czy Marchisio to żywe legendy, o których można powiedzieć, że są nie tylko wielkimi piłkarzami, ale także wielkimi ludźmi, ale zbyt rzadko oprócz nich na ekranie pojawiają się ich następcy z młodszej generacji.
Przykład – sporo miejsca poświęcono dokonującej się na naszych oczach zmianie w bramce Juventusu, co polskich widzów może interesować szczególnie. Buffona coraz częściej zastępuje desygnowany na jego spadkobiercę Wojciech Szczęsny. Dlaczego zatem słyszymy sporo wypowiedzi samego Buffona nt. powolnego odsuwania się w cień, ale nikt nie pokusił się o choć jedną setkę z Wojtkiem, który powiedziałby, jakie to uczucie, gdy masz zastąpić największego bramkarza XXI wieku. Za dużo tu pomników, które powstały w czasach największej świetności Juve, a za mało patrzenia w przyszłość, ale także w przeszłość. Owszem, miło zobaczyć, jak Federico Bernardeschi – nowy nabytek Juve – uczy się gry na gitarze i pokazuje wnętrze swojego domu, a Daniele Rugani jest rozpoznawany przez kibiców na ulicy, ale takich obrazków jest za mało.
Zamiast tego biegniemy niemal od meczu do meczu, zaglądając m.in. za kulisy tak elektryzujących spotkań, jak derby Turynu czy starcia z Neapolem (tutaj szczególnie interesująca jest perspektywa Gonzalo Higuaina) i Interem Mediolan. Trzeba twórcom jednak oddać, że nie skupiają się wyłącznie na sukcesach i poświęcają trochę miejsca także złym momentom, jak np. laniu, jakie Juventus zebrał w meczu Ligi Mistrzów w Barcelonie. Brakuje tu jednak czasem konsekwencji – skoro poświęcamy uwagę meczowi, w którym hat-tricka strzela Paolo Dybala, warto byłoby o tym Dybali powiedzieć trochę więcej, pokazać go bardziej "od kuchni". Zamiast tego widzimy kilka ujęć, gdy przez bramę podpisuje autografy i pozuje do zdjęć i ciach!, jedziemy dalej.
Zbyt duże skupianie się na ligowej bieżączce może być także zniechęcające dla widzów, którzy o Juventusie wiedzą niewiele – to raczej produkcja dla fanów tego klubu. Za mało tu nie tylko patrzenia w przyszłość, ale również w przeszłość, jakby klub powstał niedawno, a przecież ma on już za sobą wielką historię, w której znalazło się miejsce także na bolesne upadki. Za łącznik z przeszłością służą tu jedynie wypowiedzi kilku byłych piłkarzy, m.in. Pavla Nedveda i Alessandro Del Piero.
Dlatego też "Pierwszy zespół" jest rzeczą, która zainteresuje przede wszystkim kibiców Juve, fani innych zespołów mogą tu znaleźć dla siebie niewiele, o osobach na co dzień nie interesujących się szczególnie piłką nożną, nie wspominając. To produkcja bardzo insajderska, ale nawet w tej kategorii trochę zawodzi, twórcom wyraźnie brakuje głębszego spojrzenia i odkrywania przed widzami nieznanych terytoriów. Daję im jednak jeszcze kredyt zaufania, za nami dopiero trzy odcinki i jakość kolejnych zależy w dużej mierze od tego, jak potoczą się losy Juventusu w tym sezonie.
"Pierwszy zespół: Juventus" jest dostępny w serwisie Netflix.