Serialowe hity i kity – nasze podsumowanie tygodnia
Redakcja
18 lutego 2018, 22:02
"Mozart in the Jungle" (Fot. Amazon Prime Video)
Ten tydzień należał do Mozarta w dżungli, dzieciaków z "Everything Sucks!", "American Crime Story", a także skromnych komedii HBO. Przedstawiamy hity i kity w najnowszej odsłonie.
Ten tydzień należał do Mozarta w dżungli, dzieciaków z "Everything Sucks!", "American Crime Story", a także skromnych komedii HBO. Przedstawiamy hity i kity w najnowszej odsłonie.
HIT TYGODNIA: "Don't ask, don't tell" w "American Crime Story"
Różne rzeczy zachwycają mnie w 2. sezonie "American Crime Story", tym razem jednak wszystko zbladło przy mocnej, autentycznej historii Jeffa Traila (Finn Wittrock) i okrutnego końca jego wojskowej kariery. Nie ma pełnych danych na temat tego, do ilu zwolnień w amerykańskiej armii doprowadziła koszmarna zasada "Don't ask, don't tell" – w teorii postępowa, w praktyce zabraniająca służenia w wojsku każdemu, kto otwarcie mówił o swoim homoseksualizmie – ale z dostępnych liczb wynika, że dotyczyło to przynajmniej 13 tys. osób. Aż trudno uwierzyć, że jeszcze na początku tej dekady to było obowiązujące prawo.
"American Crime Story" podeszło do tematu z należytą powagą, zrzucając ciężar tego odcinka na barki Finna Wittrocka, którego tym razem nie był w stanie przyćmić nawet Darren Criss. Bo historia oficera, którego potraktowano jak przestępcę, po tym jak uratował życie żołnierzowi gejowi, ma w sobie wielką moc. Prawdziwy Jeff rzeczywiście udzielił takiego wywiadu jak ten w serialu i naprawdę wyleciał z wojska. A w międzyczasie pech chciał, ze poznał Andrew Cunanana.
Oprócz tragicznej historii Jeffa odcinek "Don't Ask Don't Tell" przyniósł rzut oka na weekend w Minneapolis, podczas którego Cunanan wkroczył na morderczą ścieżkę, a także zgrabny montaż z dwoma wywiadami – Jeffa dla CBS-u i Gianniego Versacego dla "The Advocate". Nawet jeśli odbywały się one w skrajnie różnej oprawie i w skrajnie różnych warunkach, tak naprawdę chodziło w nich o to samo. Dwóch mężczyzn zdecydowało się powiedzieć prawdę o sobie w świecie, który nie akceptował takich jak oni. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: Miłość, muzyka i wszystko pomiędzy w kolejnym magicznym sezonie "Mozart in the Jungle"
Gdy w poprzednim sezonie serialu Amazona Hailey (Lola Kirke) i Rodrigo (Gael Garcia Bernal) zostali wreszcie parą, mogliśmy mieć lekkie obawy. W końcu niejeden serial drastycznie obniżył loty po sparowaniu głównych bohaterów, nie wiedząc, co dalej ze sobą zrobić. Na szczęście "Mozart in the Jungle" do tego grona nie dołączy, bo 4. sezon nadal ma ten sam urok, co poprzednie, a jednocześnie wyraźnie się zmienił.
Głównym motywem jest więc związek naszych bohaterów, a raczej ich próby zrozumienia, co się z tym wiąże. Dla Rodrigo nowe są stabilizacja i komfort płynące z posiadania dziewczyny, Hailey z kolei stara sie rozdzielić uczucia od pracy, wiedząc, że relacja ze słynnym maestrem może negatywnie wpłynąć na jej postrzeganie jako aspirującej dyrygentki. W tle są jeszcze Gloria (Bernadette Peters) i Thomas (Malcolm McDowell) niespodziewanie stający po dwóch stronach barykady, podróż do Japonii i muzyka. Dużo muzyki, często w zaskakujących aranżacjach.
