Muzyczny elf i przyjaciele. "Mozart in the Jungle" – recenzja 4. sezonu
Mateusz Piesowicz
18 lutego 2018, 16:05
"Mozart in the Jungle" (Fot. Amazon)
W znajome rejony, ale też bardzo dziwne terytoria zapuszcza się produkcja Amazona w 4. sezonie, jednak niezmiennie pozostaje jedynym w swoim rodzaju serialowym kąskiem. Drobne spoilery z całości.
W znajome rejony, ale też bardzo dziwne terytoria zapuszcza się produkcja Amazona w 4. sezonie, jednak niezmiennie pozostaje jedynym w swoim rodzaju serialowym kąskiem. Drobne spoilery z całości.
Dojrzalszy od poprzedników, a jednocześnie jeszcze bardziej oderwany od rzeczywistości. Skupiony na konkretnych celach, a jednak napędzany fabularnie przez mnóstwo wątpliwości. Chcący wykonać krok do przodu, ale bez przekonania, w którym kierunku. Nowy sezon "Mozart in the Jungle" jest pełen sprzeczności i często dramatycznych konfliktów, lecz wciąż urzeka tą samą pasją, lekkością i magicznym realizmem, które towarzyszyły mu od zawsze. Podobnie jak miłość, będąca jednak do tej pory tylko tłem ekranowych wydarzeń. Tym razem wysuwa się na pierwszy plan i choć twórcy nie unikają pewnych schematów, o stereotypach nie może być mowy.
Są one zresztą ostatnią rzeczą, jaka kojarzy się z parą naszych bohaterów, Rodrigiem (Gael Garcia Bernal) i Hailey (Lola Kirke). Ich związek, który stał się faktem w poprzednim sezonie, tutaj wkracza na nowy poziom. Zarówno publiczny, gdy relacja niedawnej podopiecznej i dyrygenta przestaje być tajemnicą (nie żeby starali się to szczególnie ukryć), jak i osobisty, gdy on próbuje odnaleźć się w nietypowej dla siebie sytuacji posiadania dziewczyny, a ona oddzielić go od rozwijającej się kariery dyrygentki. Ta relacja stanowi fundament całej historii, czasem dryfując w znajome strony (mamy chociażby wizytę u jej rodziców), ale przez większość czasu będąc pretekstem do głębszego poznania bohaterów i odpowiedzi na pytanie, czego właściwie chcą od życia i siebie nawzajem.
Stanęli więc twórcy przed nie lada wyzwaniem. W końcu niejedna historia znakomicie rozgrywająca wątek miłosny do czasu zejścia się pary bohaterów, potrafiła posypać się jak domek z kart w momencie, gdy wreszcie do niego doszło. "Mozart in the Jungle" unika wpadnięcia w tę pułapkę, nie czyniąc z Rodriga i Hailey pary idealnej. Jasne, świetnie do siebie pasują, a patrzenie na nich to czysta przyjemność, ale od samego początku towarzyszą im poważne wątpliwości. Na pierwszy rzut oka związane przede wszystkim z kwestiami zawodowymi i jej obawami, że nikt nie potraktuje poważnie aspiracji "tej kobiety obok maestra". Gdy jednak przyjrzymy się bliżej, problemy okażą się poważniejsze, podobnie jak rozbieżności pomiędzy parą kochanków.
Takie skupienie na jednym wątku mogłoby być destrukcyjne dla serialu – na szczęście nie w tym przypadku. Po części jest to zasługa nieustającej chemii pomiędzy Bernalem i Kirke, ale przede wszystkim scenariusza, w który gładko zostały wplecione inne kwestie. W jego przypadku mamy chociażby konflikt artysty z komercją, ale także kwestię zawodowego wypalenia i szukania nie tyle nowych wyzwań, co jakichkolwiek bodźców do działania. "Muzyka przestała do mnie przemawiać" – oznajmia w pewnym momencie i łatwo w te słowa uwierzyć.
Znakomitą pracę wykonał w tym sezonie Gael Garcia Bernal, który nie jest już tylko "magicznym muzycznym elfem" (czy tylko ja uważam, że to perfekcyjne określenie Rodriga?), ale człowiekiem z krwi i kości. Jednocześnie ciągle oderwanym od rzeczywistości i potrafiącym bardzo twardo po niej stąpać. Bohaterem, w którego przypadku sztuka, praca i życie prywatne zlewają się w jedno, a oddzielenie od siebie wszystkich tych kwestii staje się jeszcze trudniejsze za sprawą Hailey. Choć on sam wcale nie jest skłonny, by to przyznać, widząc w oparciu i stabilizacji, jakie od niej otrzymuje, ucieczkę od wszystkich swoich problemów.
Sam pomysł, że "Mozart in the Jungle" każe nam się poważnie zastanawiać nad takimi kwestiami, byłby dla mnie kiedyś nie do pomyślenia, co pokazuje, jak bardzo rozwinął się cały serial. Nie oznacza to, że nagle zmienił się w poważny dramat. Dość powiedzieć, że problem Rodriga ilustruje całkiem dosłowna śmierć Mozarta, po której jego wizje podążają w absolutnie odjechanym kierunku. Ale świadomość, że za niezwykłą formą kryją się tu bardzo ludzkie sprawy, nigdy jeszcze nie była tak mocno podkreślana.
