Kobieta na krawędzi. "Marcella" – recenzja premiery 2. sezonu
Mateusz Piesowicz
23 lutego 2018, 12:32
"Marcella" (Fot. ITV)
Przy kłopotach Marcelli Backland problemy innych serialowych detektywów wydają się bardzo błahe. Czy w 2. sezonie jej życie stało się bardziej poukładane? Spoilery.
Przy kłopotach Marcelli Backland problemy innych serialowych detektywów wydają się bardzo błahe. Czy w 2. sezonie jej życie stało się bardziej poukładane? Spoilery.
Pamiętacie Marcellę Backland (Anna Friel)? Po tym, co przeszła londyńska pani detektyw w 1. sezonie, zaskakiwać może nie tylko fakt, że ciągle zachowuje zdrowe zmysły (no dobrze, to raczej względne pojęcie), ale również swoją posadę. Jasne, to dzięki jej uporowi udało się schwytać dwóch seryjnych morderców, ale przypominam, że przy okazji prawie zabiła jednego z nich i nie, nie była to kwestia obrony własnej. Na tym grzeszki bohaterki się wcale nie kończą, a przed zabraniem się za nowy sezon, warto je sobie odświeżyć (1. sezon jest dostępny na Netfliksie), bo twórcy od razu wrzucają nas w wir wydarzeń.
Dla obeznanych z telewizyjną twórczością Hansa Rosenfeldta nie jest to żadne zaskoczenie, bo zdołał on już przyzwyczaić, że lubi intrygi skomplikowane, wielowątkowe oraz pełne ślepych zaułków i zmyłek. O ile jednak w "Moście nad Sundem" stara się jeszcze zachować umiar (nawet w 4. sezonie, który był już w znacznym stopniu przekombinowany), przy jego drugim serialowym dziecku puszczają mu wszelkie hamulce. Stąd też przy oglądaniu "Marcelli" po raz pierwszy nieco się zdziwiłem, gdy klimatyczny kryminał nie stąd, ni zowąd przekształcił się w szalony fabularny rollercoaster. Taki, który przy szalonym pędzie do przodu nie liczył się szczególnie z gubieniem po drodze sensu.
Tym razem byłem więc na tego typu wrażenia przygotowany i słusznie, bo serial ITV znów radośnie przeskakuje kilka rekinów naraz, otwierając tyle wątków, że trudno je wszystkie spamiętać. Na pierwszy rzut oka widać jednak, że czeka nas prawdopodobnie nawet mroczniejszy sezon niż poprzedni, bo jego motywami przewodnimi będą pedofilia i inne przestępstwa związane z nieletnimi.
Tylko w pierwszym odcinku dostaliśmy nastolatka więzionego i torturowanego niczym w jakimś obrzydliwym horrorze; ciało ucznia zamurowane w ścianie mieszkania; oraz chłopaka fantazjującego o brutalnych morderstwach i ukrywającego coś niepokojącego przed matką. Do tego jeszcze pracodawca zatrudniający w swojej firmie nieletnich i kilku typków, którzy zdecydowanie mają coś za uszami. Oj, pracowity sezon się szykuje naszej bohaterce.
Zwłaszcza że Marcella musi być w jakiś sposób osobiście zaangażowana w całą historię, inaczej nie byłoby zabawy. Okazuje się więc, że ciało znalezione w ścianie należy do niejakiego Leo – kolegi ze szkoły syna naszej bohaterki, a on sam wyraźnie czegoś matce nie mówi. Idealna sprawa dla niestabilnej emocjonalnie pani detektyw, prawda? Tak muszą myśleć w londyńskiej policji, bo współpracownicy Marcelli nadal beztrosko ignorują wszelkie oznaki tego, że z ich koleżanką coś może być nie w porządku.
Niektórym jednak trudno się dziwić. Na przykład takiemu Timowi (Jamie Bamber), który związał się z nią bliżej, nie zważając na to, że w sumie jest jej szefem (kolejny przejaw dziwnie pojmowanego profesjonalizmu – naprawdę muszę się nauczyć je ignorować). Przyszłość tego związku nie wygląda zbyt pewnie, ale czemu tu się dziwić, skoro jego fundamentem jest jakiś rodzaj emocjonalnego szantażu. Nie ma to jak zdrowe relacje między partnerami.