W oczy rzuca się przede wszystkim, że serial dojrzał wraz ze swoimi bohaterami. Nadal potrafi być sympatyczną i jedyną w swoim rodzaju opowieścią (zabierając nas choćby na niesamowitą ceremonię parzenia herbaty), ale jednocześnie stawia całkiem poważne pytania. O cierpliwość i wytrwałość w dążeniu do celu; poszukiwanie inspiracji i nowych wyzwań; różnicę między sztuką pełną emocji, a jej doskonałą, mechaniczną wersją; a nawet rolę kobiet we współczesnej muzyce klasycznej.
Robi to wszystko "Mozart in the Jungle" w porywającym stylu, sprawiając, że kilka godzin w jego towarzystwie mija w mgnieniu oka i od razu chciałoby się więcej. Obyśmy nie musieli zbyt długo czekać na kontynuację. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: "Crazy Ex-Girlfriend" świadoma swojego (braku) szaleństwa
"Nathaniel Is Irrelevant", czyli finał 3. sezonu "Crazy Ex-Girlfriend", był jak jazda rollercoasterem. Generalnie zgadzam się z większością zarzutów postawionych przez Kamilę – fabuła zrobiła się nie tyle nawet bzdurna, ile kompletnie umowna – a jednocześnie nie mogę nie doceniać stojącej za wszystkim samoświadomości. Serial Rachel Bloom w 3. sezonie poszedł w mroczniejszym kierunku, odważnie mierząc się z trudną prawdą na temat głównej bohaterki i otwarcie przyznając, że jej szalone przygody mają drugie dno – czy jak wolicie, kolejną warstwę i jeszcze jedną, i jeszcze.
W finale wyłożono na stół wszystkie karty, konfrontując Rebeccę z rzeczywistością i po raz pierwszy każąc jej w stu procentach ponieść skutki. I tak, fabularne wygibasy, o których nawet nie chcę myśleć, mogły być przesadne, ale cały czas było w tym wszystkim coś jeszcze. Prawda o Rebece, o jej uczuciach do Nathaniela (i przy okazji także jego uczuciach do niej), jej relacji z Paulą i o czymś tak oczywistym jak ponoszenie konsekwencji swoich czynów.
Dyskusję o tym, czy Rebecca jest winna, czy nie, pięknie podsumowano przewrotną piosenką "Nothing Is Ever Anyone's Fault", po której nastąpił kolejny zwrot akcji. Po zrzuceniu kogoś z balkonu – i nieomal zabiciu go – Rebecca nie mogła już dłużej sobie wmawiać, że "nic nie jest jej winą", i w kluczowym momencie po prostu do winy się przyznała. Borderline i impulsywność to nie szaleństwo. Rebecca świadomie doprowadziła do tragedii, a jednocześnie nie da się o niej powiedzieć czegoś tak prostego jak "jest winna" czy tym bardziej "jest złym człowiekiem" albo "jest niedoszłą morderczynią". Jak zwykle, to skomplikowane.
I liczę na to, że to będzie dalej skomplikowane, w kolejnym sezonie, który zapewne będzie traktować o odkupieniu. Pierwotny plan Bloom zakładał, że "Crazy Ex-Girlfriend" będzie przygodą rozpisaną na cztery sezony. I wiele wskazuje na to, że uda się to zrealizować. CW będzie mieć w przyszłym sezonie o dwa seriale więcej, a poza tym czasy, kiedy zostawiano widzów na zawsze z okrutnymi cliffhangerami, już na szczęście za nami. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: Pete, Ali i alternatywna komedia w "Na wylocie"
Gdy twój facet na jedną noc nadużywa gościnności, rozbija ci stolik, a na odchodnym oświadcza, że cię kocha, kolejne spotkanie z nim może być dość niezręczne. Całkiem naturalne, że większość ludzi zrobiłaby wszystko, by go uniknąć. Większość, ale nie Pete, dla którego niezręczność to naturalny stan.