Robi to tym lepsze wrażenie, że twórcy nie stawiają na banalne rozwiązania. Mogliby przecież powiedzieć po prostu, że ceną za miłość jest twórcza niemoc, a co za tym idzie, pójść w destrukcyjny wpływ związku Hailey i Rodriga na nich oboje. Takie uproszczenia nikogo tu jednak nie interesują. Co dokładnie się dzieje pomiędzy tą dwójką, jest znacznie bardziej skomplikowane i wychodzi poza zwykłe uczucia względem siebie. Obydwoje muszą dojrzeć do odpowiedzialnych i trudnych decyzji, konfrontując się na pierwszym miejscu ze swoimi lękami i największymi słabościami. A do tego potrzeba przede wszystkim ogromnego dystansu (tutaj przyjmującego nawet postać wyjścia z siebie) i odwagi, by wykonać kroki, które mogą wydawać się kompletnie absurdalne.
Serial mówi zatem wprost, że uczuciowy związek Rodriga i Hailey, choć istotny, wcale nie jest tu najważniejszy. Ucieka tym samym od zaszufladkowania się jako komedii romantycznej z muzyką klasyczną w tle, nie pozbawiając jednak ani bohaterów, ani widzów nadziei na szczęśliwe zakończenie. "Stale dojrzewającym" nazwała naszego maestra jedna z recenzji. To samo można powiedzieć o całej tej opowieści, a zrozumienie, że nie ma w tym określeniu nic złego, może być kluczem do pojęcia, co chcieli nam przekazać twórcy.
Przynajmniej po części, bo wartych uwagi motywów mieliśmy w tym sezonie więcej. Był na przykład głos w sprawie równouprawnienia kobiet w świecie muzyki klasycznej wyrażony zarówno za pomocą istotnej roli współczesnej kompozytorki (Caroline Shaw), jak i zmagań Hailey z niesprawiedliwym traktowaniem. Był też, może nieco przesadzony, ale z pewnością efektowny apel o zachowanie duszy, emocji i ludzkich niedoskonałości w sztuce. Nie wszystko wychodziło tu idealnie, niektóre kwestie traktowano mocno po łebkach (rodzice i ich podejście do talentów swoich dzieci), gdzie indziej pojawiało się nadmierne efekciarstwo, zdarzało się też kończyć wątek bez konkluzji (Cynthia i kwestia jej zdrowia).
Są to jednak rzeczy, które z "Mozart in the Junge" dostaje się niejako w komplecie. To nigdy nie był idealny serial i pewnie nigdy takim nie będzie, ale wciąż sprawia niesamowitą frajdę. Nieważne, czy akurat zajmujemy się naszymi głównymi bohaterami, czy Glorią (Bernadette Peters) i Thomasem (Malcolm McDowell), przeżywającymi swoje problemy związane z utrzymaniem Symfonii Nowojorskiej i nowymi wyzwaniami, jakie oferuje eksperymentalna orkiestra z Queens. Ich wątek nie ma aż takiej głębi, jak w przypadku Rodriga i Hailey, lecz nie można odmówić mu energii i wcale nie mam tu na myśli afery ze szczurami czy Beethovena granego na motocyklach. Jest w tej parze prawdziwy ogień, więc oglądanie ich w jakiejkolwiek roli to czysta przyjemność. A gdy Gloria zaczyna śpiewać, reszty serialu mogłoby właściwie nie być.
Ale jest i jak zwykle zawiera mnóstwo atrakcji. Od podróży do Japonii i odkrywania muzycznych (i nie tylko) niezwykłości tego kraju, poprzez modernistyczny balet w towarzystwie Johna Camerona Mitchella i Michaela Emersona w barokowym wydaniu, aż po ceremonię parzenia herbaty zamieniającą się w bambusową fantazję na temat natury miłości (w 8. odcinku sezonu – według mnie najlepszym z całości). Takich niespodziewanych perełek jest w tym sezonie może nawet więcej, niż w poprzednich, zwłaszcza w Japonii, która daje znacznie większe możliwości niż wcześniej Włochy, ale nie tylko. Ot, choćby "Ave Maria" zagrane na banjo. Drobnostka, a jak bardzo cieszy.
"Mozart in the Jungle" jest jak zwariowany i przepiękny sen, z którego za nic nie chce się budzić. Odważny i niepodobny do niczego, a zarazem zapewniający uczucie przyjemnego komfortu i bezpieczeństwa. Tak, są seriale bardziej znaczące lub poruszające istotniejsze tematy, ale niewiele potrafi tak skutecznie rozbudzić w widzu wewnętrzne ciepło. Produkcja Amazona robi to po raz kolejny i mam nadzieję, że nie ostatni. Bo nie ma absolutnie nic złego w byciu niczym oraz trzymaniu się prostych spraw i emocji. Zwłaszcza gdy robi się to w takim stylu, jak tutaj.