A skoro już przy nich jesteśmy, to wrócił także jeden z moich ulubieńców, czyli Jason (Nicholas Pinnock). Były, a właściwie wciąż obecny mąż Marcelli ma nową, młodszą rzecz jasna, narzeczoną, a przy okazji nadal jest podejrzany o współudział w zabójstwie z zeszłego sezonu (mówiłem, że warto sobie przypomnieć). Rodzinne dramaty wskakują tu zatem na poziom nieosiągalny dla konkurencji, "This Is Us" może się schować!
No dobrze, żarty na bok, w końcu to wciąż poważny kryminał. Tak przynajmniej sądzę, choć czasem ta wiara jest wystawiana na bardzo poważne próby. Rozumiem, że twórcom zależało, by "Marcella" nie nudziła ani przez moment, ale chwilami zwyczajnie z tym przesadzają. Podejrzany jest tu praktycznie każdy, co w niezamierzony sposób odziera serial z nuty tajemniczości. Pewnie że w kryminałach jest ona zawsze umowna – wiadomo przecież, że morderca musi się kryć gdzieś na widoku. Wrzucono jednak do tej mieszanki za dużo zbyt oczywistych składników, byśmy się którymś z nich naprawdę przejęli.
Jasnym jest, że kolejne będą stopniowo odpadać (ale nie mam złudzeń, że w ich miejscu nie pojawią się kolejne), bo już widać, że niektóre wątki są szyte zdecydowanie zbyt grubymi nićmi. Ot, choćby niejaki Phil Dawkins (Peter Sullivan) albo ukrywający coś podstarzały rockman Reg (Nigel Planer) i jego menedżer. Na fałszywe tropy byłem jednak gotowy, więc nie narzekam, że są. Nie podoba mi się za to ich jakość, bo zamiast poszukać subtelności, serial rzuca nam w twarz ostentacyjnymi figurami. Dochodzi do tego, że każdy tutaj wygląda na mordercę, pedofila, krętacza albo osobę mającą problemy z agresją. O tym, że wszyscy są dysfunkcyjni nawet nie wspominam, w serialowym Londynie inny rodzaj ludzi jak widać nie występuje.
Tyczy się to również głównej bohaterki, której problemy psychiczne są nadal wałkowane w podobny sposób. Napad szału, odcięcie prądu, dziura w pamięci. Różnica polega na tym, że tym razem dostaliśmy podgląd na działania Marcelli w amoku. Zawsze coś, choć jeśli miało to nas do niej zbliżyć, raczej się nie udało. Lepiej poszło z wyznaniem, że coś z nią nie tak, więc liczę, że twórcy zdołają to jakoś sensownie pociągnąć.
A przynajmniej dadzą jej naprawdę poważny powód do targnięcia się na własne życie, bo choć Anna Friel przekonuje w roli tykającej bomby, scenariusz nie pozwala jej rozwinąć skrzydeł i pchnąć bohaterki do przodu. Stąd już natomiast tylko krok do zostania karykaturalną postacią, na granicy której Marcella niebezpiecznie balansuje od samego początku.
Tego bym nie chciał, bo choć serial ITV ma oczywiste wady i daleko mu do najlepszych pozycji z gatunku, bawi całkiem nieźle. Wizualnie nie odstaje od produkcji skandynawskich (oczywiście nie są to widoki przyjemne), świetnie bawi się również dźwiękiem – zwróćcie uwagę na stale podnoszącą napięcie, elektryzującą muzykę. Nieustanne zwodzenie i "zaskakujące" zwroty akcji również mają swój urok, nawet gdy są dostarczane w hurtowych ilościach. Jeśli tylko na koniec całość nie pęknie w szwach, powinno być nieźle. Twórcy zapewniają, że Hans Rosenfeldt ma plan i ostatecznie wszystko nabierze sensu. Na razie mają u mnie mały kredyt zaufania.