I jest w nim naprawdę uroczy, o czym mogliśmy się przekonać w odcinku "Too Good", gdy nasz bohater ponownie spotkał Ali (Jamie Lee), z którą udał się na wspólną trasę po nowojorskiej scenie komedii alternatywnej. Podróż po kilku klubach (tudzież mieszkaniach udających kluby), parę występów, trochę nowych doświadczeń i mnóstwo śmiechu – co mogło pójść nie tak? W teorii nic, w praktyce Pete musiał oczywiście coś zmalować.
Tym razem jednak zdołał sam swoje błędy naprawić, udowadniając, że namolność czasem popłaca – zwłaszcza gdy masz dobre intencje. Pete, jak przystało na faceta emanującego tatusiową aurą, inaczej nie potrafi, co zwykle kończyło się dla niego kiepsko. Tym bardziej satysfakcjonujący był więc fakt, że coś mu dla odmiany wyszło (i jeszcze zawierało ucieczkę z zatrzaśniętego metra godną kina akcji). A ta chemia między nim i Ali! Zbyt dobre? Skądże znowu, wszystko tutaj było idealnie w sam raz. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: "Everything Sucks!", czyli kolejne cudowne dzieciaki Netfliksa
Chwaląc "Everything Sucks!", nie da się nie wspomnieć wad nowego serialu Netfliksa, takich jak klaustrofobicznie mały świat, przynajmniej w jakimś stopniu wynikający z braków budżetowych, czy też momentami zbyt duże podobieństwa do "Freaks and Geeks". Zauważyła to Paulina, widzę to i ja. Ale jednocześnie zdajemy sobie sprawę, że mamy do czynienia z serialem, który ma wystarczająco dużo do powiedzenia, byśmy mogli przymknąć oko na pewne niedociągnięcia.
"Everything Sucks!" to słodko-gorzka opowieść o dorastaniu, osadzona w miasteczku Boring w stanie Oregon. Jednym z tych miejsc, z których chce się uciec i nigdy nie obejrzeć się za siebie. I właśnie takie marzenia mają dzieciaki z lokalnego liceum, uczęszczające po lekcjach na dwa rywalizujące ze sobą kółka zainteresowań – teatralne i filmowe. To jednak zaledwie początek, bo niemal każde z nastoletnich bohaterów to kłębek różnego rodzaju problemów, które mogłyby przytłoczyć dorosłego.
Samotność, wyobcowanie, rodzinne dramaty, poczucie, że nikt nas nie rozumie czy wręcz nie widzi – to wszystko jest na pierwszym planie w "Everything Sucks!". Razem z jakże typowymi dla tego wieku, a przy tym dość nietypowo poprowadzonymi historiami o odkrywaniu tego, kim się jest naprawdę.
Na pierwszym planie znajduje się absolutnie cudowna dwójka – Jahi Di'Allo Winston i Peyton Kennedy – którym towarzyszy cała zgraja dzieciaków z charakterem. Wszyscy potrafią grać, mają bardzo dużo uroku i zasługują na to, żeby powrócić w 2. sezonie. Mam nadzieję, że Netflix – który niestety szczególnie tego serialu nie promował – zamówi więcej odcinków i jeszcze zobaczymy Kate, Luke'a, Emaline, Olivera i resztę ekipy. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: Przemiana Alexa dobiega brutalnego końca w finale "McMafii"
Człowiek od zawsze skrywający mroczną stronę swojej osobowości czy po prostu ofiara szeregu niesprzyjających okoliczności, które popchnęły go w złą stronę? Kim naprawdę jest Alex Godman (James Norton), zastanawialiśmy się przez cały sezon "McMafii", obserwując, jak stopniowo nasz bohater przesuwa się coraz bliżej w kierunku kryminalnego dziedzictwa swojej rodziny. Czy po finale możemy ze stu procentowym przekonaniem powiedzieć, że znamy odpowiedź?
I tak, i nie, co bardzo dobrze świadczy o twórcach, którym udało się do samego końca utrzymać nutę wątpliwości w ocenie charakteru Alexa. Jego droga od bankiera do gangstera nigdy nie była prosta, a w ostatnich, rosyjskich aktach skomplikowała się jeszcze bardziej. Nam zapewniło to sporo emocji, a jemu tragiczne dylematy, które w gruncie rzeczy miały tylko jedno rozwiązanie. Ale czy decyzje Alexa świadczą o tym, że znany nam brytyjski finansista z wyższych sfer to już przeszłość? Niekoniecznie, choć nie ulega wątpliwości, że teraz pierwszoplanową rolę gra prosty chłopak z moskiewskiego blokowiska.
Wewnętrzne zmagania to jednak nie wszystko, co dostaliśmy w finałowym odcinku "McMafii". Nie zabrakło też napięcia i akcji, którym towarzyszyło sporo goryczy i moralna ambiwalentność. Nic dziwnego, że w takiej atmosferze musiało się obyć bez oczywistych happy endów. Tym bardziej nie obrazilibyśmy się, gdyby powstał kolejny sezon, bo cała ta historia jest zdecydowanie warta kontynuowania. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: Julia w centrum uwagi w "High Maintenance"
"High Maintenance" co odcinek dostarcza cudownych historii z codziennego życia nowojorczyków – historii, których jedyną wadą jest to, że ich bohaterowie pojawiają się i znikają, więc nie ma szans na wytworzenie głębszej więzi z widzem. Co innego nasz pozostający zwykle w cieniu diler trawki, którego serial wciąż nazywa po prostu Guyem. Jego poplątane życie osobiste to ciekawa sprawa, zwłaszcza że musimy je sobie układać z niewielkich puzzli.
Nie jest tajemnicą, że on i Julia (Kate Lynn Sheil) – była żona, która teraz jest w związku z kobietą o imieniu Gwen (Rebecca Naomi Jones) i wciąż mieszka w mieszkaniu naprzeciwko – to tak naprawdę twórcy serialu. Katja Blichfeld i Ben Sinclair byli przez kilka lat małżeństwem i to ona go zostawiła, po tym jak zdradziła go z kobietą. Nie wiemy, czy ich relacja wygląda tak jak to, co się działo pomiędzy Guyem i Julią w "Scromple", ale możemy powiedzieć, że to kolejny świetny odcinek "High Maintenance".
"Scromple" znacząco pogłębił relację tej dwójki, uświadomił nas, czemu wciąż jest ona dla nich obojga taka ważna i dlaczego Gwen ma pełne prawo być zazdrosna. Wypadek Guya – bardzo fajnie spięty klamrą w postaci terapeutki i jej pacjentki – perfekcyjnie zgrał się z osobistą historią Julii, która potrzebuje trawki na odstresowanie, ale jej nie ma, bo obiecała swojej dziewczynie, że przestanie palić. Kiedy zjawia się przy szpitalnym łóżku (wciąż jeszcze) męża, widać, że łączy ich nierozerwalna więź i że czują się bardzo naturalnie i swobodnie w swoim towarzystwie, nawet jeśli już nie są razem.
Odcinek wypełniony jest po brzegi wdzięcznymi, zabawnymi momentami (szalona codzienność na ostrym dyżurze, pacjent, który "zjadł za dużo trawki" i teraz myśli, że umrze, "What are you up to, Elisabeth Shue?" itd.), które są jak plaster przykrywający poważniejsze sprawy i problemy osobiste, przede wszystkim Julii. (Prawie) byłej żony Guya nie da się nie lubić, a jednocześnie trzeba przyznać, że skala emocjonalnego poplątania jest tu dość duża i ci dwoje faktycznie nadal są dla siebie jak rodzina. Liczę na ciąg dalszy jeszcze w tym sezonie. [Marta Wawrzyn]
KIT TYGODNIA: Jak nie śmiać się z Trumpa, pokazuje fatalny "Our Cartoon President"
Patrzcie, jaki z tego Donalda Trumpa bufon, prymityw i fatalny prezydent! Aż się prosi, żeby przerobić go na kreskówkową postać i wyśmiać z każdej strony, czyż nie? Nie, jeśli ma to wyglądać tak, jak w "Our Cartoon President" – animowanej komedii o prezydencie Stanów Zjednoczonych, jego rodzinie i politycznych elitach Waszyngtonu.
Kreskówkowa wersja Trumpa to pomysł wzięty z "The Late Show with Stephen Colbert", który zdecydowanie nie powinien rozrastać się do pełnowymiarowego serialu. A to dlatego, że choć aktualny gospodarz Białego Domu jest wprost idealnym obiektem niewybrednych żartów i ostrych kpin, powinny one zawierać choć gram oryginalności i świeżych pomysłów. Tutaj mamy natomiast humor płytki, schematyczny i pozbawiony jakiegokolwiek znaczenia, o sensownej krytyce nawet nie wspominając.
Twórcy dostali ogromne pole do popisu, ale zupełnie z niego nie skorzystali, serwując nam zestaw oklepanych żartów podanych w bezbarwnym stylu. Trump jest więc niegroźnym głupkiem, jego synowie parą idiotów, Melania pozbawionym charakteru manekinem, itd. Dodajcie jeszcze gromadę przerysowanych amerykańskich polityków, błahe fabułki i gotowe. Tu naprawdę nie trzeba było robić kreskówki, rzeczywistość wygląda często znacznie gorzej. Ale skoro już powstała, to należało oczekiwać od niej znacznie więcej. [Mateusz Piesowicz]
KIT TYGODNIA: "Stargate Origins", czyli kosmiczna amatorka
Jeśli to miał być prezent dla fanów "Gwiezdnych wrót" z okazji 20-lecia premiery "SG-1", to wolę sobie nie wyobrażać, czym twórcy "Stargate Origins" mogliby obdarować ludzi, których nie lubią. Prequel słynnej serii science-fiction to istny koszmarek wyglądający na robotę totalnych amatorów, a nie w pełni integralną część znanego uniwersum.
Choć integralność jest tu raczej umowna, bo fabuła "Origins" gryzie się z resztą serii w sposób tak oczywisty, że nawet będąc w niej średnio zorientowanym, od razu czuć, że coś jest tu bardzo nie w porządku. Akcja rozgrywa się w 1928 roku, gdy profesor Langford (Connor Trinneer) odnajduje w Egipcie tytułowe wrota… wróć. W 1928 jesteśmy przez jakąś minutę, by zaraz przeskoczyć o 10 lat do przodu. Tutaj główną bohaterką jest młoda Catherine Langford (Ellie Gall) która musi uratować ojca i świat przed niebezpieczeństwem, bo oto naziści położyli swoje łapska na wrotach.
To w gruncie rzeczy wszystko. Reszta jest bardzo ubogą wersją "Indiany Jonesa" wzbogaconą o kosmiczną bramę do innych galaktyk. Kuleje tu wszystko – pisany na kolanie scenariusz (to zdecydowanie za duże słowo), żenujące dialogi, koszmarne aktorstwo i paskudne wykonanie. Wrażenia amatorszczyzny dopełnia format, bo serial składa się z około 10-minutowych odcinków, a i tak ich oglądanie to droga przez mękę. Jeśli z jakiegoś powodu jednak chcecie to zobaczyć, pierwsze trzy są dostępne na platformie Stargate Command (wystarczy się zarejestrować, by obejrzeć). Tylko nie mówcie, że nie ostrzegaliśmy. [Mateusz Piesowicz]